19 lutego 2010

Star Trek 5 (1989)


Star Trek V: Ostateczna granica

(1989) reż. William Shatner
Szczerze bałem się tego filmu. Nagrodzony licznymi Złotymi Malinami za najgorszy film 1990 roku, a reżyser (odtwórca roli Kirka) otrzymał tę nagrodę także w kategorii "najgorszy aktor" i "najgorszy reżyser". Po poprzednich, wybitnie kiepskich częściach serii w reżyserii Nimoya (i jego wersji "Uwolnić orkę") uzbrojony byłem po zęby w cierpliwość i sceptycyzm. I zostałem mile zaskoczony. Film ma swoje wady - fabuła odrobinę za bardzo miejscami przypomina część pierwszą, a efekty specjalnie istotnie nie zachwycają (są do przełknięcia). Po raz pierwszy spotykam się tutaj z jakże udanym motywem głównego antybohatera, który jest aż tak sympatyczny. Zjednuje sobie sympatię coraz to większej liczby postaci, a także widza. Wciąż jednak, do samego końca, nie ulega wątpliwości, że jest on kreowany na antybohatera. W końcu klingon - łowca, który ściga załogę nie odgrywa znaczącej roli, dodaje za to smaczku i odrobinę przyspiesza akcję. Cały film tryska humorem i co istotniejsze - najczęściej udanym. Wciąż wywołuje lekki uśmieszek na twarzy widza trzymając go w zaciekawieniu. Trzyma tajemnicę ujawniając szczegóły powoli i ... co wydało mi się najciekawsze - nie odkrywa wszystkich kart do samego końca, a jedynie rzuca parę poszlak, pobudza wyobraźnię do stworzenia własnej wersji rozwikłania niektórych szczegółów. Shatner porusza tutaj również niewąskie tematy, jak eutanazja czy samo istnienie i charakter istnienia Boga. Nie oczekujcie tutaj wielkich filozofii, są one podane w sosie typowo amerykańskim, ale bez zbędnego i nadmiernego patosu charakteryzującego produkcje Nimoya. W filmie otrzymujemy także odrobinę oddechu od ciasnoty kabin statków kosmicznych. Jedna z początkowych scen Kirka wspinającego się na górę (o ironio - tą górą jest El Capitan) przypomina mi późniejsze ujęcie z Mission Impossible 2, czyżby John Woo inspirował się Star Trekiem? Niestety, widać już siwiznę i oznaki starości u większości aktorów. Chyba tylko Czekov i Sulu opierają się jeszcze sile czasu w miarę skutecznie. Szczerze powiem, że naprawdę głupio mi przyznawać pozytywną ocenę filmowi, który zebrał takie cięgi od krytyki i tyle Złotych Malin. Teraz należy sobie tylko zadać pytanie - czy to ja stałem się miłośnikiem totalnej tandety i bezguściem stulecia, czy to może krytyka amerykańska przyzwyczajona do ciągłego odkalkowanego "łudubu" za szybko zwiesiła psy na tym filmie?

Ocena: 6/10

P.S. Wciąż staram się zapoznać również z pierwszym serialem, tzw. TOS (The Original Series). Piąta część filmu wyraźnie nawiązuje do drugiego pilota serii, odcinka pod tytułem "Where No Man Has Gone Before". W filmie znajdują się wyraźne poszlaki - na pokładzie statku znajduje się właśnie taki napis, na który reżyser wydaje się zwracać szczególną uwagę. W owym odcinku załoga Enterprise również stara się przekroczyć barierę, co się nie udaje. Odcinek także porusza kwestię Boga, efekty boskiej mocy są podobne. To świetnie rozegrane odniesienie dodało brakującego smaczku i przyjemności wynikającej z obejrzenia filmu.

1 komentarz:

  1. Nie ukrywam, że mam wrażenie, że oglądaliśmy różne filmy. o.O Właśnie odpalam drugi raz "The Final Frontier", może dostrzegę tu to, o czym napisałeś (humor, dynamika, tajemnica, fajny antybohater) - ale jeśli dobrze pamiętam pierwsze oglądanie, film wywołał we mnie tylko "OMG, SKOŃCZ SIĘ JUŻ!!"... Cóż. Okaże się za jakieś dwie godziny. ;|

    OdpowiedzUsuń