3 maja 2015

Filmowy twitter cz.16

Dziennik Bridget Jones (2001) – ocena: 6/10
reżyseria: Sharon Maguire

Dopiero teraz zauważyłem, że to taka uwspółcześniona „Duma i uprzedzenie”. Niestety, w trakcie oglądania porównywać sobie mogłem jedynie ekranizacje, bo żadnej z tych książek nie miałem okazji czytać.

Niewiele więcej można o tym filmie napisać. To typowa komedia romantyczna, która różni się od wszystkich nam znanych głównie główną bohaterką. Niby dostajemy cały szereg jej wad, które można obwiniać za jej staropanieństwo, ale to tylko jedna strona medalu. Bowiem sama Bridget także bardzo drobiazgowo ocenia mężczyzn i też potrafi ich przekreślić z błahego powodu. Kto mieczem wojuje, chciałoby się powiedzieć.

Dostajemy tu cały zestaw klisz włącznie z Kopciuszkiem, ale o dziwo ogląda się to dobrze i nie ma się wrażenia wtórności. Ten film wciąż potrafi wciągnąć.

Ja widziałem go już dawno temu. I choć nie byłem wówczas trzydziestoparoletnią starą panną, to potrafiłem się częściowo z Bridget utożsamić. Bo przecież samotność to jedno z tych uczuć, które potrafią dosięgnąć niezależnie od płci i wieku, prawda? I może dlatego ta moc gdzieś tam tkwi, bo to historia, którą dobrze znamy, nawet jeśli nigdy filmu nie widzieliśmy. I każdy chce, żeby wszystko się dobrze skończyło. Pozostaje pytanie: co oznacza „dobrze”.

I tak sobie wspominam teraz ten film i wciąż nie wiem dlaczego jest on odrobinę lepszy od tych wszystkich odkalkowanych komedii romantycznych. Chyba zaważyła ta odrobina wiarygodności postaci i kilka drobiazgów. Taka próba zbliżenia do szarej rzeczywistości bajki o Kopciuszku. Który kopci.

Bridget Jones: W pogoni za rozumem (2004) – ocena: 6/10
reżyseria: Beeban Kidron

No tak – co dzieje się po happy endzie? Jak drugi raz wykorzystać sprawdzoną, acz nieco przejrzałą fabułę, nadając jej nowej dramaturgii? Cóż – częściowy reset i replay powinien zadziałać.

Dowcipy nadal bywają głupie i polegają głównie na wrzucaniu Bridget w żenujące sytuacje. Przyznaję, że to element, który mnie nie bawi, ale jest częścią Bridget i jako background ma prawo się podobać.

Ach, no i przesłanie wciąż to samo – co bardzo ładnie obrazuje rozmowa w tajskim więzieniu.

Silną stroną filmu jest Rene Zellweger. To chyba dzięki niej ten festiwal klisz i powtarzalności da się oglądać, a nawet czerpać z niego jakąś przyjemność.

Mimo wszystko bije z niego jakaś pozytywna energia. Nie doszedłem jeszcze do tego, gdzie ma swoje źródło. Przecież takich samych komedii romantycznych powstaje tak wiele i tak wiele z nich się po prostu nie udaje. Jakby ktoś coś więcej na ten temat wiedział, dajcie mi znać, ok?

Bunraku (2010) – ocena: 5+/10
reżyseria: Guy Moshe

Fantastycznie jest móc zobaczyć film tak inny stylistycznie od tego, co oglądamy co dzień. Niezwykle żywe kolory, ciekawa forma będąca hołdem dla japońskiego teatru bunraku, a także masa nawiązań do komiksów i gier – wszystko ze sobą współgra idealnie. Fabuła jest tu tylko pretekstem.

Jest tu także ogromna dawka kultury amerykańskiej – jednym z bohaterów jest typowy „nieznajomy” z dzikiego zachodu. Barman przedstawia wycinanki z historią Spidermana. A na ekranie zobaczymy takie gwiazdy jak Woody Harrelson, Ron Perlman czy Demi Moore.

Choć bardzo lubię stylistykę dalekowschodnią znaną choćby z „Hero” czy z „Domu latających sztyletów”, to ta przedstawiona w „Bunraku” jednak do mnie nie przemówiła. Na początku olśniewa, ale po około godzinie zaczyna być męcząca, nie daje chwili wytchnienia.

Film igra sobie z kliszami: z jednej strony trochę się z nich naśmiewa, ale równocześnie daje widzowi frajdę z wynajdywania odniesień i porównywania scen z klasykami. Gdy jeden z bohaterów wkracza do walki, pyta partnera: „Nie zapytasz co mi tyle zajęło?” i słyszy w odpowiedzi: „Nie”. I takie momenty są piękne.

Narracja ma w sobie sporo komiksowych morałów, które dziś są już tylko banałami. Tajemnice, którymi szturcha się widza zbyt długo, stają się irytujące. Ja w pewnym momencie już nie byłem ciekaw, kto, co i dlaczego. Po cichu liczyłem na zabawę ze schematami także przy zakończeniu i trochę się zawiodłem.

Przychodzi moment, gdy widz zniecierpliwiony mówi sobie: „Już, zabijcie w końcu tych złych i idźcie do domu”. Jednym z motorów tego filmu jest walka, zazwyczaj ciekawa, ale polotu nie starczyło na każde starcie.

Podobała mi się ta zabawa formą. Lubię zobaczyć „coś innego” na ekranie. Niestety, dwugodzinne spotkanie z tak agresywnym wizualnie i dźwiękowo filmem było dla mnie zbyt męczące. A może po prostu nie jestem fanem japońskiego teatru?

Dom (1977) – ocena: 6/10
reżyseria: Nobuhiko Ôbayashi

Słyszałem o tym filmie i przyznaję, że trochę się go bałem. Po obejrzeniu „Godzilla kontra Hedora” widziałem już, w którym kierunku Toho potrafi pójść, a tutaj wszystko miało być „bardziej”.

„Dom” to absolutne przeciwieństwo jakiejkolwiek subtelności. Wszystkie kolory są wyolbrzymione, tła to jakieś malowane plansze, a imiona głównych bohaterek to po prostu nazwy ich cech charakterystycznych. Po czym poznać „Kung Fu”, „Melody” czy „Mac” – z łatwością się domyślicie. Ta ostatnia nawiązuje do McDonald’s, nie do Apple’a.

Z przesłodzonej sielanki wszystko zmienia się w horror, który lekko balansuje na granicy z czarną komedią. Taka mieszanka potrafi zaskoczyć widza. Nie, nie ma tu żadnych tanich „jump scares” – po prostu nie masz pojęcia, co za chwilę zobaczysz na ekranie. I ta niepewność i ciekawość nie pozwalają ci odejść. Gdy tylko pojawia się odrobina nudy i spokoju, za chwilę znów zaczynają dziać się rzeczy, których się nie spodziewasz.

Film to swoiste pokłosie ery hippisów. Także przed snem weźcie trochę LSD i włączcie film. Przeżycia gwarantowane.

Czekając na Joe (2003) – ocena: 7/10
reżyseria: Kevin Macdonald

Książka nosi tytuł „Touching the Void”, który przetłumaczono jako „Dotknięcie pustki” . Na jej podstawie powstał film, który także nosi tytuł „Touching the Void”, który, co oczywiste, został przetłumaczony jako „Czekając na Joe”. Konsekwentnie, prawda? Doskonały tytuł oryginału zamieniono na kiepskawy i nawet marketingowo nieatrakcyjny, w którym w dodatku tkwi nie tylko spoiler, ale i pewna niechciana dwuznaczność. Jaka? Tytuł odnosi się tu do przedłużonego oczekiwania „nie wiadomo na co” u stóp góry, ale przecież może też się odnosić do oczekiwania na poluzowanie liny. Wydźwięk zakończenia raczej wyklucza nam tę drugą interpretację, ale w trakcie seansu tego przecież nie wiemy. Czułem się tym tytułem nieco dotknięty, bo interpretowałem go przez pół filmu jako oskarżenie wobec jednego z bohaterów.

A jak sam film? To kolejny dowód na to, że życie pisze najbardziej niesamowite scenariusze. Wprawdzie od razu znamy zakończenie – wiadomo, że obaj bohaterowie przeżyją, bo przecież opowiadają nam tę historię. Nie aktorzy, ale oni – prawdziwi uczestnicy wydarzeń. Ale przecież nie o to tutaj chodzi. Chodzi o to, jak do tego doszło. Cały film jest opisem cudu – cudu ludzkiej woli, a także dowodem na to, że wyznaczając sobie małe cele, można osiągnąć również te duże, pozornie nieosiągalne.

Ach, no i także o sile nienawiści do muzyki BoneyM.

Sceny odegrane na potrzeby filmu przypominają nieco „Spotkania na krańcach świata” Wernera Herzoga, ale opowiadają o czymś więcej. Zachwyt nad pięknem i ogromem gór przeplatany jest wchodzeniem wgłąb szczeliny ludzkich słabości. Szczerość narracji jest wyczuwalna.

To jeden z lepszych filmów dokumentalnych, które widziałem, i zdecydowanie warto go obejrzeć. Wciąż nie rozumiem, dlaczego ludzie wspinają się na tak niebezpieczne szczyty, zupełnie jakby chcieli z nich sięgnąć Boga. O ironio – myślę, że Joe sięgnął go dopiero, schodząc.

Opona (2010) – ocena: 7/10
reżyseria: Quentin Dupieux

Będzie ze spoilerami, ale c’mon – ten film nie trwa nawet godziny i dwudziestu minut – stać was, żeby nawet w przerwie na kawę go obejrzeć. Także bez jęczenia. Warto.

To film o morderczej oponie, która zabija siłą umysłu. Głupie, nie? Zabawne – tak, też. Nie spodziewałem się niczego więcej, a dostałem. To film o kinematografii. Dowiadujemy się tego w sposób dość dosłowny – tłumaczy nam to jeden z aktorów. Mówi też o tym, że czasami w filmach brak jest konkretnej przyczyny pewnych elementów. Przyczynowość nie zawsze jest potrzebna, aby widz dobrze się bawił.

„Opona” wyżywa się na kinowej widowni. Widzimy aluzję do obżerających się, gadających, przeszkadzających i ogólnie słabo zainteresowanych filmem widzów. Prawie wszystkich ich reżyser brutalnie zabija – muszę przyznać, że osiągnąłem w tym momencie małe katharsis. Ale to nie koniec, bo ten jeden, który przetrwał zaczyna się do filmu doczepiać. Doczepia się do braku tempa. W nim zobaczyłem siebie – naczelnego narzekacza, który lubi oglądać, ale i lubi sobie ponarzekać na to, co zobaczył. I on też ponosi swoją karę.

Mało tego – nie tylko widzów obserwujących film, ale i nas – rzeczywistych widzów – traktuje jak idiotów i tym samym w pełni świadomie oskarża nas o brak zrozumienia. Wszelkie aluzje do innych filmów, które można wyłowić samemu – są nam przedstawione już na samym początku.

Opona, która jest niczym przybysz z kosmosu – E.T.; „Love Story” – miłość też jest, owszem. „JFK” i „Texas Chainsaw Massacre” – zabójca, dochodzenie i masakra – wszystko na swoim miejscu. A brak toalety bohaterów? Nie można na to narzekać, przecież opona bierze prysznic, a nawet kąpie się w basenie. Skupisko opon palonych na stosie za płotem to zapewne aluzja do „Pianisty”. Owszem, użyte motywy są bardzo ogólne i dość luźno do wspominanych tytułów nawiązują, ale przecież nie chodzi o nawiązania do tych konkretnych tytułów, ale do klisz znanych z Hollywood.

Cała masa opon wraz ze wszystkim, co film ten reprezentuje, pod koniec zmierza do tegoż Hollywood. Gdy tam wjadą, wtedy dopiero widz osiągnie katharsis, prawda?

Zaraz, moment, a może chodziło o to, że jedna – prekursorska opona już odegrała wszystkie te sceny z filmów i teraz inne, zainspirowane nią, jadą w kierunku Hollywood. W końcu nawet w napisach końcowych widzimy, że opona miała na imię Robert.

Nie, w imieniu „Robert” musiało chodzić o żarcik językowy i podobieństwo do słowa „Rubber”. A całość zapewne była kompletnie bez sensu i tylko dla naszej uciechy przed ekranem.

Samą historię zabójczej opony i zabawny motyw z relacją widz-aktorzy oglądało się po prostu dobrze. I o to chodziło. Prawda?

Legenda (1985) – ocena: 3/10
reżyseria: Ridley Scott

Ridley Scott, świeżo po nakręceniu swoich największych dzieł: Obcego i Łowcy Androidów, zabrał się za film osadzany w świecie fantasy. Prawdopodobnie na fali popularności „Niekończącej się opowieści”. Być może zamysł był taki, by teraz, dla odmiany, stworzyć film dla dzieci.

Niesamowicie udała mu się strona wizualna. Stroje, plenery (choć kręcone w studiu), postaci – wszystko to wygląda po prostu olśniewająco. Możemy tu poobserwować młodziutkiego Toma Cruise’a. Ale to nic, bo najlepszym elementem „Legendy” jest Tim Curry w roli szwarccharakteru. To nim zapewne inspirował się Blizzard tworząc Diablo.

I gdy będziesz tę wizualną wspaniałość oglądał, drogi widzu, będziesz miał to wszystko głęboko w dupie. Postaci i wydarzenia są tak bardzo odkalkowane i niecharakterystyczne, jak tylko jesteś w stanie to sobie wyobrazić. Może dla dzieci, które były przez większość dzieciństwa przetrzymywane w ciemnej piwnicy i odgrodzone od świata baśni, ta historia może być jakimś powiewem świeżości. A jeżeli dziś się komuś podoba, to pewnie ze względu na poczucie tęsknoty za młodością, z którą ten film ma prawo się kojarzyć.

A potem uśmiechniesz się do siebie, drogi widzu, i zdasz sobie sprawę, że to nie jest tak, że Ridley Scott już się zestarzał i robi kiepskie filmy. Nie, on potrafił je robić także za czasów swej świetności. A zatem jest jeszcze nadzieja, że stać go będzie na przebłysk geniuszu.

Ostatni dzwonek (1989) – ocena: 6/10
reżyseria: Magdalena Łazarkiewicz

Przyznaję, że po raz drugi podchodziłem do tego filmu z uprzedzeniem i po raz drugi zostałem pozytywnie zaskoczony. Mimo ogromu wad, niedoróbek i stylu, który średnio przypadł mi do gustu, ogląda się to dobrze.

Film, podobnie do sytuacji, którą sam przedstawił, jest tylko tłem do spektaklu. Całość sprawia wrażenie zaangażowanego teatru muzycznego luźno powiązanego ze sfilmowaną fabułą. Zlepek ten jakoś się trzyma kupy, choć wygląda, jakby zlepiony został tylko na zwykłą taśmę klejącą.

Cenzura niechcący powołała do życia pewien dość istotny element w polskim kinie – subtelność. Aluzjami obchodziło się tę właśnie cenzurę. A widz nauczył się oglądać. Miało to swoje oddziaływanie i tkwiła w tym solidarność – wszyscy czuli się trochę, jak rebelianci, którzy przekazują sobie tajne wiadomości. Wymuszało to także używanie szarych komórek. W efekcie szare komórki rozpracowywały treść także na długo po zapoznaniu z nią, a wraz z tym za widzem wędrowało także przesłanie – umocnione. „Ostatni dzwonek” niestety tej subtelności prawie nie ma – zachłystuje się swoim wentylem, o którym sam jasno i bez ogródek wspomina. Wyjątkiem jest jedna scena – w domu dyrektora pod koniec filmu.

No dobrze, to może chociaż bezpośrednio coś ciekawego nam się przekazuje. Owszem, ale z perspektywy czasu są to tylko oczywistości znane z lekcji historii. Zapewne w swoim czasie film ten musiał robić większe wrażenie – w końcu ukazał się niedługo przed zmianą ustrojową i poruszał temat bardzo „na czasie”.

Mógłbym bronić tej prostoty przekazu – bo przecież mamy tu rozbudowany element muzyczny. Może wszystko to ma przypominać nieco teksty piosenek? Wykorzystano piosenki Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego, które są poetyckie, treściwe, subtelne i jednocześnie mają niezwykle silny przekaz. Tego w żadnym wypadku nie można powiedzieć o scenariuszu filmu.

Ciągłe głośne obrażanie się i wychodzenie postaci w trakcie dyskusji sprawiało czasem wrażenie, jakby kluczem do sukcesu rewolucji miała być ucieczka przed aparatem władzy i permanentny foch. Jednemu nawet ta ucieczka się udaje.

Piosenki wykonane są naprawdę doskonale i wciąż mają tutaj swoją moc. Nie mogę jednak tej zasługi przypisać w pełni „Ostatniemu dzwonkowi”, który w tym czasie najczęściej pokazuje – jak to w teatrze – śpiewającego. Moc płynąca z piosenek pochodzi od oryginałów, film nie dokłada do niej zbyt wiele od siebie. A gdy pojawia się coś oryginalnego – okazuje się, że to jakaś przedziwna próba muzycznej interpretacji słów regulaminów, przepisów i innych ważnych tekstów. Miało to zapewne dać efekt odwrotny do zamierzonego w tekście, ale wyglądało bardziej jak desperacka próba dołożenia melodii do niemelodyjnego materiału. To rozbicie rytmiki odwracało uwagę od reszty. A gdy pojawia się piosenka o „światełku w tunelu”, która próbuje nam wbić swój tekst do głowy młotkiem (monotonia to mało powiedziane), a zaraz potem po raz kolejny oglądamy ten sam klip, który pokazywano nam już wcześniej – moje nerwy zaczynają powoli wysiadać.

Treściowo silnie przypominało mi to „Stowarzyszenie umarłych poetów”, a także trochę „Lot nad kukułczym gniazdem”. Pojawia się nawet piosenka o pożarze w szpitalu psychiatrycznym (choć wiadomo, że inspirowana jest rzeczywistym pożarem, bardzo tragicznym w skutkach). Umieszczono ją w przydługiej scenie, która wygląda na naciąganą i dopisywaną do samej piosenki. Nie tylko ta scena na taką właśnie wygląda.

Zatem „Ostatni dzwonek” to film bardzo nierówny. Pstrokaty zlepek nie do końca przystających ze sobą elementów, ale za to o silnym, wspólnym i spójnym przekazie, który ktoś próbuje nam do głów wbić na chama. Można obejrzeć, ale wolę puścić sobie kilka aranżowanych piosenek w oryginalnych wersjach. Bez zaśmiecania tego rozrzedzającymi wszystko wątkami pobocznymi.