31 października 2014

Filmowy twitter cz. 10

Prometeusz (2012) – ocena: 4/10
reżyseria: Ridley Scott

Mimo ogromnego hype'u na ten film, udało mi się skutecznie unikać spoilerów. A te tkwią nawet w materiałach promocyjnych z plakatem włącznie. Cóż, sam film obiecuje naprawdę wiele, a dostarcza odpowiedzi bardzo szczątkowych. Te "szczątki", które otrzymujemy, w większości są na poziomie średnim - a jeśli wziąć pod uwagę uniwersum "Aliena", to wręcz zawodzą. Właściwie to film bardzo nierówny, nawet na poziomie samego scenariusza. Niektóre motywacje bohaterów są idiotyczne, płytkie i nieuzasadnione. Część dialogów jest wyraźnie słabsza, a część trzyma wyższy poziom. Prawda jest taka, że to przydługi wysokobudżetowy pierwszy odcinek serialu żerującego na znanej marce. Daje częściową odpowiedź na pytania, które miały prawo paść w trakcie seansu pierwszego "Obcego", ale nie dokłada żadnej ciekawej tajemnicy do uniwersum. Nie powiem, że nie bawiłem się w ogóle. Atmosfera tajemnicy budowana jest umiejętnie, akcja potrafi przyciągnąć. Szkoda, że rozpraszają idiotyzmy, a postaci nie są zbyt ciekawe - może poza androidem Davidem. Wyraźna i widoczna jest spora liczba nawiązań do pierwszego "Obcego", choć miałem wątpliwości, czy są to rzeczywiście ukłony i "fanservice" czy może jednak zerżnięcie i zarżnięcie starych koncepcji. Warto obejrzeć, ale z nastawieniem "obejrzę odmóżdżony letni blockbuster" bardziej niż "wow, klimatyczny prequel Obcego, który rozbuduje serię i przywróci ją na piedestał".

Få meg på, for faen (2011) – ocena: 7/10
reżyseria: Jannicke Systad Jacobsen

Ten tajemniczy tytuł przetłumaczono jako "Turn me on, goddamit!", czyli luźno tłumacząc "Podnieć mnie, do cholery!". Ciężko powiedzieć, na ile dobre jest to tłumaczenie, ale na pewno pasuje ono do treści filmu. A ten z premedytacją łamie pewne tabu. Rodzic nigdy nie chce dopuszczać do siebie myśli, że jego dziecko może mieć jakiekolwiek potrzeby seksualne. Niezależnie od wieku, dla wielu rodziców dziecko pozostanie dzieckiem do momentu, w którym przyjdzie myśl "kiedy będę babcią/dziadkiem?". Zapomniał wół?
To nie jedyne tabu, które jest tu łamane i nie jedyny prawdziwy element. Film nie przebiera też w środkach. Gdy trzeba pokazać fiuta, to go pokazuje - bez cenzury. Masturbacja? Owszem. I nie jest to w żadnym wypadku podszyte głupawym humorem z "American Pie", zatem bez obaw. Dobrze zarysowane postaci, ciekawy scenariusz, naprawdę dobrze odegrane role. Zdawać by się mogło, że wszystko jest na swoim miejscu, ale jednak czegoś brakuje. Mimo swojej prawdziwości, wpada w pułapkę kilku klisz, które nie są zbyt dobrze zakamuflowane. Ponadto otwiera drobne wątki, z których niewiele wynika i które nie są specjalnie domknięte. Mają swój sens, wydźwięk, ale zamiast pozostawiać pole do domysłów i interpretacji, pozostawiają uczucie niedosytu. Moja pierwotna ocena była o oczko niższa, głównie ze względu na rażące w pewnym momencie schematy. Po dłuższym czasie jednak zauważyłem, że wciąż dobrze ten film pamiętam i zauważyłem też, że sporo z jego przebiegu wciąż wzbudza we mnie jakieś emocje i prowokuje mnie do przemyśleń. To dobry film z naprawdę dobrym scenariuszem, ale cierpi, gdyż uwięziony został w schemacie.

Pamiętnik (2004) – ocena: 3/10
reżyseria: Nick Cassavetes

Naprawdę? Ten film ma tak wysokie oceny od użytkowników? Praktycznie na wszystkich znanych mi serwisach „User Score” jest w granicach oceny 8/10, recenzenci trzymają się w okolicach 5/10. I z przykrością muszę stwierdzić, że chyba popadam w jakiś snobizm recenzencki, bo mnie również się ten film okropnie nie podobał. Jest potwornie przewidywalny. Klisza goni kliszę – nie tylko w konstrukcji fabularnej, ale i w samym scenariuszu. Odliczałem czas do końca filmu, co mi się rzadko zdarza. Udawało mi się nie tylko odgadnąć co się wydarzy za chwilę, ale i za pół godziny, a czasem nawet co dana postać za chwilę powie. To jeden z gorszych klonów wszystkich kinowych historii miłosnych, jakie widziałem. Trudno przez to nawet skoncentrować się na filmie. Dosłownie kilka scen i kilka linijek tekstu ze scenariusza było ciekawych. Zlituję się z oceną także za realizację, która stała na wysokim poziomie (choć zamiast Ryana Goslinga mogliby zatrudnić jakąś ciekawą brzozę). I nie jest to kwestia tego, że "to kobiecy film". Oglądałem go z dziewczyną i ona miała takie same odczucia.

ParaNorman (2012) – ocena: 6/10
reżyseria: Chris Butler, Sam Fell

Trzeba mieć jaja, żeby zrobić taki film. Mamy tu masę scen, których wystraszyłby się nie tylko dziesięciolatek, ale i których bała się moja dziewczyna. To film dla dojrzałych dzieci i ich starych. Wygenerowany komputerowo, ale stylizowany na animację poklatkową figurek z modeliny. Efekt naprawdę dobry – dzięki takiemu rozwiązaniu sceny mogą być bardziej dynamiczne, szczegółowe i dają większe pole do popisu jeśli chodzi o kąt kamery. Ten, przy dobrze wykonanych modelach, można przecież zmienić nawet na etapie postprodukcji.
Sporo tu humoru, który nie boi się tematów kontrowersyjnych. Nie boi się właściwie niczego i to procentuje. Postaci troszkę zbyt jednowymiarowe, jak dla mnie. Warto obejrzeć, choć dwa razy bym się zastanowił jeśli moje dziecko miałoby oglądać to ze mną.

Mission: Impossible (1996) – ocena: 7/10
reżyseria: Brian De Palma

Zapamiętałem ten film jako lepszy, ale swojej oceny nie zmienię, bo nabrał uroku w innych miejscach. Akcja, nawet gdy znam wszystkie jej zwroty, wciąż wydaje mi się ciekawa i gęsta. Tom Cruise, jeszcze młodziutki, gra dobrze. Sceny na zielonym tle wciążtrochę rażą, ale te kręcone dziś przy pomocy CGI także bywają wyczuwalnie sztuczne. Urokiem tego filmu jest powrót do lat dziewięćdziesiątych z posmakiem czegoś jeszcze starszego – zapewne oryginalnego serialu, którego nigdy nie oglądałem. Dane przenoszone są najpierw na dyskietce (!), by później pokazać nowość – płytki w jakichś dziwnych opakowaniach. Możemy też zobaczyć stare laptopy, telefony komórkowe, a nawet imitację i wyobrażenie wczesnego Internetu. Drobne idiotyzmy nie przeszkadzają w odbiorze, a nawet dodają swoistego smaczku.

Kochankowie z księżyca (2012) – ocena: 7/10
reżyseria: Wes Anderson

Jest to bardzo trudny film do ocenienia. Jego cechą charakterystyczną jest silnie nakreślony styl, które używa wszystkiego, co przez klasyczne kino jest zakazane. Wszędzie mamy linie proste, kąty proste, kadrowanie centralne. Aktorstwo, choć nie jest całkiem wyjałowione, to sprawia wrażenie specjalnie uproszczonego. Jest to zabieg ciekawy, podobał mi się, choć jest on na tyle wyrazisty i niestandardowy, że potrafi za bardzo skupić na sobie uwagę. A to z kolei sprawia, że po prostu ciężej skoncentrować się na fabule. Przypominało mi to styl Akiego Kaurismakiego i choćby jego "Człowieka bez przeszłości". Fabuła, choć prosta, to skuteczna. Zaciekawia, ma w sobie odrobinę magii. To doskonały przykład, jak opowiedzieć jeszcze raz znaną historię ze znanym morałem w ciekawy sposób. I co ciekawe - mimo plejady gwiazd na ekranie najbardziej błyszczą dzieciaki. Warto, choćby dla zaobserwowania efektów formalnego buntu.

23 października 2014

Filmowy twitter cz. 9

Tym razem mam dla was właściwie bardziej kinowy twitter. Dwa wpisy stare, które pisane były "na gorąco", ale z różnych przyczyn nie doczekały się publikacji, a także jedna opinia na temat filmu jeszcze świeżego. Miałem dylemat czy mogę to w ogóle twitterem nazwać, w końcu teksty są znacznie dłuższe niż w standardowym wpisie tego typu. Cóż, nazwa "Filmowy twitter, ale nie do końca, bo się trochę za bardzo rozpisałem, poza tym korzystając z tego, że jestem na wizji, chciałbym powiedzieć, że Vallheru jest moim drugim domem, tęsknię za starymi strażnicami na żetony, chciałbym również powiadomić o tym, że masło to tłuszcz jadalny w postaci zestalonej, otrzymywany z mleka, a pi wynosi około 3,14159265 - ponadto pozdrowienia dla cioci Halinki i Wiesława oraz wszystkich spamowiczów, księcia Milana i oczywiście króla Thindila" jakoś mniej mi przypadła do gustu.


Bogowie

(2014) reż. Łukasz Palkowski
Będzie krótko i na temat.

„Bogowie” to film o drodze do pierwszego udanego przeszczepu serca w Polsce i poniekąd o życiu Zbigniewa Religi. To wiedzą wszyscy, to historia dla nas wciąż dość świeża. Zobaczycie w tym filmie wszystko to, czego oczekujecie, a nawet więcej. Miłość, dylematy moralne, religijne. Przeżyjecie wzruszenia, będziecie się szczerze uśmiechali i emocjonowali. Tak, z całą pewnością będziecie, bo musicie ten film zobaczyć.

Zobaczycie też krojenie wątróbki, rozcinanie człowieka – wszystko podane i nakręcone niezwykle i sugestywnie. Film nie boi się rozgrywać ciszą i robi to z wyczuciem, bez popadania w nadmierny patos, o co było niezwykle łatwo i o co bałem się najbardziej. I bez wybielania głównego bohatera spektaklu. Dzięki temu Religa nie jest tu ikoną, świętym obrazkiem, jest prawdziwy. Z niemałą zasługą Tomasza Kota, który na potrzeby filmu praktycznie stał się Religą.

Rewelacyjnie oddano lata osiemdziesiąte. Wystrój wnętrz, szklanki, samochody, wąsy – zostaliśmy idealnie przeniesieni w tamte czasy. Wizualnie idealnie – bez zbędnego trzęsienia kamerą. Szukam jednego słowa, które opisałoby to zjawisko idealnego umiejscowienia bohaterów, ruchu kamery, światła, ale chyba po prostu takowe nie istnieje. Strona wizualna także współgra z koncepcją zbliżania widza do wydarzeń i do ich urzeczywistniania - gdy kamera sunie za Religą w korytarzu, gdy mamy chwilę oddechu, gdy oglądamy scenki stylizowane na relację telewizyjną.

O muzyce coś chcecie? Dobra jest. Pojawiają się utwory zagraniczne, dobrane treściowo i z jajem.

To film na poziomie najlepszego światowego kina. Owszem, popada w te same schematy – cel, determinacja, sukces, złamanie, powrót, wszystko jest na swoim miejscu. Jest to jednak zrealizowane z wyczuciem i w idealnych proporcjach. Bardzo silną stroną filmu jest jego scenariusz. Jednym krótkim tekstem potrafi rozładować atmosferę i wprowadzić w zadumę, a czasem i jedno, i drugie jednocześnie. Po prostu widać, że od początku do końca film jest zrealizowany z pomysłem. I wyegzekwowany po mistrzowsku.

Ocena: 9/10

P.S. Ja nie mam takiej cierpliwości, jak moja dziewczyna, nie potrafię opieprzyć kogoś słownie za tak głośne jedzenie na filmie, który dużo rozgrywa ciszą. Ja was, świnie, będę kurwa linijką napierdalał, obiecuję wam to. Nażreć się przed seansem, bo kino to nie bar mleczny! A kiedyś, jak się dorobię, to kupię własne kino i wam postawię bramkarza przed salą. I drugiego w sali z kijem baseballowym. Na komórki też znajdę sposób, w klatce Faradaya was będę sadzał albo coś. Skończy się babci sranie.


Wakacje Mikołajka

(2014) reż. Laurent Tirard
Pamiętam Mikołajka z wygrzebywanych i wciąż „nowych” opowiadań Rene Goscinnego o małym chłopcu – Mikołajku - i otaczającym go świecie. Nie ma w tej historii niczego niezwykłego – żadnych czarów, magii, drzwi w szafie, nic, najzwyklejsza rodzina w rzeczywistym świecie. Co zatem wyróżnia Mikołajka i sprawia, że stał się tak popularny? To mistrzowskie rozegranie tego, jak nasz główny bohater nie rozumie świata, a także humorystyczne podejście do rzeczywistości dorosłych widzianej oczami dziecka. „It’s funny cause It’s true” w czystej postaci. Wykreowanie czegoś takiego i to w takiej jakości wymaga prawdziwego mistrzostwa. Wiemy już, że Goscinny wielkim mistrzem był. A jak sprawdzają się filmy?

Pierwszą część widziałem dość dawno i zostawiła po sobie bardzo pozytywne wrażenie. Nie spodziewałem się, że współcześni będą w stanie tak doskonale oddać ducha oryginału i styl dawno już nieżyjącego autora. Przyszedł czas na część drugą, do obejrzenia której byłem bardzo pozytywnie nastawiony.

Jeszcze przed seansem mogłem zauważyć rzecz bardzo niepokojącą. Autorzy, jak i marketerzy nie mają bladego pojęcia co prezentują. „Mikołajek” był opowiadaniem o dziecku i pisanym językiem stylizowanym „dla dziecka”, ale żeby rzeczywiście w pełni docenić i zrozumieć kunszt i dowcip trzeba być przynajmniej młodym dorosłym. Zaczynam szufladkować wiekowo ludzi niczym w „Simsach”. Trzeba mieć odrobinę pojęcia o świecie, a nawet wypadałoby mieć jakieś doświadczenia. „Oko” puszczane do dorosłego widza to nie oczko od pończochy, to oko Saurona, Wielkiego Brata, to oko NSA. A tu do kina wchodzą rodzice z dziećmi w wieku 4-10 lat. Ja i moja dziewczyna byliśmy jedynymi, którzy przyszli na seans bez dzieci. A reklamy? Cóż, znam już wszystkie nadchodzące premiery filmów animowanych, włącznie z fatalnie zapowiadającą się „Pszczółką Mają”.

Myślałem, że będzie mnie to denerwować, i w pierwszej chwili nawet tak było. Szybko jednak okazało się, że klimat w kinie zaczął współgrać z tym na ekranie. Rodzice zaczęli płacić cenę za swoją ignorancję – sami mimo woli śmiali się nieraz, ale dzieci albo głośno pytały rodziców, z czego ci się śmieją albo same udawały, że dowcip rozumieją śmiejąc się tak głośno i sztucznie, jak to było możliwe. Największy dramat rozegrał się, gdy trzeba było wyprowadzić dziecko do łazienki, a drugie zostawić. W połowie drogi z jakimś chyba 3-4 letnim szkrabem mama została zatrzymana głośnym wołaniem drugiego: „Mama, gdzie idziesz? Mama! Gdzie idziesz? MAMA!”. Szeptem tylko powiedziała do szkraba, z którym już była przy samym wyjściu „Zostań, zaraz wracam” i popędziła wyjaśnić, co się dzieje, i uciszyć starsze dziecko. Przeszła 5 metrów po czym szkrab zaczął za nią biec. Komedia po prostu wyszła z ekranu i rozgrywała się na naszych oczach. Ciągły uśmiech miałem na ustach słysząc z tyłu, jak rodzice musieli się gimnastykować próbując uniknąć opowiadania puenty dowcipu, który zobaczyli na ekranie.

A co działo się na ekranie? „Mikołajek na wakacjach” to czysta zabawa. Pogrywa sobie z kliszami na swój własny sposób. Pojawiają się tak ograne motywy, jak wysłany list, który trzeba powstrzymać przed dotarciem do adresata albo jak identyczne stroje dwóch osób na balu przebierańców. Jednak to, jak sobie z tymi kliszami radzi, bawi i wynagradza chwilowe zwątpienia.

Jest to film lekki, przyjemny, rodzinny, ale zdecydowanie nie dla dzieci. Drodzy rodzice, nie musicie szukać wymówek ani pretekstów, żeby na Mikołajka pójść. Można iść samemu, zostawiając dziecko pod czyjąś opieką.
Ciężko coś więcej na temat filmu napisać. Nie opowiem wam przecież dowcipów, stracą całkowicie swoją moc. Oprócz przerabiania znanych klisz nie mam żadnych zastrzeżeń. Te zresztą też rozgrywane są po mistrzowsku. Jeżeli czytaliście kiedyś opowiadania, wiecie już czego się spodziewać. Lepszych ekranizacji „Mikołajek” nie mógł otrzymać.

Ocena: 8/10


Niezniszczalni 3

(2014) reż. Patrick Hughes
Tak, wiem, powinienem najpierw kompleksowo wgryźć się i opisać część pierwszą, potem drugą, a dopiero po tym zająć się „trójką”. Jednak maniera współczesnego kina, o której wspominałem przy okazji recenzowania Wojowniczych Żółwi Ninja, skutecznie utrudnia mi to zadanie. Większość filmów to kontynuacje albo nawiązania do długich serii i innych filmów. Chcąc możliwie rzetelnie opisać całą serię „Niezniszczalnych”, tak naprawdę musiałbym wcześniej przerobić z wami chyba większość kina akcji lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Przypadek i odrobina samozaparcia z mojej strony sprawiła, że udało się ogarnąć wszystkie filmy o Godzilli przed premierą najnowszej kinowej wersji, ale nie może być i nie będzie to regułą.

Stallone wbrew wszelkim przesłankom i wbrew przeciwnościom wskrzesił kult starego kina i udowodnił, że jest dla takich filmów widownia. Po Rockym i Rambo przyszedł czas na coś nowego. Ogromny szacunek za zebranie tak licznej ekipy „starych wyg” w jednym miejscu. To małe spełnienie młodzieńczych marzeń. Coś tak niespodziewanego, jak w świecie gier „Street Fighter vs. Tekken”, Sonic i Mario w jednej produkcji czy choćby same „Super Smash Bros” i „PlayStation All Star Battle Royale”.

W kinie byłem z dziewczyną. Za mną gdzieś po prawej stronie siedziały „szeleściory”. Specjalnie dla takich ludzi powinni sprzedawać jeszcze przed seansem kawałki styropianu, kredy z tablicą w zestawie albo od razu wiertarki. Po lewej zaś usiadła spora ekipa męska w doborowych humorach. Film „Niezniszczalni 3” nie jest filmem dla waszych kobiet, które nie przepadają za klasycznymi scenami akcji i wolą oglądać romanse. Nie jest też dla „szeleściorów”, bo wybuchami i odgłosami karabinów film potrafi skutecznie zagłuszyć ich trollowanie papierkami i chipsami. I zdecydowanie jest to produkt imprezowy dla grona męskiego pamiętającego „tamte czasy i tamte filmy”.

Wrażenie robi przyjemnie rozpisana akcja, która z pełną premedytacją powtarza tyle schematów ile tylko jest w stanie. Włącznie nawet z motywami rodem z westernów. Mamy elektroniczny licznik odmierzający sekundy do wybuchu. Mamy kilka dobrych tekstów, klasyczny akcent każdego, masę rozwałki i … odrobinę nowoczesności. Ta mała próba unowocześnienia „Niezniszczalnych”, pogodzenia pokoleń i zrobienia wszystkiego tego na poważnie nie wyszła niestety zbyt udanie.

Sceny nakręcone są naprawdę fajnie, jednak ostry montaż, który zapewne również miał przypominać stare filmy akcji, już nie zawsze się sprawdzał. Cięcia były czasem zbyt częste dla ujęć zbyt zróżnicowanych, co mogło sprawić wrażenie chaosu na ekranie. Wkrada się trochę fuszerki jak np. niemal w całości generowana komputerowo scena zwykłego lądowania helikoptera, widoczne dokrętki na tle zielonego ekranu (a może to „tak miało być”? czasem ciężko wyczuć co w takim filmie jest zamierzone, a co nie), czasem wykorzystanie dwa razy tej samej sceny wybuchu. Przez większość czasu jednak wiadomo co się dzieje, jak i gdzie. Choreografia jest w miarę klarowna. To, jak poszczególne sceny są nakręcone to z kolei zupełnie inna bajka. Jest w tym spore wyczucie i cała masa dynamiki. Kamera trzyma kąt, zjeżdża do samej ziemi ukazując z bliska broń i doskonale ujmując to, jak niewiele brakuje bohaterce do jej sięgnięcia. Sceny ociekają efektownością, której szukacie i której oczekujecie.

Występuje ofkors Stallone, który trzyma się ze starej gwardii nadspodziewanie dobrze. Biega, skacze, bije po mordach, strzela i eksponuje swoje mięśnie – całkiem nieźle, jak na ... 68 lat na karku. Mój dziadek nawet tego wieku nie dożył. Stallone współtworzył także scenariusz i całą historię. Ogromny szacunek za dystans do samego siebie. Jest tu kilka scen, które najprawdopodobniej nawiązują do śmierci jego syna, który zmarł na zawał serca w 2012 w wieku zaledwie 36 lat.

Na ekranie zobaczyć możemy także Arnolda Schwarzeneggera, który wygląda już gorzej niż Stallone. Silnie zakrywany, ale w niektórych scenach widoczny jest jego bełton. Nastroszona fryzura, podobnie jak w poprzedniej części, nie robi pozytywnego wrażenia. Zmarszczki i podbródki ukrywane są pod zarostem.

Niestety najgorzej z ekipy wypadł Harrison Ford (72 lata!). Wiek odcisnął na nim swoje piętno. Odnosiłem wrażenie, że już ledwo chodzi. W scenach akcji bezpośredniego udziału nie bierze, ale swoje robi. Cóż, zdziadział po prostu, ale cieszę się bardzo, że znalazło się dla niego miejsce w tym filmie. Ciężko mi jednak wyobrazić sobie kolejnego Indianę Jonesa z jego udziałem albo wciąż planowaną kontynuację „Łowcy androidów”.

Przeglądam Internet i wierzyć się nie chce. Jason Statham ma już 47 lat, Wesley Snipes ma już 52 lata, a Dolph Lundgren ma „dopiero” 56 lat, a Randy Couture… kto to w ogóle jest? Jet Li ma już 51 lat. A dopiero co „Transporter” był na topie, dopiero co emocjonowaliśmy się ekranizacją „Blade’a”, a „Rocky 4” ma już prawie 30 lat. Wszyscy wymienieni wyżej aktorzy trzymają się bardzo dobrze i równie dobrze ogląda się ich na ekranie. Seria „Niezniszczalnych” staje się fantastycznym przytułkiem dla emerytowanych gwiazd kina akcji i chwała jej za to.

Drażnią niestety szczegóły. Transmisja została zakłócona i nie można wysłać sygnału do bomby, by ta wybuchła, ale transmisja wideo idzie płynniutko w jakości Full HD? Naprawdę? Takich detali nie trzeba specjalnie szukać, z łatwością można się na nie natknąć. Rozumiem konwencję i nie rażą mnie intencjonalne akcje „over the top”. One są solą tego filmu. Są jednak pewne granice.

Słabo wykorzystano Mela Gibsona na ekranie. Pojawia się bez pompy, wykonuje jedną akcję po czym wciąż chodzi z obstawą to tu, to tam. Właściwie gdzieś tam pośrednio dowiadujemy się, że coś złego ma za uszami. Nie jest typowym antagonistą. Całkiem ciekawa jest jego motywacja i historia, która sprawia, że można mu uwierzyć, a nawet zadać pytanie – czym różni się od naszych protagonistów? Niestety, dostajemy także odpowiedź, choć nie do końca popartą w akcji.

Oczywiście taki film musi wykorzystać swoich aktorów i nawiązać do paru starych hitów. Słyszymy głośne, znane z Predatora „Get to the chopper!” Schwarzeneggera. Banderas zdaje się nawiązywać do filmu „Assassins”, gdzie przecież grał siłę młodości w konkurencji ze Stallonem. Nie wyłowiłem jednak takich scen tak wiele, jak w przypadku „dwójki”. Zresztą można się było tego spodziewać już zerkając na plakat – „Żarty się skończyły”.

Jest to film, który bardziej stawia na i podkreśla swoją autonomiczność niż część druga. Traci przez to na humorze. Mel Gibson nie okazał się tak dobrym antagonistą, jak Van Damme. Nie ma tu tak dużej dawki czystego „funu”. Umieściłbym tę część gdzieś między średnią „jedynką”, a rewelacyjną „dwójką”. Na poprzedniej części w kinie doskonale bawiła się nawet moja dziewczyna. Niestety, nie tym razem. A jak ja się bawiłem? Cóż, średnio, ale z uśmiechem na ustach. Rozumiem takie kino doskonale, ale seria ta wciąż cierpi na pewną przypadłość – za mało skupia się na pojedynczych bohaterach. Widać to, gdy Barney zostaje sam i zaraz ma się ochotę na dłuższą chwilę takiego oddechu, takiej akcji skupionej wokół jednej postaci, na taki mały powrót Rambo. Po obejrzeniu „dwójki” byłem przekonany, że autorzy znaleźli już formułę, rozwiązanie problemu nadmiaru doborowej obsady w jednym filmie. Zapewne nie chcieli powtarzać tego samego. Poważniejszy ton i wprowadzenie Niezniszczalnych w nową erę nie przypadło mi już tak do gustu.

Jest to dobry film do browarka ze znajomymi w większym gronie i tam ma szanse powodzenia. Zapić, zawiesić niewiarę, chłonąć esencję kina akcji. Mam nadzieję, że stare wygi nakręcą jeszcze niejeden film.

Ocena: 4/10