11 czerwca 2018

Kino z pamięci i ku niej.

Mała kinowa podróż w przeszłość.

Momo. W sumie widziałem prawie wszystko w trailerze. Synek oczywiście głuchy. Bo przecież to takie komiczne, jak ktoś coś mówi niezrozumiale. I jak się sprawdza, czy rzeczywiście nie słyszy i nie udaje. A jego żona niewidoma. Boki zrywać, ślepa z głuchym. Prawdziwa siła tego filmu tkwi w scenie na przystanku – mimo „obowiązkowego” deszczu nadal porusza. Z jakiegoś powodu poruszyło mnie, gdy kobieta w bólu chciała wracać do rodzinnego miasta. No i ta kolejka, szczegół rzucony mimochodem. A za mną kobieta, która przyprowadziła na francuską komedię swoją córkę, może siedmioletnią, i czytała jej wszystkie napisy.

Dlaczego ludzie wymuszają śmiech? U większości to słychać. Czy można u nich wierzyć w pozostałe emocje, które ochoczo okazują? Czy traci przez to na wartości zwykły uśmiech, a my tracimy czujność?

Jurrasic World. Upadłe królestwo. Dużo akcji, sceny kalkulowane pod efektowność, pod trailer. O, właśnie. Większość filmu tak naprawdę widziałem w trailerze. Ale przynajmniej zakończenie odważne. Inne. Narzekam na brak logiki w zachowaniu postaci, ale gdyby tę logikę zachować, film albo skończyłby się zadziwiająco szybko albo poszedłby w zaskakującym kierunku. A przecież Universal za swoje miliony dolarów nie może ryzykować zbyt wiele. Większość ludzi lubi to, co już zna. Dlatego wciskają mi trailery, które de facto są skrótami dwu trzecich filmu. Dlatego fabuła jest wciąż ta sama, różni się detalami albo tak zwanym „premise”, założeniem wstępnym, zawiązaniem historii. Zawiązanie to i tak poznajemy w trailerze. A zatem wiemy wszystko. To po co oglądać film? Na pewno nie po to, by szukać nowych wrażeń. Po wyjściu z kina ktoś za mną powiedział „Trzeba było iść na Zimną Wojnę”. Trzeba było.

Żeby przekazać jakąkolwiek myśl, trzeba się z nią wpychać przynajmniej kilka razy. Zakrzyczeć po cichu. Po drodze zdeptując inne, jak biegnący motherfuckin’ T-Rex. I tak krzyczeć wniebogłosy, jak ten nieszczęsny tyranozaur, który od lat wyje, ale nikt mu nie odpowiada ani nikt go nie rozumie. Nic dziwnego, że upadłe królestwo.

Atak paniki. Napięcie wzrasta, historie się zaplatają, choć nie do końca potrzebnie. Zastanawiałem się niedawno dlaczego Blu-raye nie wyparły z rynku DVD. Teraz wiem, bo sam kupiłem DVD. Bo mogę odpalić na kompie bez kupowania dodatkowych playerów. Bo taniej. I bo po co mi HD, skoro wzrok już nie ten, efektów tu raczej imponujących nie będzie? Ta prawdziwość w nerwowości, w detalach dialogów. Tylko dlaczego tak skrajne postaci i wydarzenia zostały wybrane? Sama ucieczka przed normalnością stała się kliszą. Ale jeszcze ogląda się dobrze. Jeszcze daję się porwać i to nie na strzępy.

Ciekawe czy jeszcze kiedykolwiek mi się ta płyta przyda.

Han Solo. Gwiezdne Wojny. Historie. Nie byłem na nim solo. No właśnie, a wiecie dlaczego Han ma na nazwisko Solo? Kilka żenujących rzeczy w tym filmie można spotkać. Reszta to spełnianie oczekiwań fanów oraz podkręcanie ich nerdozy. Mieszanie w kotle z tymi samymi składnikami. Nie wiem dlaczego oczekiwałem nowych przypraw albo przynajmniej świeżej dostawy warzyw. A to feler.

A może wysłuchany jest ten, który powie pierwszy?

Wyszczekani. Psy gadają, pierdzą, są łapane za jaja i tańczą w parodii Dirty Dancing. Obowiązkowe trzy zwariowane gołębie. Głupi ludzie i mądre psy na tropie. Zaczynam tracić wiarę w kino, że komuś się jeszcze opłaca coś takiego kręcić. I to ma plakaty powywieszane po całym mieście. Ktoś w Hollywood może myśli, że dzieci są głupie i łykną wszystko. Podobno na znanym portalu ten film miał pozytywne opinie. Bałem się zajrzeć, jeszcze bym się wdał w dyskusję zupełnie mi niepotrzebną albo kogoś obraził bardzo mocno. A przecież mogę tolerować, że ktoś się doskonale bawi zjadając psie kupy. I trzymać się z dala.

Wielkie plakaty są w stanie sprzedać nawet gówno w błyszczącym dresie. A potem jakiś redaktor spogląda na Box Office i zastanawia się jaki wpływ na sprzedaż miała jakość filmu. Analizują jego treść. A przecież jak idę na film, to nie znam jego treści. Wróć! Znam. Widziałem trailer.

Zimna Wojna. Widziałem trailer. Poruszył mnie. Zobaczyłem film. Poruszył mnie bardziej szczegółowo. Gdybym trailera nie widział, zapewne podobałoby mi się dużo bardziej. Słyszałem nawet ostatnio jakąś polityczną interpretację Zimnej Wojny. A przecież to film o miłości. Tego przesłania, o którym wspominał Pan Widz Jurrasic World 2 też można się nie doszukać, jeśli ktoś nie chce. Tak sobie myślę, że wszystko można interpretować politycznie. W gruncie rzeczy włożyć komuś do ust rzeczy, które chcemy, by tam były lub których się tam boimy. Jakie my? Właśnie to robię z wami, nie? Zagarniam do wspólnoty w prawdzie, która przyszła mi do głowy, a która może być przecież tylko tej głowy dzikim wytworem. I te detale fabularne, te odważne skoki w czasie i przestrzeni. I artystyczne zakończenie.

I ja tu się staram pisać tak, by nie zdradzić za wiele, a wystarczy obejrzeć ten nieszczęsny zwiastun, żeby zobaczyć wszystko. Poskładać sobie obrazek z całości, ludzki mózg nauczył się to robić bardzo dobrze. Uzasadniać wszystko i dorabiać do tego historię. I co kto miał na myśli. Na pewno coś złego. Lepiej założyć, że coś złego, bezpieczniej. Trzeba jeszcze powiadomić resztę.

Przebudzenie dusz. Teraz jest taka moda na filmy ze zwrotem akcji, najlepiej bardzo mocnym na koniec. Do tego stopnia, że w trakcie oglądania każdego filmu szukamy odruchowo tych motywów. I stają się one coraz łatwiejsze do przewidzenia. Grunt, by przewidzenie ich nie psuło przyjemności z odkrywania smaczków. I nawet Romek uległ pokusie. Ale on to zrobił z większą dozą artyzmu i bardziej interesująco.

TotalBiscuit tuż przed śmiercią podobno miał trudności w odróżnianiu rzeczywistości od snów i majaków. Żona wymyśliła sposób z postawioną obok niego figurką – niczym totem z Incepcji. Gdy widział figurkę, wiedział, że to rzeczywistość. Ponoć nieraz po nią sięgał. Tak sobie myślę, jakim cudem jeszcze można wierzyć w kit z duchami, które pamiętają i są świadome. W świecie fantasy to fajny koncept, ale w tym, w którym żyjemy, absolutnie niemożliwy – wiemy, że pamięć i najpewniej świadomość są wytworami fizycznie istniejącego mózgu. Sami sobie opowiadamy historyjki tylko po to, by uniknąć…

O, późno już. Idę spać. Dobranoc.

7 stycznia 2018

Filmowy twitter cz.18

Wesoły sublokator (1943)
reżyseria: George Stevens

Lubię stare filmy, jednak czasem pojawiają się problemy z ich dostępnością. Zwłaszcza jeśli niektóre z nich chcę obejrzeć legalnie, z fajnym lektorem albo napisami. Chcę uniknąć przekładów w stylu „Plecy do przyszłości” i błędów ortograficznych, o których popełnieniu nawet bym nie pomyślał. Pomyślałem za to: „Dlaczego prawie nie ma starych filmów na Netfliksie? Tam chyba tylko nowości i duże blockbustery można znaleźć”. I to z grubsza prawda, ale nie cała, bo przecież „Rzymskie wakacje”, bardzo przyjemny film, widziałem właśnie na Netfliksie. Przejrzałem zatem zawartość tegoż serwisu w poszukiwaniu jakiegoś klasyka, który ominął mnie do tej pory. Tak właśnie trafiłem na „Wesołego sublokatora”.

Mimo tematu z pozoru ciężkiego – kryzysu mieszkaniowego z czasów drugiej wojny światowej – czuć lekkość i komediowe zabarwienie filmu. Nie przeszkadza wątle nakreślona motywacja bohaterów ani stosunkowo „nagłe” wzrosty uczuć postaci względem siebie. Przekonałem się, że – jako widz – wcale tego tak bardzo nie potrzebuję, by czerpać przyjemność ze śledzenia losów bohaterów – ba! – nawet nie jest niezbędne, bym ich polubił i im kibicował. Nie przeszkadza też przewidywalność pewnych wydarzeń ani podobieństwa do innych produkcji z gatunku „komedii romantycznych”. Przeszkadza za to tu i ówdzie wkradający się slapstick i motywy stricte komediowe, które jednak nie mają żadnego znaczenia ani skutku. Ta „lekkość” sprawia, że po prostu warto przyjemnie spędzić wieczorek przy „Wesołym sublokatorze”, nie spodziewając się arcydzieła.

Ocena: 7/10

Producenci (1967)
reżyseria: Mel Brooks

Odświeżyłem sobie klasyk: „Producentów” Mela Brooksa. Przerysowane postaci, wartka akcja i to całe wyolbrzymienie wszystkiego dają niezwykły efekt komiczny. Nie byłby on zapewne osiągalny bez świetnych kreacji Zero Mostela oraz Gene’a Wildera. Ich vis comica ciągnie ten film na swoich barkach do samego końca.

Ocena: 8/10

Producenci (2005)
reżyseria: Susan Stroman

Załatano dziury w scenariuszu, dołożono więcej motywacji dla postaci, kilka żartów i całkiem niezłych tekstów piosenek. Całość stała się musicalem w żywej stylistyce lat 50 XX wieku. A za wszystkim wciąż stał autor oryginału, Mel Brooks, który nawet pokazał się na moment po napisach. Co mogło pójść nie tak? Po obejrzeniu obu wersji wciąż się nad tym zastanawiam. Na pewno Nathan Lane i Matthew Broderick nie mieli tego „czaru” co Mostel i Wilder. To wciąż wyolbrzymiona gra aktorska – taka być powinna – ale z jakiegoś powodu tu wydaje się być przez większość czasu wymuszona, udawana. To różnica jak między śmiechem prawdziwym a udawanym. Jak między kimś, kto się dobrze bawi przy wygłupianiu się i zaraża tym widzów, a kimś, kto na siłę próbuje być śmieszny, a wzbudza jedynie poczucie zażenowania. Will Ferrel radzi sobie znacznie lepiej od kolegów, choć też nie jest w stanie pokonać swojego „nienazistowskiego” wyglądu. Jest kilka fajnych momentów, załatano chyba wszystkie luki scenariuszowe oryginału, ale przez to i całość straciła tempo. To mieszanka, przy której będzie Ci przykro, gdy aktorzy wygłupiają się w nieśmieszny sposób, przy której powiesz sobie „o, no mówiłem, że tego brakowało” i na scenach, których brakowało, będziesz się nudzić. I w końcu uśmiechniesz się nieraz, szczególnie przy końcówce albo przy gołębiach.

Ocena: 4/10

Słomiany wdowiec (1955)
reżyseria: Billy Wilder

Klasyk, z którego zapewne znacie fotosy ze słynnej sceny z Marilyn Monroe. Samo nazwisko reżysera w tym przypadku oznacza, że będę się bawił przynajmniej przyzwoicie. Nie zawodzi, wciąga, trzyma i zostaje w pamięci. Prawda, po części wyolbrzymiona, wprowadzi Cię w dobry humor z odrobiną niepokoju. Masz też szansę na podbudowanie swojej pewności siebie. Jeśli jednak jesteś kobietą zazdrosną o swojego faceta, możesz obejrzeć ten film, jak rasowy thriller.

Ocena: Billy Wilder / 10

Toni Erdmann (2016)
reżyseria: Maren Ade

Nie wierzcie hasłom reklamowym, które mówią, że to komedia, przy której można pękać ze śmiechu. Nie można. Zabarwienie humorystyczne jest tu dość niestandardowo podane i intrygujące. To, co najciekawsze zaś to subtelnie budowana i rozwijana relacja między ojcem a córką. Gdzieś w tle pojawia się też motyw bezduszności korporacyjnej oraz poszukiwania sensu życia, ale udaje się uniknąć moralizowania i patosu. Trochę uśmiechu, trochę namysłu, trochę wzruszenia i z pewnością nie ramion.

Ocena: 7/10

Dżungla (2017)
reżyseria: Greg McLean

Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Prawdziwe wydarzenia może i były interesujące, ale film na ich podstawie okazuje się przewidywalną, nudną wyprawą donikąd. Może i zagrane solidnie, może i zrealizowane solidnie, ale „odhaczone” w scenariuszu ptaszki nie oznaczają wcale, że będzie interesująco. W całym filmie jest jeden ciekawy moment, który mija dość szybko, ale żeby do niego dotrwać, a następnie wytrzymać po nim zakończenie, trzeba być uzbrojonym w cierpliwość. Nie warto się w nią uzbrajać tym razem.

Ocena: 3/10

Jim & Andy: The Great Beyond - The Story of Jim Carrey & Andy Kaufman Featuring a Very Special, Contractually Obligated Mention of Tony Clifton (2017)
reżyseria: Chris Smith

Słyszałem opinię, że o ile sam „Człowiek z księżyca” był bardzo ciekawym filmem, o tyle ten dokument o jego powstawaniu jest jeszcze ciekawszy. Tak, można tak stwierdzić, choć moim zdaniem, bez „Człowieka z księżyca” ten dokument zwyczajnie nie istnieje.

Jim Carrey wspomina czasy kręcenia filmu, odsłania sporo zza kulis, nieraz zaskakuje. Dokument ten miał się ukazać wkrótce po premierze filmu, ale wytwórnia się na to nie zgodziła w obawie przed pogorszeniem wizerunku Jima Carreya i, co za tym idzie, spadkiem sprzedaży kolejnych produkcji z jego udziałem. Zupełnie niesłusznie. To pozycja absolutnie obowiązkowa, ale, jak wspominałem, tylko dla osób zaznajomionych z „Człowiekiem z księżyca”.

Ocena: 8/10

Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi (2017)
reżyseria: Rian Johnson

Wszystkie media już powiedziały na temat tego filmu wszystko, co tylko powiedzieć można było. W tej sytuacji mogę się jedynie opowiedzieć po którejś ze stron mocy, prawda? Moim zdaniem ósmy epizod Gwiezdnych Wojen to po prostu średniak. Były momenty, w których czułem się autentycznie zaskoczony (a o to niełatwo, gdy spodziewamy się zwrotów akcji na każdym kroku), autentycznie znudzony, autentycznie rozentuzjazmowany i autentycznie zawiedziony. Plusik za wzbudzenie autentycznych uczuć i za próbę poprowadzenia fabuły w sposób niewykalkulowany na zadowolenie wszystkich.

Ocena: 5+/10

Egzamin (2016)
reżyseria: Cristian Mungiu

Pamiętam „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” Cristiana Mungiu. Podobał mi się autentyzm wydarzeń i postaci, choć trochę za bardzo wpadał w ton moralizatorski. Wciąż jednak cenię Mungiu za realistyczny i ciekawy styl prowadzenia historii. W przypływie nieuzasadnionego entuzjazmu mógłbym go nazwać „rumuńskim odpowiednikiem braci Dardenne”. Jednak z jakiegoś powodu próby podniesienia wagi przedstawionych wydarzeń nie do końca się udają. Emocje są, ogląda się to z zainteresowaniem i nie wiadomo, jak historia się skończy, ale z jakiegoś powodu film nie porywa aż tak bardzo.

Ocena: 6+/10

Elle (2016)
reżyseria: Paul Verhoeven

Verhoeven, ten „od RoboCopa”, „Pamięci absolutnej” i „Nagiego instynktu”, po dłuższej przerwie wraca do akcji z przedziwnym i pokręconym „Elle”. To chyba próba dramatu, ale tak dziwnego, że sporą jego część oglądałem z lekko uchyloną szczęką. No bo nie sposób przynajmniej raz się w głos nie roześmiać. To wykręcenie fabularne ogląda się całkiem przyzwoicie, ale bez większego wczucia się w losy bohaterów. Raczej z uczuciem „no tak – i co jeszcze?”. Czy to źle?

Ocena: 5/10

Listy do M. 3 (2017)
reżyseria: Tomasz Konecki

Nie, to nie sequel „Człowieka z M-3”! Wybaczcie, nie mogłem nie użyć tego żarciku. Tak, znowu poszedłem do kina na Listy do M. Pierwsza część podobała mi się bardzo, druga była mizerna i już jej za dobrze nawet nie pamiętam, a trzecia? Wyraźnie wymuszona. Ogląda się jak odcinek serialu. Zawiera wątki tak słabe, że ręce opadają do samego popcornu rozsypanego na podłodze. Zawiera też historie z elementami nawet ciekawymi, kilka ładnych scen i nawet można znaleźć w nim powód do prawdziwego uśmiechu. Nierówno, ale bez tragedii na skalę katastrofalnej „dwójki”.

Ocena: 5/10

Trzeci człowiek (1949)
reżyseria: Carol Reed

Nieciekawy romans ze średnio ciekawym wątkiem kryminalnym, ale za to z nawet ciekawą tajemnicą i świetną postacią graną przez Orsona Wellesa. Film miałki i na średnim poziomie, pod koniec serią intrygujących scen i metafor wizualnych wzbija się nieco ponad.

Ocena: 6/10

Cicha noc (2017)
reżyseria: Piotr Domalewski

Jeden z lepszych polskich filmów ostatnich czasów. Zadziwiające jest to, jak szybko potrafił przykuć moją uwagę i trzymać ją do samego końca. Idealny przykład strategii „pokazuj, a nie opowiadaj”, gdyż najbardziej istotne jest to, co rzeczywiście widać. Śmiech, łzy, głębokie postaci, tajemnica, interesujące relacje, wszystko to porywa za pysk i nie puszcza do końca. Tylko jedno, drobniusie zastrzeżenie mam, ale to już bardziej do siebie – otóż, gdy bohater kręci coś przy pomocy kamery, to ja się boję, że: coś skasuje, skończy mu się bateria, zniszczy sprzęt. Bo przecież z reguły coś takiego się dzieje w filmach. Gdy wypożycza samochód, jestem przekonany, że coś w nim zepsuje albo że będzie to element zaczepny. Niepotrzebnie odwróciło to moją uwagę od elementów naprawdę istotnych i zmniejszyło przyjemność przelewaną na mnie z ekranu kinowego. Także niniejszym chciałbym wam pomóc i zgłosić spoilery dwa: nie, z kamerą wszystko będzie w porządku. Z wypożyczonym samochodem też. Nie martwcie się o te elementy. Pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

Morderstwo w Orient Expressie (2017)
reżyseria: Kenneth Branagh

Kenneth Branagh, którego cenię jako aktora, po raz kolejny staje za kamerą oraz przed nią, i to w dodatku w roli głównej jako sam Hercules Poirot. Jak mu idzie za kamerą? Po udanym remake’u „Pojedynku” i niezbyt udanych filmach „Thor” i „Jack Ryan: Teoria chaosu” przyznam szczerze: nie spodziewałem się wiele. Zresztą kimże onże chceże być, lepszymże od samego Sidneya Lumeta przecież nie będzie, prawda?

Lepszym może i nie, ale gorszym też na pewno nie jest. Do klasycznego kryminału typu „siedzą i gadają, a czasem ktoś umiera” dołożono sporo akcji, sporo zmian środowiska, a nawet jakieś dziwne i mało subtelne odniesienie do ostatniej wieczerzy. Widać ambicje dorównania w pewnym sensie kultowi Sherlocka i wspaniale, że zrobiono to z zachowaniem specyfiki charakterystycznej dla Poirota. Cieszy próba zrobienia z tego filmu czegoś na kształt „części” wyrwanej z życia głównego bohatera – coś się dzieje przed i coś się dzieje po.

Seans to nawet przyjemny, choć skazany na rozwiązanie znane z książki. Rozwiązanie, którym się zawiodłem, gdy tę historię poznałem. Poza tym – wychodzi z tego starcia obronną ręką i mam szczerą nadzieję, że powstanie cała seria filmów z Herculesem Poirot *poprawia wąsa*

Ocena: 6/10

Na granicy (2016)
reżyseria: Wojciech Kasperski

Przegapiłem, gdy leciał w kinach, ale nadrobiłem na Showmaxie, który obfituje w polskie filmy. Widziałem trailery wielokrotnie, bo nie sposób było ich uniknąć swego czasu. A niestety z trailerów można odczytać obecnie sporo, powiedziałbym nawet, że zdecydowanie za dużo i czasem bez obejrzenia filmu mam wrażenie, jakbym go znał od początku do końca i na pamięć.

I tak samo było w tym przypadku. Spodziewałem się gęściutkiego klimatu, tajemnicy i rasowego thrillera na poziomie „Lawiny” z Hasselhoffem. I się nie zawiodłem. Jest ciekawie, jest gęsto, trochę emocjonująco, trochę przewidywalnie. No bo, gdy widzę „build up”, to mogę przewidzieć z grubsza kierunek, w którym podąży „pay off”, prawda? I tu zaskoczeń nie ma. I to nie przeszkadza.

Ocena: 6/10

Pierwszy śnieg (2017)
reżyseria: Tomas Alfredson

Wymieniany często jako jeden z najgorszych filmów 2017 roku i wielki zawód. Wprawdzie sporo czasu minęło od seansu w kinie, ale nie wypacza to chyba aż tak znacznie mojej opinii na temat tego filmu. A moim zdaniem naprawdę nie było AŻ TAK źle. Owszem, przynudza w wielu momentach, ale intryga potrafi tu i ówdzie zainteresować. Po to, by później zboczyć na mieliznę. Niby wszystko snuje się w nieciekawym, śnieżnym sosie i roztopionym błocie, a jednak miałem wrażenie, że wszystko może się zdarzyć i że jednak chcę poznać tę tajemnicę do końca.

Ocena: 5-/10

Twój Vincent (2017)
reżyseria: Dorota Kobiela, Hugh Welchman

Przyzwoita, choć nieco naciągana historia, w którą można się wciągnąć i obejrzeć z niekłamanym zainteresowaniem. Nic ponad to. No dobra, to oczywisty żart, jasne, że jest coś ponad to, bardzo wiele ponad to. Ciągłe nawiązania i niemal rekonstrukcje dzieł Vincenta van Gogha robią ogromne wrażenie, wykonanie po prostu miażdży. Tak, widać, że poruszają się miejscami tylko „wycinki” obrazu. Tak, forma rozprasza i odwraca uwagę. Tak, usta bohaterów są dopasowane do wersji anglojęzycznej. Nie szkodzi, nie szkodzi, nie szkodzi. To dzieło, które zobaczyć absolutnie trzeba, choćby właśnie dla samego podziwiania formy. Ogromnie się cieszę, że istnieją jeszcze filmowcy, którzy podejmują się tak ambitnych, ciekawych i udanych przedsięwzięć.

Ocena: 8/10

Blade Runner 2049 (2017)
reżyseria: Denis Villeneuve

Tak.

Ocena: 8/10

Vermeer według Tima (2013)
reżyseria: Teller

Nie pamiętam już, kto mi polecił ten dokument. Ot, miałem zapisany na liście filmów do obejrzenia i w końcu to zrobiłem. Niezwykła i inspirująca próba odkrycia tajemnicy, która kryła się za wspaniałością i wręcz fotorealizmem prac Vermeera. Tajemnica, moim zdaniem, odkryta, zagadka rozwiązana, i to w jak efektownym stylu. Miesza poczucie bycia oszukanym z uczuciem podziwu. Zdecydowanie warto, nawet jeżeli temat malarstwa Ci „wisi i powiewa”.

Ocena: 8/10