8 listopada 2013

Grawitacja (2013)


Grawitacja

(2013) reż. Alfonso Cuarón
Krzychu:
Wyjątkową determinacją wykazaliśmy się tym razem idąc na ten film wbrew zaleceniom znajomych i nie zważając na przeciwności losu.

Stary:
I bądźmy szczerzy – zalecenia okazały się co najmniej nieuzasadnione, a ja od siebie dodam, że wręcz głupie. A przeciwności losu w postaci pękniętej opony w aucie i potencjalnego braku możliwości powrotu były dość srogie.

Krzychu:
Tak, ale zobacz jak dobrze dzięki temu mogliśmy wczuć się w film. Podobnie, jak bohaterowie „Grawitacji” wybraliśmy się w podróż, z której powrót był wysoce niepewny. I ta niepewność rzeczywista była zsynchronizowana z ekranową. Może nawet miała wpływ na odbiór, kto wie?

Stary:
Może. Nie wiem, jak Ty, ale ja czasem waham się przy ocenianiu filmu i bardzo często po jednorazowym obejrzeniu nie robi on na mnie wrażenia, przy drugim albo trzecim na przykład już robi. Dlatego tak ciężko oceniać seans kinowy.

Krzychu:
Można drugi raz do kina pójść…

Stary:
Zauważ też, jak zachowanie widowni współgrało z muzyką z filmie. Na początku widzimy informację o tym, że dźwięk w kosmosie się nie rozchodzi. Zasada ta zachowywana była w bardzo niewielu filmach, ze słynniejszych nie sposób tu nie wymienić „Odysei kosmicznej 2001” Stanleya Kubricka. Wykorzystał ją również „Obcy” już w haśle promującym film „W kosmosie nikt nie usłyszy Twojego krzyku”. W „Grawitacji” słyszymy komunikujących się ludzi, jest muzyka, ale wspominana wcześniej cisza odgrywa tu ogromną rolę. Nieraz budowane jest napięcie, by potem pokazać scenę kulminacyjną w całkowitej ciszy. Są momenty, w których pojawia się powietrze w pomieszczeniu i wraz z nim dźwięki zaczynają wracać. Robi to niesamowite wrażenie. I odpowiednio widownia – na reklamach (30 minut!) oczywiście rozgadana i zbuntowana…

Krzychu:
Ta, gdy na ekranie pojawiały się napisy „Załóż okulary 3D” i „Zdejmij okulary 3D” słychać było głosy „Nie będą mi mówić co mam robić” :D

Stary:
No, sam nie zakładałem, raczej zamknięte oczy miałem na reklamach. Po tym całym rozgadaniu, gdy zaczął się film ku memu zaskoczeniu na widowni zapadła całkowita cisza. Nikt nie chrupał, nikt nie siorbał, nikomu nie zadzwoniła komórka. Odniosłem wrażenie, że wszyscy na widowni siedzieli wbici w fotele i zaczarowani przez „Grawitację”. Dzięki temu cisza nabierała rzeczywistej głębi.

Krzychu:
Egzaltujesz się, jakbyś arcydzieło kinematografii zobaczył.

Stary:
A wiesz, że dużo mu nie brakowało?

Krzychu:
Chyba żartujesz. A te dłużyzny? A te odrysowane postaci, schematyczna i nieprawdopodobna fabuła?

Stary:
Jeżeli narzekasz na dłużyzny, to chyba inny film widziałeś. Uważaj na wyżej wspomnianą „Odyseję kosmiczną 2001”, tam są dopiero przeciągnięte sceny. Ale to wszystko ma cel – buduje klimat i odpowiednie tło, na którym i dzięki któremu akcja prezentuje się tak znakomicie. Postaci może i zbyt skomplikowane nie były, ale jak na thriller, film pełen akcji, wpleciono tu całkiem sporo charakteru i emocji. Schemat oczywiście jest, ale potraktowany w sposób ambitny i bez strachu. Nie bali się właśnie tych dla Ciebie przydługich retardacji, co moim zdaniem wyszło filmowi na zdrowie. A fabuła nieprawdopodobna? Gdzie, w którym miejscu?

Krzychu:
Daj spokój, tyle szczęścia w nieszczęściu mieć? Tu ledwo łapie się ostatniej barierki, tam ledwo się w coś zaplątuje. Jeżeli ktoś z życiem uchodzi, to zawsze w ostatniej chwili i zawsze o włos. No i oczywiście nie mogliśmy się obyć bez walącego po gałach zegarka odliczającego do ostatniej sekundy, niczym w filmach o rozbrajaniu bomby. Some days you just can’t get rid of the bomb.

Stary:
To są schematy niezauważalne dla przeciętnego widza i są dobrze wplecione w fabułę. Widziałem już niejeden film i rzadko jakiekolwiek kino akcji jest w stanie wzbudzić we mnie emocje. A tutaj siedziałem na brzegu fotela zaciskając kciuki krzycząc w myślach „Złap się czegoś, cholera jasna, już!”. Co z tego, że pojawiły się tu elementy odwzorowujące znany schemat, skoro zostały wykonane dobrze i skutecznie. Uwierzyłem po prostu. Duże znaczenie miało tu także możliwie wierne trzymanie się praw fizyki i urealnianie wszystkiego, co widzimy na ekranie.

Krzychu:
Przyczepiłbym się do umiejętności niezbyt doświadczonej bohaterki w posługiwaniu się gaśnicą, jeśli pamiętasz o czym mówię.

Stary:
Pamiętam i jakoś mnie to nie zabolało. Słuchałeś wyraźnie, jak liczyła? Ach, no i jak to wszystko wyglądało! Wiesz dobrze, żem jest starej daty i preferuję efekty w stylu prac Raya Harryhousena ponad nowoczesne i dość sztuczne efekty CG. Wiem, że większość tego, co widziałem w „Grawitacji” musiało być animacją generowaną komputerowo, a mimo to muszę pochwalić – wszystko wyglądało naprawdę realnie. Nie wiem dlaczego, może kosmos i maszyneria jest łatwiejsza do zrealizowania. Ta liczba detali i przeogromne przywiązanie do szczególików zarówno na pierwszym planie, jak i w tle. Robi to niesamowite, niebywałe wrażenie. Warto zobaczyć to w kinie, bo nie jestem pewny czy ekran nawet o rozdzielczości FullHD będzie potrafił przekazać wam skalę przedsięwzięcia.

Krzychu:
No, ale kilka momentów mnie jednak ubodło. Były takie ujęcia, w których kamera nagle skupiała się na jakimś szczególe, by po chwili wrócić do aktorów. Jak dla mnie jest to ewidentne łatanie scen i łączenie w jedno ujęcie. Takie ratowanie obrazu na etapie postprodukcji.

Stary:
I ostatecznie udało nam się nawet wrócić do domu.

Krzychu:
Kosmos, prawda? No właśnie, kosmos przez cały film przedstawiony jest tu dokładnie tak, jak go sobie wyobrażam. Piękne widoki, ale cholernie nieprzyjazne środowisko. Dobrze było wrócić na Ziemię. A tak w ogóle, po co brałeś te okulary z kina, to przecież teraz jednorazówki są praktycznie.

Stary:
A, bo czort wie, czy po wyjściu z kina nagle nie okaże się, że Ziemia jest płaska. A wtedy ja włożę swoje okulary 3D…

6 listopada 2013

Syn Godzilli (1967)


Syn Godzilli

(1967) reż. Jun Fukuda
Jakie znacie najczęściej powtarzane fragmenty tytułów filmowych? Gdzieś na szczycie będą takie elementy, jak „Revenge”, „Return”. Troszkę rzadziej używanym, ale równie skutecznym zawsze był również „Son of”. Zaraz po oryginalnym „King Kongu” powstał „The Son of Kong”. Dlaczego w każdej kolejnej recenzji filmu o Godzilli muszę wspominać o Kongu? Nie wiem, chyba ta seria nie ma szans na wyzbycie się amerykańskich korzeni. Jest jeszcze „Son of the Mask”, podtytuł drugiej części Ojca Chrzestnego to „Son of Godfather”. Dlaczego zawsze syn, dlaczego nie córka? Och, cóż. Musimy się pogodzić z tym faktem i polecieć dalej.

W ocenianiu filmów o Godzilli pojawił się w mojej głowie pewien problem. Otóż pierwsze odsłony w oczywisty sposób kierowane były do widza bardziej dorosłego. Śmierć, pożoga, dramat ludzki – to nie są treści dla dzieci. Od pewnego momentu jednak seria traktowana jest bardziej jako widowisko dla dzieciaków. Wciąż widzimy albo daje się nam jasno do zrozumienia, że giną tutaj ludzie. Nawet są sceny, w których widać krew. A jednak widzimy i czujemy, że to nie do końca film dla dorosłych, że głównym targetem jest jednak widownia młodsza. W takim razie jak powinienem na te filmy patrzeć i jak je oceniać? Ze swojego, dorosłego (yeah, right…) punktu widzenia czy może z punktu widzenia dziecka?

Na przestrzeni filmów, które do tej pory widziałem zastanawia mnie jedna rzecz. No dobra, nie jedna, ale ta wyjątkowo. W pierwszej części, gdy Godzilla niszczy Tokio, ludzie muszą reagować możliwie szybko. W drugiej, gdy niszczy Osakę, też sprawa poradzenia sobie jakoś z Godzillą jest priorytetowa. Polują na potwora nawet, obserwują go i monitorują zachowanie, co jest dość logicznym posunięciem. Teraz, od kilku filmów, istnienie Godzilli jest ignorowane całkowicie. „O, poszedł sobie, nie wiemy gdzie, nie wiemy kiedy wróci żeby nas wszystkich pozabijać, ale kogo to obchodzi?”

W każdym filmie dość istotnym momentem zawsze było pojawienie się Godzilli. Czy to wyłania się z wody, z piachu, znajdują go w jaskini czy na wyspie, zawsze to jest jakiś element godny uwagi. Tu niestety potwór pojawia się bardzo szybko i nie ma żadnego budowania napięcia ani zaskoczenia.

Głównym wątkiem tym razem jest grupa naukowców, którzy próbują sterować pogodą przy pomocy radioaktywnych kapsuł aktywowanych na dużej wysokości. Oczywiście ich eksperymenty sprawiają, że niektóre żyjątka na wyspie rosną do niewyobrażalnych proporcji. I tak pojawiają się ogromne modliszki, które nazwane zostają „Gimantis”. Twórcze, prawda? Giant Mantis = Gimantis. Modliszki te nagle doznają olśnienia z kosmosu i zmierzają w kierunku wielkiej kupy usypanego piachu. Odkopują z niego jajo, które próbują rozłupać. W końcu im się to udaje, a z jaja wykluwa się mały syn Godzilli. Dziecko wygląda paskudnie, jak dotąd jest to najgorzej wykonany kostium, jaki widziałem. Troszkę przypomina jakąś zdeformowaną wersję E.T.


Och, mam tak wiele pytań i na żadne w tym filmie nie otrzymałem nawet szczątkowej odpowiedzi. Skąd Gimantisy wiedzą o istnieniu jaja? Napisałem o olśnieniu z kosmosu, ale to tak naprawdę zmyśliłem, nie ma żadnego śladu, który naprowadziłby widza na rozwiązanie tej zagadki. Ot, po prostu, nagle zmierzają w jednym kierunku. Jeżeli o istnieniu jaja wiedziały wcześniej albo wiedział jeden z nich, dlaczego nie poszedł tam kopać wcześniej? I dlaczego w ogóle planują zabić syna Godzilli? Zdaje się, że są po prostu wredne, trudno znaleźć jakiekolwiek wyjaśnienie. Po wykluciu małego od razu chciały go zabić. Co za szuje.

I ostatnie, najważniejsze pytanie ze wszystkich. Kto jest matką syna Godzilli? W filmie jasno i wyraźnie mamy powiedziane, że Godzilla to „on”. Kto złożył jajo? Może ta kobieta z poprzedniej części, do której Godzilla się tak zalecał. Gdy się nad tym zastanowić – potwór zawsze chodzi nago i nigdy nie widzimy, żeby posiadał jakiekolwiek genitalia. Zatem zakładam, że muszą być ukryte albo bardzo bardzo małe. Może są na tyle małe, że z tą kobietą… O rany… czy ja właśnie znalazłem wątek zoofilii w filmie dla dzieci?

Po raz kolejny słyszymy zupełnie nową muzykę stworzoną na potrzeby tego filmu. I jest ona naprawdę fajna i dobrze poprowadzona. W warstwie dźwiękowej zdziwiła mnie chwilowa obecność japońskiego narratora. Narrator w japońskich wersjach filmów pojawiał się bardzo rzadko (z tego, co pamiętam, raz). Trąci mi to łataniem fragmentów, których nie mieli pojęcia jak pokazać, jak wpleść w fabułę odpowiednie informacje.

Na ratunek małemu atakowanemu od urodzenia przez przerośnięte modliszki przychodzi sam Godzilla. Oczywiście, cóż to byłby za film o wielkich potworach bez odrobiny sportu? Zatem możemy zobaczyć, jak modliszki grają sobie w piłę jakimś głazem zanim kopną go w stronę przeciwnika. Modliszki jednak nie stanowią zbyt dużego zagrożenia dla Godzilli. Ten młóci je niczym wrestler niemiłosiernie, rozprawia się bez najmniejszych problemów. Później pojawia się jeszcze jeden potwór – ogromny pająk Spiga. Z nim walka już jest nieco poważniejsza. Zastanawia mnie wciąż, jak rzucając kamieniem w pająka można go obrócić do góry nogami? Mamy nawet moment, w którym Godzilla poważnie obrywa w oko. O tak, już czekam na kolejną część, w której zapewne ubiorą potwora w opaskę na oku, jak Serizawę. Będziemy mieli Godzillę-pirata! Hell yeah!

Główną atrakcją dla dzieciaków miał być chyba paskudny syn Godzilli. I to nie jest tak, że pokażą go przez chwilę i już. Nie, on jest na ekranie ciągle, pcha się wszędzie i przy każdej możliwej okazji. Obserwujemy go później, jak uczy się ziać ogniem, co wygląda bardziej jakby palił faję i puszczał dymki. Może Ci kolesie z „King Kong kontra Godzilla” go poczęstowali papierosem? Gra w piłkę kamieniem, robi sobie z ojcowskiego ogona skakankę. W przeciwieństwie do ojca, jest nawet miły dla ludzi, daje się karmić. Jednak, gdy coś mu nie pasuje, robi się z niego rozpieszczony bachor. Kładzie się na podłodze i wyje, jak świnia. Dosłownie, odgłos ten przypomina świński kwik. Pozostałe odgłosy, które wydaje brzmią jak krzyk ludzkiego dziecka albo skamlącego psa. Dla ucha nic przyjemnego.

Wątek ludzki jest bardzo skromny, główną rolą ludzi jest tu tworzenie środowiska dla potworów albo ich obserwacja. Była szansa na wątek miłosny, ale w ogóle nie został on rozwinięty. Pojawia się także jakiś zalążek charakteru, gdy naukowcy zaczynają ściemniać, że radio nie działa. I jest to kolejny wątek, który został całkowicie porzucony.

Całość skupia się – nie wierzę w to, co właśnie mam zamiar napisać – na problemach rodzinnych Godzilli. Ten na początku traktuje swojego syna strasznie. Zaraz po uratowaniu go z opresji pizga go w głowę ogonem i odchodzi nie zważając na wycie dzieciaka. Och, po dłuższej chwili jednak wraca i zabiera go na przejażdżkę na swoim ogonie. Później jednak, wciąż jest surowym ojcem i zmusza syna do ciągłej nauki nie dając mu czasu na zabawę. Gdyby wątek ten dla kogoś był za mało oczywisty, ludzie odpowiednio wydarzenia te komentują i porównują do rodzin ludzkich. Potraktować można to jako krytykę zbyt restrykcyjnego traktowania dzieci gdyby nie to, że później to niedouczenie syna Godzilli oraz jego frywolne spędzanie czasu wpędza go w kłopoty. Zatem przekaz jest niejasny w tym miejscu – jak powinniśmy traktować swoje dzieci? Zupełnie, jakby film chciał się przypodobać zarówno dzieciom, jak i rodzicom.

Za to zakończenie, jak jeszcze chyba nigdy w historii serii, jest po prostu ładne, ciekawe i mimo sztuczności wizualnej, budzi pewne emocje.

Film jest niestety bardzo niespójny, generuje masę pytań i zero odpowiedzi. Dlaczego pod koniec nie mogli po prostu opuścić wyspy? O co chodziło z zakłócającymi falami mózgowymi Godzilli? Dodajcie do tego pytania, które zadawałem wcześniej na przestrzeni całego tekstu, finalnie wyjdzie całkiem niezła lista. Po poprzednich odsłonach można było mieć jeszcze nadzieję na zmianę kierunku, w którym seria zmierza. Tutaj tej nadziei już nie ma. To jest Muppet Show, dzieciaki mają uwielbiać potwory, a teraz nawet mogą się z nimi identyfikować.

Ocena: 3/10

P.S. Kilka ciekawych screenshotów na deser:

5 listopada 2013

Żurek (2003)


Żurek

(2003) reż. Ryszard Brylski
Dawno, dawno temu z dziewczyną dotknął nas problem natury dość pospolitej. Nie mogliśmy się pogodzić – jaki film będziemy dziś oglądali? Ja chciałem jej pokazać „Psychozę” Hitchcocka, „Obcego”, „Terminatora”, same wybitne dzieła. Ona z kolei chciała oglądać romanse i komedie (najlepiej romantyczne). W końcu wydawać by się mogło, że doszliśmy do wspólnego rozwiązania. Każdy zapisał 30 tytułów filmów na karteczkach, a te zaklejone wrzuciliśmy do pojemnika. Po ponad roku żadne z nas już nie pamięta co tam jeszcze może być w tym pojemniczku. Ostatni tytuł, który pamiętało którekolwiek z nas został już wylosowany i był nim właśnie „Żurek” Ryszarda Brylskiego.

„Żurek” jest adaptacją prozy Olgi Tokarczuk. I tutaj pojawia się pierwszy kłopot. Otóż mogę potwierdzić zgodność fabuły z jakąkolwiek prozą Olgi tylko w jednej, krótkiej scenie. Cała reszta wygląda albo na dopisaną przez scenarzystów, albo wyjętą z czegoś z zupełnie innej beczki. Wszystko wskazuje jednak na to, że rozbudowano tutaj krótkie, nawet zabawne opowiadanie do niemożebnych proporcji. I co gorsza, sielankowość tej sceny na przestrzeni całego filmu znika. Sprawia to, że mamy bardzo ponury, smutny film z jedną pozytywną sceną. Zakończenie, choć na swój sposób można je nazwać pozytywnym, dla mnie jest bardziej nadmuchane patosem. I nie szkodzi, że przez cały film dokładano nam kawałeczki tego, co złożyło się na zakończenie, i tak nie uwierzyłem.

A wielka to szkoda, bo role (a w szczególności ta Katarzyny Figury) zostały zagrane niezwykle wiarygodnie i naprawdę na najwyższym poziomie. Niezależnie od tego, czy to rola drugoplanowa czy to zgraja dzieci, czy na chwilę pokazany tylko dorosły facet, zawsze w wypowiadane słowa i wykonywane akcje wierzyłem bez zająknięcia.

Gdzieś w nagromadzeniu tej skutecznie budowanej beznadziei bohaterów postać Figury staje się irytująca nie tylko dla swojej córki, ale i dla widza. W miarę młóconego wciąż narzekania, podkreślania biedy, z każdą kolejną sceną celowaną w wyżłabianie już dość zarysowanych postaci, wkrada się nuda, irytacja i przesada. Nawiązania do tej jednej ciekawej scenki rozsiane są po całym filmie w sposób wymuszony, bezsensowny i pojawiają się zbyt często, wręcz nachalnie.

Choć mężczyźni pokazani tu przejawiają teoretycznie całe spektrum możliwości, to ostatecznie przeważa jednak wizerunek mężczyzny jako brutalnego gwałciciela. A Ci brutalni gwałciciele wszyscy się wzajemnie rozumieją i wspierają bez słów. Postać Władysława okazała się w miarę wiarygodną – z jednej strony wiemy, że zdradzał żonę, że ma już swoje dzieci, ale i ma wiele szlachetnych cech. Jego poczynania są na swój sposób usprawiedliwione, przecież zdradza żonę ze swoją starą wieloletnią i niespełnioną miłością. Nie wybiela go to całkowicie, ale nie jest on tak jednoznacznie zły, jak większość tutejszych mężczyzn. Jest jeszcze Matuszek, ale ten jest tutaj dosłownie kryształowy. Nie ma ani jednej złej rzeczy, jakiej by się dopuścił. Rysio z Klanu mógłby mu buty wiązać. Gra go doskonały, jak zwykle, Zbigniew Zamachowski, który z roli wychodzi obronną ręką. Jakiś posmak, zgaga jednak zostaje.

Mamy tu kilka ciekawych motywów, które zasługują na wyróżnienie. Jest oczywiście scena z żurkiem w sklepie, na której cały film bazuje. Mamy też zadane dość dziwne pytanie – czy gdy dwoje ludzi się pragnie, lecz ich miłość zrealizowana jest w formie przypominającej gwałt, to czy jest to gwałt? Może jednak nie do końca? Tajemnica nieznanego ojca również jest bardzo ciekawie budowana i jeszcze lepiej rozwiązana.

„Żurek” to film składający się z kilku naprawdę solidnych elementów, to film z ambicją i u progu czegoś naprawdę dobrego. Realizacja stoi na wysokim poziomie. Wszystko to jednak nie trzyma się zbyt dobrze ze sobą, spoiwo robi się zbyt rzadkie i nie współgra z poszczególnymi elementami. Film ma prawo się spodobać, ma prawo też znudzić i zirytować, a nieco przesadzone i patetyczne w swym tonie zakończenie jest tu tylko pestką na czubku rozmemłanego tortu.

Ocena: 6/10

4 listopada 2013

Złote sidła (1932)


Złote sidła (1932)

(1932) reż. Ernst Lubitsch
Mam problem z pisaniem o dobrych, znanych i uznanych dziełach. Do obejrzenia filmu mało znanego albo w oczywisty sposób kiepskiego można się przyznać z łatwością – w końcu nikt się za głowę nie złapie, gdy się dowie, że nie widziałeś hiszpańskiego Draculi z 1931 albo „Przybysza z kosmosu” z 1953. Za to, gdy powiesz komuś, że nie wiesz kim jest Hitchcock, facepalm gwarantowany. I tak właśnie przyznaję, że szerokim łukiem omijała mnie dotąd twórczość Ernsta Lubitscha i jego znany i uznany film „Złote sidła”. Do niedawna nawet o Lubitschu nie słyszałem. Ja, fan twórczości Franka Capry czy Billiego Wildera. I co mam na swoje usprawiedliwienie? Nie wiem, nic nie mam, może nawet o nim mówili w telewizji, ale nazwisko musiałem puścić mimo uszu myśląc, że mowa o „Klanie”.

„Złote sidła” to, jak nigdy, tytuł znacznie lepszy i moim zdaniem lepiej dopasowany od oryginalnego „Trouble in paradise”.

Film należy do gatunku „sophisticated comedy” (wyrafinowana komedia), a właściwie jest jednym z pierwszych jego przedstawicieli. I prawdopodobnie jednym z najlepszych filmów gatunku. Komedie, które dziś serwowane są w kinach z reguły bazują na podejrzanie nieśmiesznych i ogranych gagach. Z rzadka możemy obejrzeć coś w stylu teatralnej komedii omyłek albo coś spod dłuta jakże wysłużonego już Woodiego Allena. Pozostaje mi tylko wracać wciąż do lat 30-60, gdy komedie miały swój niesamowity urok nieobecny w dzisiejszych produkcjach, do cna wypaczony przez kolejne iteracje.

Chciałbym po raz kolejny zauważyć, jak ciężko opisuje się film rewelacyjny. Wystarczyłoby w sumie „Co tu do cholery jeszcze robisz czytając ten tekst? Leć obejrzeć ten film, nie zastanawiaj się ani chwili dłużej, zbrodnią jest pomijanie tego dzieła”, ale z doświadczenia wiem, że to nie wystarcza. W przypadku „Złotych sideł” mogę dorzucić printscreena, ale co na nim zobaczycie? Dwie osoby gadają. O, a tu trzy. A tu cztery. A tu dwie. Na tym polega cały film, chodzą z miejsca na miejsce i gadają. Zatem jeden printscreen z Seanem Connerym z filmu „Zardoz” jest w stanie zapędzić was od razu do obejrzenia tegoż dziwnego wypaczenia kinematografii, ale screen ze „Złotych Sideł” może tylko zanudzić. Jak zatem mogę oddać doskonały charakter tego, co zobaczyłem? Kluczem będą tu chyba dialogi, na których wszystko się opiera, a te są doskonałe. Spójrzcie tylko na te wyrwane nieco z kontekstu cytaty, a zapewniam was, że w sosie całego filmu smakują znacznie lepiej. No i oczywiście jest ich tam znacznie, znacznie więcej.

„Keep complaining, it's beautiful.”
„(…) robbed a peace conference yesterday
He took practically everything except the peace"
„Don’t worry, you’re not the only one I don’t love.”
"Yes, that's the trouble with mothers
First you get to like them,
and then they die"

Za aluzje na tle seksualnym film został całkowicie wycofany z dystrybucji na wiele lat. Dziś te aluzje nie robią na nas takiego wrażenia. Znacznie mniej subtelne znajdujemy na co dzień w kabaretach i w kinach, przez co jesteśmy już znieczuleni. A mimo to ten subtelny i wyrafinowany humor trafia w samo sedno. Przez prawie cały seans siedziałem uśmiechając się do siebie szeroko, a nieraz nawet z lekka śmiechem wybuchając.

Film jednak nie jest tylko zbiorem luźno połączonych żartów, spaja go bardzo ciekawa i wciągająca niczym bagno fabuła. Rozwija się niepozornie i trochę powoli, bardzo dobrze buduje napięcie, które pod koniec filmu sięga szczytu. I mimo iż posługuje się kilkoma schematami (które to są chyba starsze niż samo kino), to robi to w sposób, dzięki któremu nie jesteśmy w stanie przewidzieć co się za chwilę wydarzy. A na koniec wybiera drogę, która wcale do oczywistych nie należy.

Realizacja, jak na film oparty na dialogach, jest dość ambitna. Muzyka lubi tu bardzo dobrze zgrywać się z rytmem wydarzeń podkreślając i uwydatniając skutecznie humor, napięcie i wszelkie emocje. Praca kamery i niektóre sceny zasługują na najwyższe laury. Już na początku widzimy, jak kamera wyjeżdża z pomieszczenia, objeżdża budynek i wjeżdża do innego mieszkania. Niestety, momenty cięć są dość oczywiste, co nie zmienia faktu, że wygląda to naprawdę fajnie. Zmiany kamery z lustra, na inne lustro, na cień i na bohaterów same w sobie dodają swój lekko dowcipny element. Aktorzy wywiązują się z roli znakomicie. Drażniła mnie tylko zgarbiona poza Herberta Marshalla.

Rewelacyjna to komedia, która doskonale pogrywa sobie na nosie stereotypowych filmów o miłości. Nie tylko z czystym sumieniem mogę polecić każdemu, ale i zobowiązuję was – musicie ją obejrzeć.

Ocena: 9/10

P.S. Gdy słyszysz w środku nocy drącego się człowieka śpiewającego „Lechia Pany”, wiesz, że jesteś w Gdańsku i analogicznie, gdy za oknem drze się ktoś „O sole mio”, to wiesz, że jesteś w Wenecji.

3 listopada 2013

Ebirah - potwór z głębin (1966)


Ebirah - potwór z głębin

(1966) reż. Jun Fukuda
Plakat bardzo ładny, ale niezbyt trafny
Ebirah to krewetka, a Godzilla w tym filmie nie wyłania się z wody
Te wszystkie filmy kaijū robią wciąż Ci sami ludzie. Zapewne zauważyliście już, że większość z nich reżyserował Ishirō Honda (wciąż mnie zastanawia jak po tak dobrym starcie udało mu się zejść tak nisko) albo, jak w tym przypadku, Jun Fukuda. Scenariusze naparza jeden za drugim Shinichi Serizawa… ups, przepraszam, Sekizawa. Właśnie, w „Ebirah” po raz kolejny widzimy Akihiko Hiratę, którego możecie pamiętać z pierwszego filmu o Godzilli (grał właśnie Serizawę) i tutaj również nosi przepaskę na oku. Ma pod sobą statek, mieszka na wyspie i nie boi się morskiego potwora – można powiedzieć, że ma wszystkie cechy dobrego pirata. I co ciekawe – mimo jednego oka przesłoniętego potrafi z dużej odległości ustrzelić linę z pistoletu. Tym swoim jednym okiem widzi też sens zakładania podsłuchów w krzakach.

Giant Claw? Zaraz, coś mi to przypomina...
Sam nie wiem, dlaczego mam jeszcze nadzieję na dobry film z tej serii, gdy wiem, że tworzyli ją wciąż Ci sami twórcy. Tutaj mamy dopiero potencjał plakatowy „Film twórców Godzilli, King Kong kontra Godzilla, Godzilla kontra Mothra…”, a potem drobnym druczkiem wymienione wszystkie wspaniałe hiciory, w które zaangażowana była ekipa.

Skupmy się jednak na „Ebirah – potworze z głębin”. Fabuła od początku robi pozytywne wrażenie – jest zalążek jakiejś w miarę ciekawej historii, jest humor, a nawet relacje międzyludzkie. Wszystko to jednak jest odłożone na baaardzo daleki plan, gdy tylko na ekranie pojawiają się potwory.

Pierwsze pojawienie się Ebirah robi bardzo pozytywne wrażenie. W sumie efekty na przestrzeni całego filmu są wykonane bardzo dobrze, moje oczka były usatysfakcjonowane. Jest, oczywiście, jeden wyjątek – Godzilla. Jego kostium się nie zmienił, wciąż odnosiłem wrażenie, że za chwilę znajdzie gdzieś na ziemi ciasteczko i zacznie je wtranżalać. Hej, nawet mi nie podkreśliło słowa „wtranżalać”, słowniki idą z duchem czasu.

Pojawianie się potworów w filmie jest tak bardzo losowe, jak tylko możecie to sobie wyobrazić. Pierwszy atak Ebirah jest rozegrany fajnie (w japońskiej wersji, amerykańska została fatalnie przemontowana i mamy tę scenę od razu na początku – czyli całe napięcie skrupulatnie budowane w oryginale poszło się kochać, bo to były rymy białe*). Ale przypadkowe znalezienie śpiącego Godzilli w jaskini jest już dość dziwne. I kto by pomyślał – ludzie specjalnie go budzą wykorzystując miecz, kawał druta i pioruny z nieba. Pierwotnie w filmie tym miał wystąpić nie Godzilla, a King Kong i w jego przypadku może miałoby to nieco więcej sensu. Wiemy już, że King Kong wzmacniany jest przez elektryczność (co też jest kolejnym efektem podmianki potworów, oryginalnie właściwość ta miała być zarezerwowana dla potwora Frankensteina). Zatem budzenie King Konga piorunami miałoby tu uzasadnienie. To, że sypia w jaskini także. Ale Godzilla? Od pierwszej części wiadomo, że ten sypia w morzu i raczej nie jest grotołazem (swoją drogą ciekawe jak tam wlazł). Poza tym sama decyzja o przebudzeniu potwora miałaby ręce i nogi – King Kong był potworem dobrym, bronił ludność przed atakiem wielkiej ośmiornicy w „King Kong kontra Godzilla”. Godzilla (który, nawiasem mówiąc, sam pierwotnie miał być wielką ośmiornicą), był od samego początku zły, a tu dokłada mu się jakieś cechy obrońcy ludzkości. Że niby wypędził Ghidorah z Ziemi? Przypadek, od początku miał w dupie taką robotę i nie dawał się namówić na walkę, ale że granie w siatę z Rodanem najwidoczniej mu się znudziło, to wziął się do roboty. Poza tym dlaczego ludzie traktują jaskinię, w której smacznie śpi Godzilla, jako bezpieczne miejsce, do którego mogą wracać?

Kolejną dziwną pozostałością po King Kongu jest jego dziwny afekt do jednej kobiety. Choć w sumie ciężko nazwać to afektem, kobieta swoim wdziękiem po prostu usypia potwora.

Można zatem powiedzieć, że Godzilla nie jest tutaj do końca sobą. Z drugiej strony, sobą nie jest wizualnie od dawna, a odczyniane w poprzednich filmach tańce i inne hulańce dawno wypchnęły go z roli. W tej części dziwną sympatię autorów do tańca można zaobserwować już od samego początku. Z rzeczy nowych, możemy m.in. zobaczyć Godzillę – fryzjera.*

Nie skończyłem jednak jeszcze omawiać losowości pojawiania się potworów. W filmie możemy także podziwiać po raz kolejny Mothrę, tym razem w formie ćmy. Przez większość czasu jednak widzimy ją siedzącą na kamieniu i obserwujemy znane z poprzednich filmów małe wróżki (grane już przez inne aktorki), które znowu śpiewają. Na szczęście tym razem melodia jest nieco bardziej znośna. I tak mamy akcję, coś się dzieje, a potem niepotrzebna kompletnie scena tańców i modłów do Mothry, następnie powrót do akcji. Dopiero na samiuśki koniec, dosłownie kilka ostatnich minut Mothra wkracza do akcji, króciutko walczy z Godzillą i odlatuje.

Podsumujmy zatem jakie mamy tutaj potwory. Jest Ebirah – przerośnięty krab albo krewetka, praktycznie bez żadnej historii za nim się kryjącej (choć jeżeli miałbym oglądać kolejne tańce do kolejnego potwora, to już wolę brak jakiegokolwiek back-story). Jest Godzilla, który wciąż lubi grać w siatkówkę kamieniami (tym razem w odbijanego gra z Ebirah, przy okazji naginając podstawowe prawa fizyki), lubi złośliwie chlapać wodą (w sumie nie tylko on), lubi triumfalnie grzebać w nosie i ma dziwne cechy odziedziczone po King Kongu, który z kolei częściowo odziedziczył je po potworze Frankensteina. I mamy Mothrę, która przez większość filmu zajęta jest oglądaniem przedstawienia, które urządzają jej ludzie. Hej, może gdyby przestali w ogóle tańczyć i odwracać jej uwagę, ta wzięłaby się do roboty znacznie wcześniej? I mamy ptaka.

Tak, pojawia się jeszcze jeden potwór. Dziwny, nienazwany, przerośnięty ptak, który przylatuje, dziobie Godzillę i odlatuje. I tyle go widzieli. Na początku myślałem, że może to Rodan (bo zbliżenia i montaż sprawiają, że ciężko się połapać co się w tej walce właściwie dzieje), później jednak zauważyłem u niego pióra. Rodan był pteranodonem.

Zatem otrzymujemy kolejny nierówny film. Z początku ciekawie budowane postaci i humor później rozjeżdża się całkowicie i tylko dąży do możliwie szybkiego rozwiązania akcji. Napięcie budowane jest na krótkich dystansach, ale umiejętnie. Muzyka jest nagrana praktycznie od zera, w końcu możemy posłuchać czegoś nowego i są to dobre utwory. Główny utwór Ebirah przypomina mi nieco za bardzo melodię z Bonda, z kolei muzyka towarzysząca walce Godzilli z Ebirah przypomina dźwięki rodem z westernu. Gorzej ma się sprawa z dopasowaniem melodii do akcji. Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać. Odrzutowce atakują Godzillę, ten niszczy je ręcznie, łapie w pysk (o tak, to wygląda fajnie), ludzie giną, a w tle mamy sielankową, komediową muzyczkę. Nie powiem, rozbawił mnie ten czarny humor, odnoszę wrażenie, że tkwi w tym spora doza świadomego zagrania. Szkoda tylko, że parodia nijak nie pasuje do prób przemycania poważnego przesłania antyatomowego (tu znacznie bardziej podkreślonego) i do tonu większości scen. Ktoś tu próbuje dzielić przez zero! Może Monster Zero?*

Oglądało mi się go znacznie lepiej niż „Ghidorah – trójgłowego potwora” czy „Inwazję potworów”, co nie zmienia faktu, że to wciąż słaby film. Komedią i parodią nie dorównuje filmowi „King Kong kontra Godzilla”, a powagą i fabułą nie dosięga nawet „Godzilla kontra Mothra” (o pierwszej odsłonie cyklu nawet nie wspominam). Wizualnie za to jest bardzo dobrze wykonana. Dynamikę scen umiejętnie podkreślają przekrzywione kadry, jest nawet coś, co dziś nazwalibyśmy „shaky cam”. Wyjątek stanowi walka z ptaszyskiem i podwodny fragment walki Godzilli z Ebirah. Nic nie widać, a sceny są mocno pociachane. Zresztą same walki potworów z reguły niewiele nas obchodzą. Sprawiają wrażenie wymuszonych, jak cały film zresztą. Puenty brak.

Ocena: 4/10

* jeżeli spodziewasz się tutaj wyjaśnienia tego, co właśnie przeczytałeś, to będziesz zawiedziony, jak ja poziomem filmu, który właśnie zobaczyłem

2 listopada 2013

Inwazja potworów (1965)


Inwazja potworów

(1965) reż. Ishirô Honda
Zdaję sobie sprawę z tego, jak wiele filmów z gatunku pomijam i chciałem tylko powiedzieć, że mnie to boli. Jednak jeżeli miałbym sięgać głębiej, mógłbym tak sobie sięgać w nieskończoność. Jest multum filmów Ishirô Hondy, które pominąłem. Logicznie patrząc, skoro przerobiliśmy Rodana i Mothrę, dlaczego przed obejrzeniem „King Kong kontra Godzilla” nie omówiłem „King Kong” albo „The Son of Kong” z 1933. Wiedzieliście, że oprócz tych dwóch w 1933 wyszedł jeszcze jeden „King Kong”, japoński? Tego też nie widziałem. I zapewne nigdy go nie zobaczę ani ja, ani nikt inny, film zaginął w mrokach dziejów, podobnie jak "King Kong appears in Edo" z 1938 roku. Pominąłem także wspomniany już wcześniej przeze mnie „Furankenshutain tai chitei kaijû Baragon”, a teraz pomijam także „Pojedynek potworów”. Wszystkie te filmy są ze sobą ściśle powiązane, być może kiedyś jeszcze przyjdzie na nie czas. Tak wiele filmów do obejrzenia, ogrom materiału czasem mnie przeraża, ale jednocześnie intryguje.

Dziś zajmiemy się filmem znanym u nas jako „Inwazja potworów”. To jednak dość kreatywne podejście do tłumaczenia, bo w oryginale mieliśmy „Kaijū Daisensō” (Wielka wojna potworów), „Invasion of Astro-Monster” albo po prostu „Monster Zero”. Choć do kreatywnego polskiego tytułu można dołożyć ciekawą interpretację, drugie znaczenie, to i tak lepszy wydaje mi się tytuł „Monster Zero”. Buduje napięcie przed zobaczeniem tegoż potwora.

Plakat z zaginionego,
japońskiego "King Kong Appears in Edo" z 1938
Fotos z zaginionego,
japońskiego King Konga z 1933

Ja wam napięcia nie będę budował, to się nie godzi. Monster Zero to nikt inny, jak King Ghidorah. Okazuje się, że po poprzednim filmie Ghidorah uciekł w kosmos. Tam przez jakiś czas niszczył obcą cywilizację, która ukryła się pod powierzchnią. Cywilizacja ta zwykła wszystko numerować (oni już mają erę cyfrową), zatem Ghidorah to potwór zero, Godzilla i Rodan mają numery 01 i 02. Nawet plany, które snują mają ponumerowane (i nie, jakoś żaden nie ma tu numeru 9). A wszystko to dzieje się w roku 196X. Film powstał w 1965, zatem akcja posuwa się w przyszłość raptem o kilka lat. Wiele się wydarzyło przez te wszystkie lata. Ludzkość nie tylko wylądowała na księżycu, ale urządza ekspedycje daleko w kosmos, za orbitę Jowisza, na planetę X. To nowo odnaleziona planeta. Dlaczego nie zauważono jej wcześniej? Cóż, była bardzo ciemna, ciężko ją było przez teleskop dojrzeć. Jeżeli była ciemna, to najwidoczniej już nie jest, dla mnie wygląda na niezwykle kolorową. Może tylko tymczasowo siedziała w ciemnym kącie karczmy. Obok Aragorna. Sama podróż kosmiczna do Jowisza zajęłaby wówczas blisko 2 lata, ale w filmie nijak nie jest to odczuwalne. Mamy wrażenie, jakby kosmonauci wybrali się na wycieczkę rowerem zamiast w podróż międzyplanetarną. Poza tym jak często zaraz po odkryciu nowej planety szykuje się ekspedycję?

Już się czepiam, a nawet nie zacząłem jeszcze dobrze omawiać filmu. Niestety, jest się do czego przyczepić. Jakąkolwiek logikę traktuje się tutaj bardzo luźno i jako widzowie musimy przymknąć na to oko. Gdy to nam się uda, można się przy tym filmie dobrze bawić. Miałem momenty, w których zaciekawiły mnie losy bohaterów, wątek miłosny, zawiązanie i rozwiązanie akcji. Szczególną w tym rolę miał aktor Nick Adams.

Oglądałem wersję japońską, gdzie rola Nicka była dość jawnie zdubbingowana po japońsku. Kwestie wypowiadane kłóciły mi się z ruchem ust, wolałbym chyba w to miejsce oryginalny głos z napisami (co było stosowane wcześniej w filmach z tej serii). Nawiasem mówiąc, rola ta była jedną z ostatnich ról Nicka Adamsa, który 3 lata później zmarł w wyniku przedawkowania leków. Znał osobiście Jamesa Deana i Elvisa Presleya. Coś nie pozwala mi wierzyć w oficjalną wersję prostego „przedawkowania”.

Chcę mieć taki zegar!
Był to burzliwy okres, w którym wciąż silne wrażenie sprawiały filmy o podboju kosmosu. Odnoszę wrażenie, że cała fabuła była tutaj podyktowana chęcią szybkiego nabicia kasy na zmiksowaniu Godzilli, Rodana, Ghidory w kosmicznym sosie. Oryginalnie miała powrócić także Mothra, ale budżet okazał się nieco zbyt skromny. Potwory są tutaj tylko narzędziem, niemal dodatkiem do fabuły. A ta skupiona jest dość mocno na kontaktach ludzko-nieludzkich.

No właśnie, kosmici wyglądają jak Japończycy przebrani za „LaForge’a” ze Star Treka (choć na zbliżeniach czasem bardziej przypominali mi Zorro, innym razem budzili skojarzenia z przybyszami z Matplanety). I mówią po japońsku. No dobra, widziałem japońską wersję, z której nie wycięto scen rozmów kosmitów w ich rodzimym języku, zatem mam świadomość, że to nie do końca słuszne oskarżenie. Co nie zmienia faktu, że w większości scen, w których rozmawiają między sobą, wciąż mówią po japońsku. Obcy z „Ghidory” mieli nieco więcej sensu, bo tylko ich świadomość żyła w ludziach od dawna i czasem się budziła, zatem byli zasymilowani z ludźmi dość mocno. Tutaj to po prostu obca rasa. Zaryzykuję stwierdzenie, że bardziej obce rasy możemy spotkać na Ziemi.


W trakcie oglądania filmu starałem się sporządzać krótkie uwagi odnośnie tego co widzę. Tak, notatki robiłem. I muszę się przyznać, że jest ich sporo, z czego ogromna część to zauważone i dość istotne dziury fabularne. Z jednej strony nie dają mi one zbyt wiele spokoju, z drugiej, na upartego część z nich da się wytłumaczyć. Jednak gdy widz musi ratować fabułę filmu oznacza to, że może ona sama obronić się nie potrafi? Dręczącą ponad wszelką miarę potrafi być ludzka głupota. Widzowi dość jasno daje się do zrozumienia, co może się wydarzyć, ale postaci zdają się tego nie zauważać. Nie chcę zbyt wiele zdradzać z fabuły, zatem wątek muszę uznać za zamknięty w tym akapicie, choć moje notatki próbują się za wszelką cenę wepchnąć w tym miejscu do tekstu.

Muzyka z pierwszej części „Godzilli” powraca tym razem w pełnej krasie – łącznie z tą wesolutką muzyczką, która towarzyszyła nam podczas oglądania wybuchających min głębinowych. Wracają także irytujące dźwięki Ghidory, na szczęście trwają już tak długo i nie ma ich tak wiele. Odnoszę wrażenie, że do tej części nie nagrano ani jednego nowego fragmentu melodii.

I zapewne mam rację. Lenistwo autorów miejscami bije po oczach. Możemy zaobserwować fragmenty z filmu „Rodan”, pomieszanie recyclingu innych materiałów filmowych z rzeczywistymi pojazdami (tzw. „stock footage”) oraz fragmenty, gdzie za czołgi i samochody robiły małe, niezbyt szczegółowe makietki. A szczytem absolutnym jest wykorzystanie jakichś rzeczywistych zdjęć i zmontowanie ich z nałożoną narracją. To film czy slide show? Troszkę pomieszanie, przypomina mi to grę „Plumbers don’t wear ties”. Dlaczego na tych zdjęciach nie ma pandy w gokarcie, nikt nie nosi maski kurczaka, a zdjęcia nie są pokazane do góry nogami?


Zatem pod względem realizacyjnym jest biednie, zgadza się? Nie zgadza się. Otóż to, film pod tym względem trzyma bardzo nierówny poziom. Z jednej strony mamy jawne rozleniwienie, z drugiej zaś piękne scenografie, świetne i efektowne oświetlenie, a makiety kręcone z oddali sprawiają wrażenie szczegółowych. W jednym momencie widzimy sznureczki, które poruszają makietą pojazdu kosmicznego, w innym świetnie i szczegółowo dopieszczone plenery obcej planety, a także wnętrza obcych budowli.


A jak sprawują się potwory? Cóż, odnoszę wrażenie, że absolutnie nic się nie zmieniło od poprzedniego filmu. Tym razem niestety nie ma efektownego wejścia Godzilli. Jest on wyciągnięty z wody w pozie embrionalnej, z podkulonym ogonem, do którego się przytula. Słodziak. Rodan wygląda nieco lepiej, a King Ghidorah wciąż robi bardzo pozytywne wrażenie. Nie podoba mi się to, że ze wszystkich potworów wciąż najgorzej wygląda Godzilla. To ten sam miks Oskara z Ulicy Sezamkowej z potworem ciasteczkowym. To jednak byłbym w stanie przełknąć, ale o pomstę do nieba woła jego zachowanie. I pomyśleć, że to film Hondy, który reżyseruje te filmy od pierwszej części. A w kostiumie wciąż trudzi się tu Haruo Nakajima, niezmiennie. I mimo to ten sam budzący grozę potwór tutaj… co robi? No spróbujcie tylko zgadnąć. Albo nie próbujcie, nie macie szans, powiem wam od razu. Udaje boksera. Nie ma co do tego wątpliwości, pokazana jest nawet bokserska praca nóg i kilka typowych uników. Ale to jest nic w porównaniu do tańca zwycięstwa, jaki odstawia na Planecie X. Po prostu niesamowite, spróbuję wam tutaj gdzieś wstawić odpowiedniego screena, ale on nie będzie w stanie oddać tych scen, to po prostu trzeba zobaczyć. Na przestrzeni całego filmu Godzilla porusza się wyjątkowo żywiołowo. Wolałem tego ociężałego potwora, który sprawiał wrażenie czołgu nie do zatrzymania.


A Ghidorah? Wygląda rewelacyjnie, ale odnośnie tej postaci popełniono ten sam błąd, który tak bardzo zabolał mnie w poprzednim filmie. Z tym, że tutaj popełniono go dwukrotnie. Naparzanie w wielkiego niszczycielskiego smoka kamieniami wciąż ma większą skuteczność niż potencjalny wybuch bomby atomowej, a Ghidorah ma chyba syndrom Gołoty. Rodan z kolei wygląda standardowo, ani źle, ani dobrze. Jest nawet moment, w którym na chwilę się zapala, choć troszkę mniej efektownie niż płonąca Godzilla z „Godzilla kontra Mothra”. A zakończenie? Zawodzi na maksa, nie liczcie na zbyt wiele. No, może poza motywem broni ostatecznej – trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. A myślałem, że „destruktor tlenu” był głupim pomysłem…


Poza tym dlaczego ludzkość wróciła do wysyłania wojska na potwory? Ostatnio już wiedzieli, że to nic nie da, a teraz nagle odjęło im rozumu (albo dodało poczucia desperacji). Przesłanie antyatomowe przejawia się w dwóch miejscach, ale brzmią one bardziej jak żart niż jak przesłanie.
„- Chyba będziemy musieli użyć broni jądrowej.
- A może po prostu się pomodlimy?
- A co nam da modlitwa?
- Przynajmniej zbawi nasze dusze.”


Mimo całego mego narzekania, finalnie jest to film lepszy od poprzednika. Fabuła ma dość przewidywalny, ale interesujący zwrot akcji, ma dobrze zagrany (choć płytki) wątek miłosny. A propos wątku miłosnego, wiedzieliście, że w kosmosie też mają śluby? Ciekawe jak wygląda ich obrządek i z jaką religią jest związany. A może wraz z kształtem ciała, skośnymi oczami i językiem, podobną do naszej mają także religię i kulturę? Niestety, widać ogromny pośpiech w jakim musieli być autorzy tego filmu. Wielka szkoda, temat i pomysł miał duży potencjał. A wyszło, jak zwykle. Zaśpiewajmy chórem „Nic się nie stałooo!”

Ocena: 3+/10

26 października 2013

Ghidorah - Trójgłowy potwór (1964)


Ghidorah - Trójgłowy potwór

(1964) reż. Ishirô Honda
Wszystkie recenzowane przeze mnie do tej pory filmy z gatunku kaijū-eiga spotykają się właśnie tutaj. Po latach wraca Rodan, po krótkiej przerwie wracają Mothra i Godzilla. Tym razem jednoczą siły, aby pokonać wroga potężniejszego niż kiedykolwiek – trójgłowego potwora z kosmosu, Ghidorah! Hell yeah! W teorii brzmi fantastycznie, prawda? Wielkie starcie potworów, z którymi zdążyliśmy się już dobrze zapoznać, jak można to spieprzyć? Okazuje się, że można.

Ton tego filmu jest raczej poważny. Pojawiają się drobne żarciki tu i ówdzie, ale są to raczej upstrzenia i starają się wpasować w tę poważną nutę.

Otrzymujemy historię o księżniczce wyimaginowanego kraju. I na tę księżniczkę oczywiście polują źli spiskowcy-zamachowcy. Gdy już myślą, że im się udało, księżniczka doznaje olśnienia z kosmosu i w porę ucieka, by potem stać się zwichrowanym prorokiem krzyczącym na ulicy. Czujecie już klimat? Już zaczynacie łapać co poszło nie tak? Brzmi to jak fabuła filmu dla dzieciaków, a nie bardziej poważnego filmu z przesłaniem. I tu ten ton zaczyna bardzo silnie kolidować z wydarzeniami, które oglądamy.

Fabuła, jaka by nie była, nie jest aż taka tragiczna i ogląda się ją z umiarkowanym zainteresowaniem. Ciężko jednak powiedzieć czy to zainteresowanie wynikało bardziej z rozbawienia naiwnością scenariusza czy rzeczywiście zbudowanym napięciem. Chyba z obu po trosze.

Poprzednie filmy z serii zdawały się budować to napięcie wokół pojawienia się lub walki potworów. Tu już na starcie otrzymujemy krótkie wstawki walk, jakieś urywki pokazujące tylko fragment ekranu. Z jednej strony, nastraja to odpowiednio do oglądania tego typu filmu, z drugiej, psuje jakiekolwiek oczekiwanie na najbardziej smakowite kąski. To tak, jakby ktoś zaserwował nam kawałek deseru, a potem kazał zjeść kilo wątróbki zanim dostaniemy resztę. Przypomina mi się też gra Castlevania: Symphony of the Night, w której na starcie otrzymujemy dobry ekwipunek, czujemy moc, zdążymy się nią trochę pobawić, a potem wszystko w jednym momencie zostaje zabrane i – drogi graczu – zbieraj i umacniaj się teraz, żeby nie być leszczem i w ogóle przeżyć. To dręczenie widza, który ma prawo poczuć irytację.

Już wiadomo skąd SKM w Trójmieście kupił swoje pociągi.
Ci Panowie wyglądają na godnych zaufania.
Kolejna rzecz – dlaczego jedna z bohaterek jest księżniczką nieistniejącego kraju? Czego bali się autorzy scenariusza? Naprawdę nie można było wstawić czegoś, co byłoby nieco bliższe prawdy? Nie jest to odosobniony przypadek, podobnie było w "Motrze". Tam także pojawił się sąsiedni, zmyślony kraj, do którego uciekał antybohater. Jeżeli widz ma się zaangażować, musi choć trochę uwierzyć w świat przedstawiony, a takie bezsensowne oddalanie się od jakiegokolwiek realizmu wcale w tym nie pomaga.

A pamiętacie śpiewające wróżki z „Motry” i z „Godzilla kontra Mothra”? Wracają, by znów nam pośpiewać. W „Motrze” były porwane przez jakże złego dorobkiewicza, który za grubą kasę kazał im występować przed ludźmi i śpiewać. Było to jednym z głównych motywów filmu. A tutaj? Tu same przybywają do ludzi, same występują w publicznej telewizji i robią to z ochotą. Jednym ruchem przekreślono cały sens wszystkich wydarzeń, które widzieliśmy w „Motrze”. Świetne posunięcie, gratuluję.

Gdy pisałem, że księżniczka doznaje olśnienia z kosmosu, zapewne przyjęliście to jako wyolbrzymienie, może żart. Niestety, ona naprawdę, literalnie, doznaje olśnienia z kosmosu. Wygląda przez okno samolotu, na jej oczy pada dziwny blask, który ją ostrzega przed zagrożeniem. I to odmienia całkowicie jej zachowanie. Od teraz księżniczka chodzi niczym zombie, wgapia się w ściany rozmawiając z innymi, mówi jak robot i podaje się za … no właśnie, za kogo?

Polskie napisy, które miałem do tego filmu mówiły o mieszkance Jowisza. Angielskie, które miałem, wspominały o Wenus. Z kolei na Filmwebie, jak i z innych recenzji wynika, że chodziło o Marsjankę. Miałem uwierzyć w wersję o Wenus i wytoczyć argument bardzo nieprzyjaznego środowiska tej planety, ale w związku z powyższym nie za bardzo mogę cokolwiek powiedzieć. Jedyne, co mogę zrobić, to nauczyć się lepiej języka japońskiego i dociec u źródła.

Jeżeli obcy rzeczywiście tak się zachowują, to trzeba ich uznać za wyjątkowo aspołeczne istoty. Jednego im jednak zazdroszczę – potrafią czytać w ciemnościach. Do czego nam ta wiedza w filmie jest potrzebna? Absolutnie do niczego, ale książkomaniacy czytoholicy mają czego pozazdrościć, a postaci kreowane przez fanów fantasy mogą śmielej umieszczać swoje kupry w najciemniejszym kącie karczmy i czytać tam swoje książki zakrywając się kapturem Aragorna. Pochodzą z Jowisza / Wenus / Marsa (niepotrzebne skreślić) i mogą.

Zatem jesteśmy w momencie, w którym nasza księżniczka-kosmitka zostaje prorokiem. To wciąż początek filmu, chciałbym zauważyć. Jak byście potraktowali kogoś, kto publicznie krzyczy o końcu świata? Jak każdego innego idiotę, który w ostatnim czasie to robił – albo nienormalny albo szuka rozgłosu tanim kosztem albo ma w tym jakiś interes (może książkę napisał i chce sprzedaż podbić).

A gdyby ten ktoś wspominał o strasznych potworach? Cóż, stałoby się jasne, że to ktoś nienormalny. Zawiązać rękawy i wyjąć klamki. Musimy jednak pamiętać, że w tym świecie potwory istnieją – Godzilla niszczyła już Tokio, Osakę, Nagoyę i Yokkaichi. Przeżyli najazd Mothry i Rodana. Ba! Zapewne w rozkładzie jazdy pociągów mają już takie najazdy uwzględnione! Zatem traktują prorokinię coraz bardziej poważnie. Rozgłos ten i traktowanie wariatki serio jest kolejnym elementem, który oddala nas od realizmu i „wczuwki”, choć do świata przedstawionego może pasować i nawet da się to zjawisko wytłumaczyć.

Dostajemy też jakąś dziwną scenkę ze specjalistą ds. UFO, który w dość dziwny sposób próbuje wyjaśnić pewne wydarzenie. I ciężko mi ocenić – czy to żart czy to na poważnie. O ile w „King Kong kontra Godzilla” sprawa była jasna, wszystko było w tonie komediowym i podporządkowane dobrej zabawie konwencją. Tutaj jednak wydarzenia potrafią być na tyle odrealnione, idiotyczne i opowiedziane z taką powagą, że ciężko rozróżnić żart od rzeczywistego wyjaśniania tego, co się wydarzyło. Nie zmienia to oczywiście faktu, że pod nosem się uśmiechamy.

Troszkę głębiej w fabule filmu wątek kosmitów staje się nawet interesujący i widać, że ma duży potencjał. Wielka szkoda, że go nie wykorzystano należycie, moglibyśmy dostać naprawdę ciekawe back-story. I szkoda, że tak późno cokolwiek nabiera sensu – choć też nie do końca wewnętrznie spójnego. Bardzo słabo też jest rozwinięty wątek miłosny, który sprawia wrażenie dopisanego na siłę (ale wciąż lepiej niż w „Godzilla kontratakuje”)(JAK?).

A co z naszym daniem głównym, mięskiem, czyli z potworami i ich pojedynkiem? To zależy czego oczekujecie. Ja po obejrzeniu kilku fajnych filmów z gatunku nastawiony byłem bardzo pozytywnie. Trzy znane potwory kontra jeden potężny? Brzmi prawie jak wyjęte z Dragon Ball Z. Przy takim nastawieniu mocno się zawiodłem.

Jeżeli jednak liczycie na idiotyzm i najgorsze jak do tej pory efekty, to zapraszam wszystkich was. Można się z tego pośmiać, ale będzie to śmiech przez łzy, bo wszystko to wydaje się być zagrane w pełni na poważnie. Wydaje się, że targetem tym razem był raczej młodszy widz, w granicy lat 6-10.

Nie chciałem tego pisać, ale nie mogę przed wami ukrywać prawdy, trzeba ujawnić to i to z grubej rury. Godzilla wygląda w tym filmie, jak Oskar z Ulicy Sezamkowej. I zachowuje się podobnie. Widać, że świetny kostium mocno musiał ucierpieć po podpaleniu i ogólnym zdewastowaniu go w filmie „Godzilla kontra Mothra” (zapewne to było przyczyną tych „latających warg”). Tutaj nasz ulubiony potwór dobrze wygląda tylko w jednej scenie – w scenie pojawienia się, wyłonienia z morza. Ta jedna scena jest naprawdę fajna, efektowna i warto ten fragment sobie zobaczyć.

A zachowanie potworów? Cóż, delikatnie mówiąc pozostawia wiele do życzenia. Pierwsze spotkanie Godzilli z Rodanem wygląda tak: Godzilla niszczy miasto, przelatuje Rodan, Godzilla patrzy się na niego z wściekłością. Tyle. Żadnej walki, nic, dalej oglądamy dłuższy fragment fabularny. A walka oczywiście następuje, ale dużo później. Na początku polega głównie na dziobaniu Godzilli w głowę i drobnych zapasach, by wkrótce przerodzić się w … mecz siatkówki. Tak, dobrze słyszycie, Godzilla i Rodan zaczynają grać jakimś głazem w siatkówkę.

A Mothra? Pojawia się tylko jedna, w postaci larwalnej (nie liczcie na to, że zamieni się w ćmotyla), co już samo w sobie godzi we wszystkich, którym podobała się „Godzilla kontra Mothra”. Larwa wygląda dobrze, ale jak się zachowuje? Do muzyki wyśpiewywanej przez wróżki tańczy (!), a gdy nadchodzi zagrożenie w postaci Ghidory, pertraktuje z Godzillą i Rodanem połączenie sił. Tak, potwory ze sobą rozmawiają. Nie ludzkim głosem, oczywiście, ale dostajemy tłumaczenie od wróżek. Czy to są te same potwory, które miały budzić przerażenie w poprzednich filmach? Czy ja oglądam kolejny film z serii o Godzilli czy jakiś wczesny i mało znany odcinek „Muppet Show”? Ogromne stwory pertraktują, droczą się, śmieją z cudzego nieszczęścia (!) i ostatecznie walczą z Ghidorą.

A jak nasza gwiazda, potwór tytułowy, czyli Ghidorah? Jest to jedyny ciekawy punkt w całym filmie. Ma interesującą historię, dobrze zbudowano wokół niego napięcie, a sam potwór wygląda i porusza się naprawdę fajnie. Zniszczenie sieje konkretne. Jedyne, do czego muszę się przyczepić, to dźwięk. Każdemu pojawieniu się Ghidory towarzyszy wydawany przez nią potworny dźwięk, który ranił me uszy w trakcie seansu.

Wybaczcie, ale muszę wam zdradzić zakończenie tego wielkiego pojedynku. Nie będzie to nawet zbyt wielki spoiler, po prostu przeogromna wada filmu, którą wyciągnąć na światło dzienne po prostu trzeba, przemilczeć nie wolno, a poznanie go w niczym nie zepsuje wam radości płynącej z oglądania filmu.

Ghidorah, potężny potwór, wobec którego armia nie widzi sensu nawet atakowania go bombą atomową, zaatakowany zostaje przez 3 potwory – Godzillę, Mothrę i Rodana. Wojsko zresztą ogólnie zrozumiało już, że wysyłanie ludzi na pewną śmierć w walce z tymi potworami nie ma większego sensu. I jak odbywa się walka? Godzilla rzuca kamieniami (nie używa nawet swojego gorącego oddechu!), Rodan macha skrzydłami i dziobie, a Mothra wciąż w postaci larwalnej gryzie w ogon i sika lepką spermą. I tak lekko poturbowany i pogoniony Ghidorah odlatuje. Tyle. Odlatuje, po prostu. I wszyscy, włącznie z obserwującymi to ludźmi, uznają to za wielkie zwycięstwo. Nikomu nie przychodzi do głowy, że potwór odleciał, ale w każdej chwili może wrócić. Choćby jutro. Dlaczego uznają to za jakiekolwiek zwycięstwo? I jakim cudem ten potężny Ghidorah miał się poczuć poraniony przez obrzucanie go kamieniami i pogryzienie? Hej, nie zrzucamy na niego bomby atomowej, nie ma to sensu. Ale sens będzie miało zapewne zbudowanie katapulty z ogromnymi kamieniami, w końcu siłą rażenia będzie to porównywalne z atakami Godzilli, które potwora odgoniły. Genialne!

Zatem jak ostatecznie film ocenić można po tych wszystkich gorzkich słowach? Cóż, w oglądaniu tego specyficznego odcinka Ulicy Sezamkowej jest też jakaś przyjemność i zabawa. Tego samego gatunku perwersyjny fun, co przy „Przybyszu z kosmosu” czy przy „Szponie”, które z natury poważne w swym tonie, bawiły. Jeżeli lubicie mizerię, fragmentarycznie może wam zasmakować „Ghidorah”. W przeciwnym wypadku odejmijcie od oceny końcowej jedno oczko.

Ocena: 3/10