23 lutego 2010

Znaki (2002)


Znaki

(2002) reż. M. Night Shyamalan
Wy również macie problemy z przeczytaniem nazwiska reżysera? Należy dodać, że jest on odpowiedzialny również za scenariusz i gra jedną z ról drugoplanowych. To ten sam pan, spod ręki którego wyszedł wspaniały "Szósty zmysł", ale także wręcz śmieszne "Zdarzenie". No właśnie, teraz już to wiemy - Shyamalan nie jest tak błyskotliwy, jak po obejrzeniu "Szóstego zmysłu" można by sądzić, ale gdy ukazywały się "Znaki", tej pewności jeszcze nie było.

Klimat tajemniczości i grozy umiejętnie budowany jest już od samego początku. Wprowadza to w dobry nastrój i rodzi nadzieje - to będzie dobry film. Brakuje tutaj jakiegoś momentu oddechu, jakiejś retardacji, widz powoli duszony jest przez wciąż narastającą grozę. Muzyka ciągle stara się to podkreślać. Z jednej strony posunięcie ciekawe, z drugiej czasami frustrujące. Szczególnie wspomniana wcześniej muzyka, która powtarzalnym motywem przewodnim rodzi niepokój, ale ów motyw pojawia się tak nagminnie, że po pewnym czasie ucho zaczyna się zwyczajnie męczyć.

Film zaczyna się od odnalezienia znaków w polu. Motyw znany nam z rzeczywistości, gdyż podobne znaki rzeczywiście znajdowano w wielu miejscach. Znaki te, jak wiadomo, okazały się mistyfikacją. Mimo licznych "ekspertyz" twierdzących, że precyzja wykonania znaków jest tak dalece posunięta, że nie mogło to powstać za sprawą człowieka okazało się, że znaki te powstawały przy użyciu dość prostych metod. To był pierwszy... znak, że film można zacząć odbierać z mniejszą powagą niż na to wskazuje realizacja. Wprawdzie jest tutaj wspomnienie o "znakach uznanych za mistyfikację", Shyamalan jednak prędko próbuje nas przekonać, że tym razem "It's no fake" i jako argument daje powstawanie znaków symultanicznie w wielu miejscach i źdźbła zagięte, lecz nie złamane. Mnie to nie przekonało.

Widać tutaj ogromną inspirację "Nocą żywych trupów" Romero. Podobieństwo jest naprawdę dalece posunięte. Co do filmu Romero nie mamy wątpliwości - był to horrorek klasy B i w tym tkwił ogrom jego uroku, a przy okazji fabułkę oglądało się naprawdę przyjemnie. Tutaj mamy częściowo praktycznie to samo, tylko zrealizowane na poważnie. Ujęcia starają się naprawdę wystraszyć i nie odczuwa się ani przez chwilę odrobiny dystansu do siebie. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie to, że fabuła bez tego dystansu traktowana z pełną powagą jest po prostu bzdurna, nie trzyma się prawdopodobieństwa. Czułem się, jakby ktoś próbował mnie przestraszyć bajką dla dzieci. I choćby nie wiem jak dobrze mu to fizycznie wychodziło, to w głowie pozostaje świadomość, że to bzdura na resorach, przez co ciężko jest odczuwać pełnię przyjemności z oglądania. Ponadto dochodzą wątki wyjęte jakby rodem z "Alchemika" Coelho. Z tym, że tutaj miesza się do tego Boga i religię i nie wyjaśnia w najmniejszym stopniu korelacji.

Popsioczyłem, popsioczyłem, ale film ma swoje dobre strony. Jak już wspomniałem, budowanie tajemnicy i realizacja stoją na wysokim poziomie. A fabuła, choć z palca wyssana, jednak bawi. Szkoda tylko, że to, co bawi w tym filmie najbardziej, było już lepiej oddane w "Nocy żywych trupów", a szczegóły i pomniejsze elementy również nie grzeszą oryginalnością.

Jak zwykł mawiać Piotr Kaczkowski - "Nie ma przypadków". Widać starania Shyamalana, który chciał mnie przekonać o prawdziwości tego zdania. A ja wciąż trzymam w pamięci jego "Szósty zmysł" i coraz bardziej przekonuję się, że wyszedł mu jednak z przypadku. Pięć z minusem.

5-/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz