16 lutego 2014

42,195

Krzychu:
Byliśmy ostatnio na filmowym maratonie. Stary, mów mi „maratończyk”.

Stary:
Ta, zasnąłeś na czwartym filmie, cwaniaku. A ja musiałem do końca obejrzeć. Dobra, zróbmy tak – podzielimy swoje wypociny na cztery części – film po filmie.

Krzychu:
Tylko chciałem zaznaczyć, że fakt, że byliśmy razem w kinie w Walentynki niczego nie oznacza.

Stary:
Oznacza. Jesteśmy starymi, samotnymi prykami.

Krzychu:
Mów za siebie.


Ona

(2013) reż. Spike Jonze
Krzychu:
A to nie film o Chylińskiej?

Stary:
Jak widać, nie. I wiesz co, gdy tylko zobaczyłem początek, od razu przypomniało mi się, że już ktoś o tym filmie mówił. Jakże byłem zaskoczony, bo okazuje się, że wspomniał o nim Nostalgia Critic, wymieniając go na liście Top 11 najdziwniejszych związków. Spodziewałem się, że to jakiś stary film, który jakimś sposobem przegapiłem. A tu niespodzianka.

Krzychu:
Niespodzianka – film aż TAKI nowy nie jest. Za granicą można go było zobaczyć już w zeszłym roku. Na pocieszenie dodam, że w kilku krajach premiery jeszcze nie miał.

Stary:
Wiesz co mi przypomina ten film? Jak wyglądałby „Ghost in the Shell”, „Łowca androidów” i „Terminator”, gdyby był zrobiony w stylistyce filmów takich jak „Adam” czy „Miłość Larsa”? I to jest odpowiedź. I to odpowiedź niebywała.

Krzychu:
Stary, o czym Ty do mnie rozmawiasz? Większości filmów, które wymieniłeś nie widziałem, a o kilku nawet nie słyszałem.

Stary:
No tak. Zatem o czym to film? O tym, czym naprawdę jest miłość i że można ją sprowadzić do samej komunikacji czy to werbalnej czy niewerbalnej? To w sumie udowadnia nam do pewnego stopnia świat wokół nas.

Krzychu:
I te programy telewizyjne, w których zakochani spotykają się po raz pierwszy i odkrywają, że oszukiwali siebie wzajemnie na temat swojego wyglądu przez lata.

Stary:
Są takie?

Krzychu:
No, na MTV coś takiego widziałem. Ale czasami się okazuje, że wcale się nie oszukiwali.

Stary:
Na MTV takie rzeczy puszczają? Myślałem, że tam muzyka leci.

Krzychu:
Czyli jak wiele potrzeba człowiekowi by się zakochać? Myślę, że to nie o tym jest ten film. Tematem filmu będzie raczej „samotność w tłumie”. Masa ludzi, którzy nie potrafią się ze sobą dogadać. Mijają się i nie zamieniają słowa ze sobą, ale rozmawiają z maszyną. To nie świat przyszłości, to się dzieje tu i teraz. Tylko nie mamy na tyle zaawansowanej technologii, by postawić inteligentnego bota po drugiej stronie, więc gadamy z ludźmi. Co nie zmienia faktu, że przez maszynę łatwiej i więcej się obecnie mówi. Przy okazji przypomina mi to wiersz Mirona Białoszewskiego:
JA
STRÓŻ
LATARNIK
NADAJĘ
Z MRÓWKOWCA

Nie zabłądźcie.

Bądźcie.

Mijajcie, mijajmy się,
ale nie omińmy.

Mińmy.

My!
Wy! co latacie
i jesteście popychani!

Stary:
Nie do końca mogę się zgodzić. Rozmawia się więcej przez telefony, bo zapewniają one natychmiastowy kontakt zawsze i wszędzie, a nie tylko przy okazji spotkania. A skoro można częściej rozmawiać, to dlaczego nie? Nawiasem mówiąc, czasami się zastanawiam o czym Ci ludzie tyle pieprzą? Ileż można gadać? Naprawdę, nawet w kinie, gdy już film się zaczął?

Krzychu:
Sam to i owo lubisz skomentować w trakcie oglądania, hipokryto. Zauważ, że na żywo pewne rzeczy powiedzieć jest ciężej. Bohater sam przyznaje, że Samancie może wszystko powiedzieć, ale swojej byłej żonie nie mógł. Nie potrafił. Zresztą wielu ludzi nie potrafi. Zobacz, gdzie pracuje główny bohater. Myślałby kto, że w tak zaawansowanym świecie komunikacja nie będzie problemem. A jednak jest i to bardziej niż kiedykolwiek. On pisze za innych to, czego oni sami nie są w stanie wyrazić. Wierzę w to, że to, co pisze, doskonale odwzorowuje ich prawdziwe oblicza, ale sam fakt, że musi to robić za nich… cóż…

Stary:
A zobacz jak doskonale OS odwzorowuje ludzkie oblicza.

Krzychu:
Jak je doskonale oblicza?

Stary:
Tak, jak mówisz, nie inaczej. Niepokojący jest jednak ten budujący się gdzieś w tle Skynet o nieco innym charakterze, niż go do tej pory przedstawiano. I nieco fascynujący. Widz ma szansę zauważyć to wcześniej niż główny bohater – otworzyć oczy i zrozumieć, co się wokół niego dzieje. Ten film jest po prostu fantastyczny na tak wielu płaszczyznach. Każdy dodany motyw, który się pojawia, ma swój sens i niesie ze sobą kolejny zestaw rzeczy, o których można długo myśleć i nad którymi można debatować.

Krzychu:
Ale nie chcesz spoilerami rzucać?

Stary:
Też.

Krzychu:
Widzę, że zachwycony jesteś.

Stary:
Trochę tak.

Krzychu:
A ja bym się przyczepił.

Stary:
Do czego?

Krzychu:
Idealnej relacji między Theodorem i Samanthą. Takie to wszystko słodkie i tak się doskonale dogadują. Może czepiam się bardziej tego, że OS był niedoskonały, w końcu nie odwzorowywał kobiecych hormonów. A to one wprowadzają bardzo wiele do zachowania. Co nie zmienia faktu, że związek ten był przesłodzony do granic możliwości i bardzo niewiele było jakichś zgrzytów.

Stary:
Trochę to prawdziwe. Zobacz, jakie kobiety byłyby idealne, gdyby nie miały hormonów.

Krzychu:
Ooo, a żeś pojechał teraz po bandzie. Z kolei zobacz, że Samantha też jest tutaj postacią i przechodzi swoistą przemianę. Swoje ułomności przekuwa w mocne strony. Z czasem staje się coraz bardziej świadomą istotą, ale też i coraz mniej ludzką.

Stary:
Właśnie o to chodzi – ona ludzka nie była od początku i stąd to przesłodzenie. Była jakimś dalekim ideałem, który nie ma prawa istnieć w rzeczywistości.

Krzychu:
Ideałem także ze względu na dystans, jaki oferowała. Dlatego Theodore mógł jej powiedzieć wszystko, dlatego się jej nie bał. Bał się za to reakcji innych ludzi.

Stary:
Do czasu. Przez większość filmu wgapiamy się intensywnie w wąsa głównego bohatera, a na zewnątrz „świat poszedł naprzód”, jakby to powiedział Roland. OSy stają się coraz bardziej popularne, a zatem i ludzie wobec nich tolerancyjni i wyrozumiali.

Krzychu:
To też trochę przesłodzone mi się wydawało. Tacy nagle wszyscy tolerancyjni i tak nagle potrafią to zrozumieć. Jedna postać w całym filmie zauważyła, że „koleś, coś jest nie tak, nie uważasz?”. I trochę też miałem wrażenie, że tę tolerancję próbowano mi wetknąć do łba.

Stary:
A Ty się broniłeś?

Krzychu:
No jasne. Sam motyw wydawał się trochę głupawy. Bo to nie jest normalne i Theodore nawet nie wpadł na to, jakie to może mieć konsekwencje, nie przewidział jak to się może rozwinąć.

Stary:
Przyznaj, że sam nie przewidziałeś. Ja nie wiedziałem, jak to się wszystko rozwinie, jak się skończy. Choć był moment, w którym już miałem ochotę na jakąś konkluzję. Jakiś morał, rozwój zdarzeń. Trochę za długo czułem się wprowadzany w nowy świat, który był zachwycający, owszem, ale miałem wrażenie, że nic się nie posuwa do przodu. W końcu się doczekałem, oczywiście.

Krzychu:
To ile dajesz?

Stary:
Dla mnie mocna ósemka. Rewelacyjna wizja świata, świetnie to wszystko zagrane, inteligentny i zajmujący scenariusz. Wszystko podane subtelnie i bardzo niewiele jest tu rzeczy, do których można się przyczepić. A gdy można, to jest to tylko tym właśnie, czepianiem się. To film, który będzie długo pamiętany i o którym będzie się długo mówiło.

Krzychu:
A dla mnie sześć. Brakowało mi realizmu w tym wszystkim. Z jednej strony świat tak podobny do naszego. Bez wielkich rewolucji elektronicznych, jak w innych filmach opowiadających o przyszłości. Tutaj wszystko mamy takie, jak w rzeczywistości, tylko lepsze, udoskonalone. Ewolucja, nie rewolucja. I na tym tle motyw przewodni wydał mi się mało wiarygodnie przedstawiony. Nikt nie uważał tego za głupie, ludzie też wszyscy byli niezwykle inteligentni, bez większych ułomności, jakichś oczywistych skaz. W rzeczywistym świecie ludzie są głupi.

Stary:
Teraz to Ty po bandzie pojechałeś.

Krzychu:
Zmienię szyk: W rzeczywistym świecie są ludzie głupi. Są ludzie nietolerancyjni, chuligani, złośliwcy. A tu wszyscy tacy jacyś… ułożeni, inteligentni, wrażliwi. Zasłodziłem się.


American Hustle

(2013) reż. David O. Russell
Stary:
Przyznaję, że w stosunku do American Hustle oczekiwania miałem wysokie. Tyle nominacji do Oscara, tak wielbiony film. I trochę się zawiodłem.

Krzychu:
Nie było tak źle. Właściwie to w ogóle nie było źle.

Stary:
Kurde, wiesz co. Po dyskusji na temat filmu „Ona”, o którym można by jeszcze długo i namiętnie gadać, o tym mam bardzo niewiele do powiedzenia. Dobry film. Przypomina mi trochę połączenie stylu filmów, takich jak „Żądło” czy „Ocean’s Eleven” ze stylem Scorsese z „Chłopaków z ferajny”, „Kasyna” czy nawet najnowszego „Wilka z Wall Street”. Nie było narracji z punktu widzenia jakiegoś bohatera, ale stylistyka była wyczuwalna.

Krzychu:
Tobie zawsze się wszystko kojarzy z innymi filmami.

Stary:
A Tobie nie?

Krzychu:
Wiesz, że trochę też. Moją uwagę zwrócił tutaj zabieg, który jest w kinie ostatnio bardzo popularny i nadużywany. Widzimy na początku fragment środka fabuły, taki teaser, zakończony cliffhangerem, a potem oglądamy „jak do tego doszło”, a później co wydarzyło się dalej.

Stary:
Teaser? Cliffhanger? Co Ty taki „international” jesteś?

Krzychu:
„American” jestem. Teraz obejrzę „American Beauty”, potem „American Gangster”, „American Psycho”. Wszystkie części „American Pie” sobie daruję.

Stary:
To nie po amerykańsku! Oni obejrzeliby wszystkie części po dwa razy i zrywaliby przy tym boki ze śmiechu.

Krzychu:
A wiesz, że nie poznałem tu Bale’a?

Stary:
Weź przestań, bo naprawdę zaczynam tracić wiarę w ludzi. Oglądaliśmy „Imperium słońca” niedawno, po raz kolejny, a Ty co?

Krzychu:
Co mam poradzić? Dobrze zrobiony był. Ale najbardziej podobała mi się jego żona. To dopiero wyrazista postać!

Stary:
Owszem, trochę irytująca, ale jakże zabawna i dobrze zagrana. Trochę głupio, gdy postać drugoplanowa kradnie film postaciom pierwszoplanowym. Ostatnio dokonywał tego z uwielbieniem Waltz, a teraz mamy Jennifer Lawrence.

Krzychu:
Tak daleko bym nie poszedł, Waltz filmy pochłaniał dla siebie całkowicie, błyszczał nawet w obecności DiCaprio.

Stary:
Mnie się bardzo podobał epizod Roberta De Niro. Epizod ten jednoznacznie odnosi się i nawiązuje do dzieł Scorsese. Rewelacja.

Krzychu:
Dobry film. Ja w sumie nie wiem, co więcej można o nim powiedzieć.

Stary:
To ile?

Krzychu:
Wiesz, że nie lubię…

Stary:
Oj, przestań pieprzyć, ile?

Krzychu:
Siedem.

Stary:
Czyli więcej niż „Ona”?

Krzychu:
Hmmm. W sumie nie, nie może tak być. To sześć. Ale dobry film, naprawdę przyjemnie się ogląda.

Stary:
Ale Oscarowego szału to ja tutaj nie widziałem. Dla mnie siedem. Zdecydowanie warto, ale moim zdaniem to film, który dość szybko gdzieś tam umknie w czeluściach kina rozrywkowego. Ma bardzo fajne, złożone i różnorodne postaci, linię fabularną ciekawą i nie tak oczywistą, ale to wszystko już gdzieś było i to było opowiadane lepiej.


Czas na miłość

(2013) reż. Richard Curtis
Stary:
Mój Boże, jak można tak przetłumaczyć tytuł „About time”. To ogromna krzywda dla tego filmu. Bo robi z niego głupią komedię romantyczną, a na te jestem uczulony. Bąble mi wyskakują.

Krzychu:
Ta, na mózgu chyba.

Stary:
Żebyś wiedział. Ludziska! Nie patrzcie na tytuł tego filmu! To dobre kino, trochę romansu jest, trochę komedii jest, ale wszystko podane subtelnie i nie bez sensu.

Krzychu:
I dobra muzyka była.

Stary:
Hę?

Krzychu:
No dobra, inaczej to ujmę, sentymentalna. Przywołuje wspomnienia z czasów szkolnych.

Stary:
U mnie może niekoniecznie szkolnych, ale rzeczywiście miło było na chwilę wrócić do dawnych czasów muzycznie, nawet jeśli mainstreamowo. Podobał mi się główny motyw. Spodziewałem się, że będzie to kolejne nudne romansidło, a tu nagle ojciec uświadamia swojemu synowi „Słuchaj, mężczyźni w naszej rodzinie potrafią podróżować w czasie”. W ramach pewnych reguł, dość sensownych, ale jednak. I podobało mi się, że nie jest to jakiś wydumany motyw sci-fi, żadnych maszyn, nie wiadomo czego. Ot, czysty motyw fantasy, który ma na celu opowiedzenie czegoś istotnego. Nieprawdopodobny, ale ciekawy.

Krzychu:
A dla mnie bardziej nieprawdopodobne niż to, że gościu potrafił podróżować w czasie, było to, że był rudy i znalazł dziewczynę. Szok i niedowierzanie!

Stary:
Trochę mi to przypomina „Dzień świstaka”. Żadnego uzasadnienia, wyjaśnienia, ale rewelacyjnie przedstawione konsekwencje.

Krzychu:
Rewelacyjnie? Trochę słabo wykorzystany motyw, nie uważasz?

Stary:
Właściwie to nie uważam. Wiadomo, co już było, jak było i nikt nie chce tutaj powielać tych schematów. Przenoszenie w czasie ma swój cel w tej historii i stara się nie odbiegać od niego zbyt daleko.

Krzychu:
Wszystko ładnie pięknie, prawda? Prawda. Zbyt ładnie, zbyt pięknie. Cały film miałem wrażenie, że się wszystko aż nadto dobrze układa. Zazwyczaj się denerwuję, jak bohaterowi nie wychodzi albo jak musi się nakombinować, ale dzięki temu nawiązuje się jakaś więź między nami. A tutaj, wprawdzie pojawiają się jakieś zgrzyty, ale drobne i szybko pozytywnie rozwiązywane.

Stary:
To chyba nie jest wina zdarzeń i fabuły jako takiej, raczej tempa. Niepotrzebnie rozwleczono końcówkę filmu i motyw sentymentalny, a szybko przeleciał początek. Ja rozumiem, że na końcu całość musiała wybrzmieć. Co nie zmienia faktu, że i ja czułem się zasłodzony.

Krzychu:
Ale widziałem, że Ci się ten angielski humor podobał.

Stary:
Podobał mi się. Tylko jakoś nie do końca się chyba zsynchronizowałem z resztą publiczności.

Krzychu:
Chyba faceci chcieli zaimponować swoim kobietom, pokazać jak dobrze się bawią i jak dobre poczucie humoru mają. A to był humor do uśmiechu, a nie do rozpuku. Żarty były dobre, ale przesadzone reakcje publiczności nie za bardzo mi się podobały.

Stary:
A to wszystko wina sitcomów.

Krzychu:
I Tuska.

Stary:
To ile?

Krzychu:
Podobał mi się mniej niż te dwa poprzednie. Główny bohater był rudy, te aktorki jakieś takie nie za ładne.

Stary:
Czyli co, mniej niż sześć?

Krzychu:
Nie, no, to był dobry film. Nie bawił mnie tak, jak Ciebie, ale był całkiem fajny. Nie zasługuje na pięć. Nie wiem. Nie lubię tak oceniać filmów w skali liczbowej. Moja ocena: fuck the system.

Stary:
No tak. A dla mnie szósteczka, prawie siedem. Z plusem niech będzie szóstka. Dobry film, zabawny, przyjemnie się ogląda. Do „Dnia świstaka” jeszcze mu daleko, ale opowiada coś innego. Warto obejrzeć.


Jack Ryan: Teoria Chaosu

(2014) reż. Kenneth Branagh
Krzychu:
Przyznaję, zasnąłem na nim. I sądząc po pierwszych kilku scenach, chyba niewiele straciłem, prawda?

Stary:
O, tak, zdecydowanie prawda. Czułeś ten „American patos” na początku? Och i jakże bohaterski był nasz bohater. Jak udało mi się wyczytać, fabuła nie bazuje na żadnej książce Toma Clancy’iego, jedynie zapożycza głównego bohatera (a i to nie do końca). I to się czuje. Scenariusz jest tak drętwy, jakby pisała go Ilona Łepkowska. Udało mi się wyłapać dosłownie jeden, słownie: jeden ciekawy tekst. Cała reszta to praktycznie całkowita kupa. Choć podobał mi się motyw podbijania USA finansowo, a nie zbrojnie.

Krzychu:
To ja może dodam, co pamiętam. Ten początek widziałem i ten patos i tę bohaterskość głównego bohatera widziałem. Czy oni nie rozumieją, że widzowie rzygają takimi idealnymi superbohaterami?

Stary:
Co, nie możesz użyć „Super hero”, bo to znak zastrzeżony? „Superhero” to już nie to samo, prawda?

Krzychu:
A potem tylko budziły mnie wybuchy i strzelanina. A, no i śmierć przez zjedzenie żarówki to najgłupszy motyw ever.

Stary:
E tam, to akurat jest jeden z ciekawszych momentów w filmie. A to o czymś świadczy prawda? Panowie i Panie, nie ma co owijać w bawełnę, „Jack Ryan: Teoria Chaosu” to po prostu gówno. I to nawet nie w błyszczącym dresie. Jakim cudem Keira Knightley i Kevin Costner zgodzili się zagrać w czymś takim? Nikt nie czytał scenariusza? Można tu znaleźć dla siebie nieco akcji w oldskulowym stylu, ale absolutnie nic ponadto. Jeżeli autorzy planowali zrobić z tego serię, mam nadzieję, że im się to nie uda. I pomyśleć, że film zrobił reżyser świetnego „Pojedynku” (i odtwórca roli głównego antybohatera tutaj). Oceniam na aż trzy oczka. Bo akcja nie była tak tragiczna i nawet trzymała tempo.

Krzychu:
A słyszałeś, jak wychodziliśmy z kina, para za nami powiedziała „Ten ostatni najlepszy”. Powiedziałbym, że straciłem wiarę w ludzkość, gdyby nie to, że to miało miejsce już dawno temu.

Stary:
Może mieli na myśli ostatni film, jaki widzieli. A kto wie, może zasnęli przed „Jackiem Ryanem: Teorią Chaosu”. Scenarzyści chcieli napisać o "teorii chaosu", ale wyszedł im tylko chaos.

Krzychu:
I co, sporo wytrzymaliśmy. Widziałem ludzi, którzy wychodzili już po pierwszym seansie i nie wracali.

Stary:
To co, jakieś podsumowanko?

Krzychu:
Nie.

Stary:
Ok.