26 października 2013

Ghidorah - Trójgłowy potwór (1964)


Ghidorah - Trójgłowy potwór

(1964) reż. Ishirô Honda
Wszystkie recenzowane przeze mnie do tej pory filmy z gatunku kaijū-eiga spotykają się właśnie tutaj. Po latach wraca Rodan, po krótkiej przerwie wracają Mothra i Godzilla. Tym razem jednoczą siły, aby pokonać wroga potężniejszego niż kiedykolwiek – trójgłowego potwora z kosmosu, Ghidorah! Hell yeah! W teorii brzmi fantastycznie, prawda? Wielkie starcie potworów, z którymi zdążyliśmy się już dobrze zapoznać, jak można to spieprzyć? Okazuje się, że można.

Ton tego filmu jest raczej poważny. Pojawiają się drobne żarciki tu i ówdzie, ale są to raczej upstrzenia i starają się wpasować w tę poważną nutę.

Otrzymujemy historię o księżniczce wyimaginowanego kraju. I na tę księżniczkę oczywiście polują źli spiskowcy-zamachowcy. Gdy już myślą, że im się udało, księżniczka doznaje olśnienia z kosmosu i w porę ucieka, by potem stać się zwichrowanym prorokiem krzyczącym na ulicy. Czujecie już klimat? Już zaczynacie łapać co poszło nie tak? Brzmi to jak fabuła filmu dla dzieciaków, a nie bardziej poważnego filmu z przesłaniem. I tu ten ton zaczyna bardzo silnie kolidować z wydarzeniami, które oglądamy.

Fabuła, jaka by nie była, nie jest aż taka tragiczna i ogląda się ją z umiarkowanym zainteresowaniem. Ciężko jednak powiedzieć czy to zainteresowanie wynikało bardziej z rozbawienia naiwnością scenariusza czy rzeczywiście zbudowanym napięciem. Chyba z obu po trosze.

Poprzednie filmy z serii zdawały się budować to napięcie wokół pojawienia się lub walki potworów. Tu już na starcie otrzymujemy krótkie wstawki walk, jakieś urywki pokazujące tylko fragment ekranu. Z jednej strony, nastraja to odpowiednio do oglądania tego typu filmu, z drugiej, psuje jakiekolwiek oczekiwanie na najbardziej smakowite kąski. To tak, jakby ktoś zaserwował nam kawałek deseru, a potem kazał zjeść kilo wątróbki zanim dostaniemy resztę. Przypomina mi się też gra Castlevania: Symphony of the Night, w której na starcie otrzymujemy dobry ekwipunek, czujemy moc, zdążymy się nią trochę pobawić, a potem wszystko w jednym momencie zostaje zabrane i – drogi graczu – zbieraj i umacniaj się teraz, żeby nie być leszczem i w ogóle przeżyć. To dręczenie widza, który ma prawo poczuć irytację.

Już wiadomo skąd SKM w Trójmieście kupił swoje pociągi.
Ci Panowie wyglądają na godnych zaufania.
Kolejna rzecz – dlaczego jedna z bohaterek jest księżniczką nieistniejącego kraju? Czego bali się autorzy scenariusza? Naprawdę nie można było wstawić czegoś, co byłoby nieco bliższe prawdy? Nie jest to odosobniony przypadek, podobnie było w "Motrze". Tam także pojawił się sąsiedni, zmyślony kraj, do którego uciekał antybohater. Jeżeli widz ma się zaangażować, musi choć trochę uwierzyć w świat przedstawiony, a takie bezsensowne oddalanie się od jakiegokolwiek realizmu wcale w tym nie pomaga.

A pamiętacie śpiewające wróżki z „Motry” i z „Godzilla kontra Mothra”? Wracają, by znów nam pośpiewać. W „Motrze” były porwane przez jakże złego dorobkiewicza, który za grubą kasę kazał im występować przed ludźmi i śpiewać. Było to jednym z głównych motywów filmu. A tutaj? Tu same przybywają do ludzi, same występują w publicznej telewizji i robią to z ochotą. Jednym ruchem przekreślono cały sens wszystkich wydarzeń, które widzieliśmy w „Motrze”. Świetne posunięcie, gratuluję.

Gdy pisałem, że księżniczka doznaje olśnienia z kosmosu, zapewne przyjęliście to jako wyolbrzymienie, może żart. Niestety, ona naprawdę, literalnie, doznaje olśnienia z kosmosu. Wygląda przez okno samolotu, na jej oczy pada dziwny blask, który ją ostrzega przed zagrożeniem. I to odmienia całkowicie jej zachowanie. Od teraz księżniczka chodzi niczym zombie, wgapia się w ściany rozmawiając z innymi, mówi jak robot i podaje się za … no właśnie, za kogo?

Polskie napisy, które miałem do tego filmu mówiły o mieszkance Jowisza. Angielskie, które miałem, wspominały o Wenus. Z kolei na Filmwebie, jak i z innych recenzji wynika, że chodziło o Marsjankę. Miałem uwierzyć w wersję o Wenus i wytoczyć argument bardzo nieprzyjaznego środowiska tej planety, ale w związku z powyższym nie za bardzo mogę cokolwiek powiedzieć. Jedyne, co mogę zrobić, to nauczyć się lepiej języka japońskiego i dociec u źródła.

Jeżeli obcy rzeczywiście tak się zachowują, to trzeba ich uznać za wyjątkowo aspołeczne istoty. Jednego im jednak zazdroszczę – potrafią czytać w ciemnościach. Do czego nam ta wiedza w filmie jest potrzebna? Absolutnie do niczego, ale książkomaniacy czytoholicy mają czego pozazdrościć, a postaci kreowane przez fanów fantasy mogą śmielej umieszczać swoje kupry w najciemniejszym kącie karczmy i czytać tam swoje książki zakrywając się kapturem Aragorna. Pochodzą z Jowisza / Wenus / Marsa (niepotrzebne skreślić) i mogą.

Zatem jesteśmy w momencie, w którym nasza księżniczka-kosmitka zostaje prorokiem. To wciąż początek filmu, chciałbym zauważyć. Jak byście potraktowali kogoś, kto publicznie krzyczy o końcu świata? Jak każdego innego idiotę, który w ostatnim czasie to robił – albo nienormalny albo szuka rozgłosu tanim kosztem albo ma w tym jakiś interes (może książkę napisał i chce sprzedaż podbić).

A gdyby ten ktoś wspominał o strasznych potworach? Cóż, stałoby się jasne, że to ktoś nienormalny. Zawiązać rękawy i wyjąć klamki. Musimy jednak pamiętać, że w tym świecie potwory istnieją – Godzilla niszczyła już Tokio, Osakę, Nagoyę i Yokkaichi. Przeżyli najazd Mothry i Rodana. Ba! Zapewne w rozkładzie jazdy pociągów mają już takie najazdy uwzględnione! Zatem traktują prorokinię coraz bardziej poważnie. Rozgłos ten i traktowanie wariatki serio jest kolejnym elementem, który oddala nas od realizmu i „wczuwki”, choć do świata przedstawionego może pasować i nawet da się to zjawisko wytłumaczyć.

Dostajemy też jakąś dziwną scenkę ze specjalistą ds. UFO, który w dość dziwny sposób próbuje wyjaśnić pewne wydarzenie. I ciężko mi ocenić – czy to żart czy to na poważnie. O ile w „King Kong kontra Godzilla” sprawa była jasna, wszystko było w tonie komediowym i podporządkowane dobrej zabawie konwencją. Tutaj jednak wydarzenia potrafią być na tyle odrealnione, idiotyczne i opowiedziane z taką powagą, że ciężko rozróżnić żart od rzeczywistego wyjaśniania tego, co się wydarzyło. Nie zmienia to oczywiście faktu, że pod nosem się uśmiechamy.

Troszkę głębiej w fabule filmu wątek kosmitów staje się nawet interesujący i widać, że ma duży potencjał. Wielka szkoda, że go nie wykorzystano należycie, moglibyśmy dostać naprawdę ciekawe back-story. I szkoda, że tak późno cokolwiek nabiera sensu – choć też nie do końca wewnętrznie spójnego. Bardzo słabo też jest rozwinięty wątek miłosny, który sprawia wrażenie dopisanego na siłę (ale wciąż lepiej niż w „Godzilla kontratakuje”)(JAK?).

A co z naszym daniem głównym, mięskiem, czyli z potworami i ich pojedynkiem? To zależy czego oczekujecie. Ja po obejrzeniu kilku fajnych filmów z gatunku nastawiony byłem bardzo pozytywnie. Trzy znane potwory kontra jeden potężny? Brzmi prawie jak wyjęte z Dragon Ball Z. Przy takim nastawieniu mocno się zawiodłem.

Jeżeli jednak liczycie na idiotyzm i najgorsze jak do tej pory efekty, to zapraszam wszystkich was. Można się z tego pośmiać, ale będzie to śmiech przez łzy, bo wszystko to wydaje się być zagrane w pełni na poważnie. Wydaje się, że targetem tym razem był raczej młodszy widz, w granicy lat 6-10.

Nie chciałem tego pisać, ale nie mogę przed wami ukrywać prawdy, trzeba ujawnić to i to z grubej rury. Godzilla wygląda w tym filmie, jak Oskar z Ulicy Sezamkowej. I zachowuje się podobnie. Widać, że świetny kostium mocno musiał ucierpieć po podpaleniu i ogólnym zdewastowaniu go w filmie „Godzilla kontra Mothra” (zapewne to było przyczyną tych „latających warg”). Tutaj nasz ulubiony potwór dobrze wygląda tylko w jednej scenie – w scenie pojawienia się, wyłonienia z morza. Ta jedna scena jest naprawdę fajna, efektowna i warto ten fragment sobie zobaczyć.

A zachowanie potworów? Cóż, delikatnie mówiąc pozostawia wiele do życzenia. Pierwsze spotkanie Godzilli z Rodanem wygląda tak: Godzilla niszczy miasto, przelatuje Rodan, Godzilla patrzy się na niego z wściekłością. Tyle. Żadnej walki, nic, dalej oglądamy dłuższy fragment fabularny. A walka oczywiście następuje, ale dużo później. Na początku polega głównie na dziobaniu Godzilli w głowę i drobnych zapasach, by wkrótce przerodzić się w … mecz siatkówki. Tak, dobrze słyszycie, Godzilla i Rodan zaczynają grać jakimś głazem w siatkówkę.

A Mothra? Pojawia się tylko jedna, w postaci larwalnej (nie liczcie na to, że zamieni się w ćmotyla), co już samo w sobie godzi we wszystkich, którym podobała się „Godzilla kontra Mothra”. Larwa wygląda dobrze, ale jak się zachowuje? Do muzyki wyśpiewywanej przez wróżki tańczy (!), a gdy nadchodzi zagrożenie w postaci Ghidory, pertraktuje z Godzillą i Rodanem połączenie sił. Tak, potwory ze sobą rozmawiają. Nie ludzkim głosem, oczywiście, ale dostajemy tłumaczenie od wróżek. Czy to są te same potwory, które miały budzić przerażenie w poprzednich filmach? Czy ja oglądam kolejny film z serii o Godzilli czy jakiś wczesny i mało znany odcinek „Muppet Show”? Ogromne stwory pertraktują, droczą się, śmieją z cudzego nieszczęścia (!) i ostatecznie walczą z Ghidorą.

A jak nasza gwiazda, potwór tytułowy, czyli Ghidorah? Jest to jedyny ciekawy punkt w całym filmie. Ma interesującą historię, dobrze zbudowano wokół niego napięcie, a sam potwór wygląda i porusza się naprawdę fajnie. Zniszczenie sieje konkretne. Jedyne, do czego muszę się przyczepić, to dźwięk. Każdemu pojawieniu się Ghidory towarzyszy wydawany przez nią potworny dźwięk, który ranił me uszy w trakcie seansu.

Wybaczcie, ale muszę wam zdradzić zakończenie tego wielkiego pojedynku. Nie będzie to nawet zbyt wielki spoiler, po prostu przeogromna wada filmu, którą wyciągnąć na światło dzienne po prostu trzeba, przemilczeć nie wolno, a poznanie go w niczym nie zepsuje wam radości płynącej z oglądania filmu.

Ghidorah, potężny potwór, wobec którego armia nie widzi sensu nawet atakowania go bombą atomową, zaatakowany zostaje przez 3 potwory – Godzillę, Mothrę i Rodana. Wojsko zresztą ogólnie zrozumiało już, że wysyłanie ludzi na pewną śmierć w walce z tymi potworami nie ma większego sensu. I jak odbywa się walka? Godzilla rzuca kamieniami (nie używa nawet swojego gorącego oddechu!), Rodan macha skrzydłami i dziobie, a Mothra wciąż w postaci larwalnej gryzie w ogon i sika lepką spermą. I tak lekko poturbowany i pogoniony Ghidorah odlatuje. Tyle. Odlatuje, po prostu. I wszyscy, włącznie z obserwującymi to ludźmi, uznają to za wielkie zwycięstwo. Nikomu nie przychodzi do głowy, że potwór odleciał, ale w każdej chwili może wrócić. Choćby jutro. Dlaczego uznają to za jakiekolwiek zwycięstwo? I jakim cudem ten potężny Ghidorah miał się poczuć poraniony przez obrzucanie go kamieniami i pogryzienie? Hej, nie zrzucamy na niego bomby atomowej, nie ma to sensu. Ale sens będzie miało zapewne zbudowanie katapulty z ogromnymi kamieniami, w końcu siłą rażenia będzie to porównywalne z atakami Godzilli, które potwora odgoniły. Genialne!

Zatem jak ostatecznie film ocenić można po tych wszystkich gorzkich słowach? Cóż, w oglądaniu tego specyficznego odcinka Ulicy Sezamkowej jest też jakaś przyjemność i zabawa. Tego samego gatunku perwersyjny fun, co przy „Przybyszu z kosmosu” czy przy „Szponie”, które z natury poważne w swym tonie, bawiły. Jeżeli lubicie mizerię, fragmentarycznie może wam zasmakować „Ghidorah”. W przeciwnym wypadku odejmijcie od oceny końcowej jedno oczko.

Ocena: 3/10

24 października 2013

Była sobie dziewczyna (2009)


Była sobie dziewczyna

(2009) reż. Lone Scherfig
„Była sobie dziewczyna” to jeden z najgorzej „kreatywnie przetłumaczonych” tytułów z jakimi się spotkałem. Tak potwornie nieinteresująco brzmiący tytuł do w gruncie rzeczy dość ciekawego filmu z naprawdę pasującym idealnie i jakże mądrym oryginalnym tytułem "An Education".

I dlaczego przypisano mu gatunek „komedii romantycznej”? Nijak nie można go potraktować jako komedii. Gatunek „romansidło” bardziej by tu pasował.

O czym jest ten film? W zasadzie o edukacji. Niekoniecznie tej szkolnej. Widzimy konserwatywne, poukładane i nudne życie 16-latki, które wstrząśnięte zostaje przez starszego od niej faceta, który w strugach deszczu zajeżdża po nią luksusowym autem i w dodatku „ma gadane”. No która na takiego nie poleci? Jakby tego było mało, chłopak ten o wiele sprawniej potrafi oczarować także jej rodziców, złamać ich wychowawczy konserwatyzm. Koleżanki jej zazdroszczą, a nasza bohaterka chodzi dumna jak paw.

A co na to rówieśnicy? Albo mocno niedojrzali albo fajtłapowaci i jeszcze przestraszeni. Nie mogą stanowić jakiejkolwiek konkurencji.

„Samo życie”, jak powiedziałaby babcia jedna z drugą. I widz także daje się oczarować bohaterom i wydarzeniom i wierzy we wszystko, co widzi. Teksty są inteligentne, a reżyseria nie rzuca nam morałów i objaśnień prosto w twarz. Oglądanie, jak rodzice ulegają czarowi chłopaka bawiło mnie niezmiernie. Jednak pod tym wszystkim widać subtelnie podsuwane myśli, które procentują dopiero pod koniec filmu. Tę subtelność można dostrzec już na początku, gdzie wystarczy jedna krótka scena bez słów, aby nakreślić pełne spektrum relacji między główną bohaterką, a jej rówieśnikami.

Cóż więcej można o tym filmie powiedzieć bez zdradzania zbyt wielu szczegółów? Mógłbym się rozpisać na temat morału, który za sobą niesie, ale ten oczywiście ujawniony jest dopiero pod koniec i robi to na tyle dobrze, że nie ma sensu powielać tej treści.

Fabuła jest przewidywalna, ale nie razi to specjalnie. Gdy widzimy sielankę, wiemy już, że musi nastąpić jakieś tąpnięcie, coś musi się zepsuć. I oczywiście tak się dzieje, ale otrzymujemy kilka możliwych rzeczy, które mogą się spieprzyć, zatem do końca nie jesteśmy pewni która wersja zdarzeń okaże się prawdziwa. Moim faworytem było pomysł nie do końca przez film podsunięty (ale jakże barwny), że rówieśnik-adorator głównej bohaterki wparuje któregoś dnia z giwerą i rozstrzela wszystkich. Niestety, a może na szczęście, tak się nie dzieje. To zbyt subtelny film na takie Tarantinowskie posunięcia.

Chłopaki, pokażcie ten film swojej dziewczynie, a gdy będziecie sami, odreagujecie sobie dobrym kinem akcji. A wy, dziewczyny, podczas seansu poczujecie się jak dojrzewające szesnastki, a po… no cóż, po seansie możecie się odwdzięczyć za to, co wam pokazano… „Taki fajny film mi pokazałeś, teraz ja Ci pokażę coś fajnego…”

Ocena: 7/10

22 października 2013

Godzilla kontra Mothra (1964)


Godzilla kontra Mothra

(1964) reż. Ishirô Honda
Głupio się czuję chwaląc filmy, które mają „kontra” w tytule. A chyba jeszcze głupiej, gdy mają „Godzillę” w tymże. Ale cóż mogę zrobić? Spodziewałem się czerstwych, nudnych i niezbyt aktualnych już filmów i że będzie to bardziej droga krzyżowa. A tu niespodzianka, one wciąż bawią. I to niezależnie od podejścia do tematu.

Z drugiej strony, drażni mnie ludzka ignorancja i próby negatywnego oceniania tych filmów bez ich uprzedniego obejrzenia. Na Filmwebie można zobaczyć nie tylko dziwne i trollowate komentarze i wątki (to już należy uznać za normę), ale i kompletnie niezgodne z prawdą opisy do filmów. Przy „Godzilla kontratakuje” (Pytam wciąż – jak?) wspomina się o dodatkowym potworze – Gigantisie. Zapewne głównie dlatego, że w wersji USA taka nazwa pojawia się w tytule, ale Gigantis to nic innego, jak inna nazwa na Godzillę, a przeczytać możemy „Tokio atakowane jest przez Godzillę oraz Gigantisa”. Przy „Godzilla kontra Mothra” można przeczytać, że „Mothra podejmuje się walki z Godzillą, która sieje zniszczenie w Tokio”. Godzilli nie było w Tokio ani razu po pierwszej części filmu. W drugiej odsłonie niszczył Osakę, a tu sieje zniszczenie, owszem, ale w Yokkaichi i w Nagoya.

Poza tym o co chodzi z tym tytułem – „Godzilla kontra Mothra”? W rzeczywistości film powinien nazywać się „Mothra kontra Godzilla” i jest bardziej kontynuacją „Motry” niż „Godzilli”. Nawiązań jest sporo i niestety jest to kolejny powód dla którego warto najpierw obejrzeć dużo słabszą „Motrę”. No właśnie, już zmieniono polską nazwę potwora w tytule z „Motra” na „Mothra”, ciekawe dlaczego (a może to kolejne fanaberie Internetowych konfabulantów?).

W ostatnim filmie o Godzilli, jaki omawiałem, czyli w „King Kong kontra Godzilla” nastrój był jednoznacznie komediowy i to po całości. Tym razem prezentowane podejście jest już w pełni poważne, dowcipu jest bardzo niewiele i tam, gdzie on jest, jest subtelny i uśmiech wywołujący. Gdy słyszymy tekst w stylu „Nie boję się Godzilli tak, jak tego, że mnie z roboty wywalą” pod nosem się uśmiechamy. W rzeczywistości fragment ten dobrze odzwierciedla jakże ludzkie podejście do tematu i jakże bliskie kulturze japońskiej.

Fabuła od początku jest dość interesująca, a motyw potworów nie pojawia się gdzieś tam w trzech czwartych filmu. I bardzo dobrze, od razu wiadomo co będziemy oglądać, po co bawić się w ciuciubabkę? Mamy ciekawy motyw ludzkiego antagonisty (nie strzela już takich min, jak ten z „Motry”, ale sama postać jest nienajgorsza). Nie jest nudno, ale prawdziwa atrakcja dopiero nadchodzi, gdy pojawia się Godzilla.

I to jak się pojawia! On wychodzi z ziemi! Nie tylko ma to logiczne uzasadnienie, ale jak wygląda! Zarówno okoliczności, jak i efekt wyjścia z ziemi potęgowany motywem muzycznym Godzilli robi spore wrażenie.

A jak zachowuje się Godzilla? To dość dziwne, ale jest fajtłapowaty. Jest to motyw zabawny, ale i dodaje mu … hmmm, realizmu? O ile możemy w ogóle mówić o realizmie w filmie z zionącym smokiem i wielką ćmą-motylem. Jeden niezdarny krok i wpada na pagodę. Wściekły potwór w akcie zemsty niszczy ją oczywiście. Albo zaplątuje się ogonem w jakiś słup, który spada mu na głowę. Agresywna reakcja wobec rzeczy martwych jest … słodka. W głowie Godzilli umieszczono chyba małego kotka albo pieska, który przychodzi do ludzi, żeby się pobawić (niszcząc wszystko przy okazji). Ciekawe co by zrobił, gdyby postawiono przed nim ogromne lustro…

W innej scenie możemy zobaczyć Godzillę, który autentycznie płonie. Był to wypadek przy pracy na planie, kostium był na tyle gruby i podpalił się w miejscu tak oddalonym od aktora wewnątrz, że ten nawet nie zauważył co się stało. Płomienie na szczęście szybko gasną. Szacunek za pozostawienie tej sceny w filmie, wygląda ona imponująco. Ale to nie płomienie były słabością Godzilli – w „King Kong kontra Godzilla” jako jego słabość uznano elektryczność (wbrew temu, co pokazano w pierwszej odsłonie cyklu). Tu na powrót prąd robi na Godzilli umiarkowane wrażenie z naciskiem na „prawie żadne”. W ramach „niespoilerowania” nie wrzucę wam screenów z najlepszych wizualnie momentów.

Godzilla po raz kolejny jest potworem negatywnym, a Mothra ma charakter postaci pozytywnej. Doprowadzenie do ich pojedynku w związku z powyższym nie było zapewne zbyt trudne, ale i tak należy pochwalić scenariusz za rozwiązanie, które wymyślono. Ich pojedynek jest maksimum, co można by wymyślić i jednocześnie widzimy znacznie więcej niż w samej „Motrze”. Ta nie tylko używa skrzydeł do wygenerowania silnego wiatru, ale także potrafi przytaszczyć „Godzillę” do dziury i próbuje ją zasypać piachem. Niestety, gdy film już wyłożył praktycznie wszystkie karty, ostatnie sceny ciągną się niemożebnie. Dzieje się wciąż to samo i tak przez dobre 5-10 minut. I to jedyny moment, w którym całość traci swoje tempo.

Wykonanie stworów i makiet jest już znacznie lepsze niż w „Motrze”. Czołgi nareszcie wyglądają jak czołgi i nie są prowadzone przez dziwne figurki ludzi. Pysk Godzilli jest troszkę zbyt miękki, co widać gdy trzęsą mu się wary przy wymachach głową. Ma też dość dziwnie rozbudowane brwi. Mothra wygląda tak samo, jak wcześniej. Przypomina bardziej motylka niż ćmę, jest kolorowa i włochata. Sceny, w których potwory grane są przez aktorów, wyglądają standardowo bardzo dobrze i efektownie (choć miejscami są niewyraźne). Jest także kilka scen z kukłami, które nie tylko nie robią już takiego wrażenia, ale wyglądają już po prostu dziwnie.

Mimo kilku drobnych dłużyzn głównie pod koniec filmu (niech te dziewczyny już więcej nie śpiewają, proszę… przez nie wkrótce będę chodził i nucił „Mosuraaaaja, Mosuraaaa”, co wcale mi się nie podoba) trzyma on dobre tempo i nie nudzi. Oprócz standardowego przesłania antyatomowego mamy tu także motyw chciwości i nieufności ludzkiej, które są przyczyną wielu nieszczęść. Jest to chyba najlepszy film z gatunku od czasów pierwszego filmu o „Godzilli”. Warto obejrzeć choćby dla sceny wyjścia potwora z ziemi! Można tu podłożyć głos „Ugh! Ale zachlałem wczoraj. Gdzie ja kurna jestem?”.

Ocena: 6/10

20 października 2013

Motra (1961)


Motra

(1961) reż. Ishirô Honda
Przyznam, że do tego filmu nieco się przymusiłem. Głównie dlatego, że uznałem go za niezbędne preludium do obejrzenia kolejnych filmów o Godzilli. Nastawienie jednak miałem pozytywne. Po miłym zaskoczeniu seansem „Rodan” oraz jeszcze lepszym „King Kong kontra Godzilla” liczyłem na kino przynajmniej przyzwoite. I trochę się zawiodłem.

Zacznijmy jednak od uściślenia nazewnictwa – Mothra, Motra, Mosura, jak to ustrojstwo się w końcu nazywa? Stawiam na „Mosura”. „Mothra” była zapewne próbą anglojęzycznej interpretacji, aby wymowa była zbliżona do tej oryginalnej. No i oczywiście "moth" to z angielskiego "ćma". Z kolei spolszczone „Motra” jest bliskie tej angielskiej pisowni, ale od wymowy właściwej oddala się już istotnie. W filmie wyraźnie słychać pieśń „Mosuraaa, Mosuraaa”, która choć kiepska, to powtarzana tak często, że bezczelnie wije sobie kokon w naszej głowie.

W porównaniu do innych do tej pory recenzowanych przeze mnie kaijū-eiga (bo tak zwie się gatunek japońskich filmów o potworach) ten najmocniej skupiony jest na fabule i wątkach okołoludzkich. Potwór pojawia się bardzo późno i jest tylko motorem dla ludzi do rozwiązania pewnych problemów. Mosura, w przeciwieństwie np. do Godzilli czy Rodana, jest tutaj potworem bardziej pozytywnym. Wyrusza ona na swego rodzaju misję ratunkową. A zniszczenie i pożoga przychodzi jej jakoś tak przy okazji. Co robi Mosura, jaka jest jej specjalność? Przede wszystkim – pływa, chodzi, lata. I gdy to robi, nie obchodzi jej nic, co staje jej na drodze. „Hej, ten ogromny budynek stoi przede mną, w sumie mogę go ominąć kawałek obok, ale co tam” – jebudu!

Wprawdzie ma to miejsce bardzo późno w fabule, ale nie będzie chyba spoilerem coś, co widać na wszystkich plakatach – Mosura wije kokon i wykluwa się z niego jako motyl. Zawsze kojarzyłem sobie tego potwora jako ćmę, ale tutaj jest to ewidentnie motyl. Przerośnięty. I co on robi? W sumie mniej niż Rodan, bo tylko lata i generuje silne wiatry. I w bliżej niesprecyzowany sposób niszczy tym budynki, mosty i inne przybytki. A wszystko to bezdotykowo.

Zatem sam potwór, oprócz mitologii wokół niego zbudowanej, do zbyt interesujących nie należy.

Wizualnie film prezentuje się bardzo dobrze. Można śmiało powiedzieć, że efekty są na poziomie porównywalnym z „Rodanem”, lecz jedna rzecz w „Motrze” stała kością w gardle w tej materii. W scenach, w których udział brały makiety czołgów i innych wojskowych maszyn, mogli sobie darować dokładanie żołnierzy. Te wychylone z czołgów marionetki psują cały efekt i odnosiłem wrażenie, że w każdej chwili może się okazać, że za sterami kolejnego przejeżdżającego czołgu siedzi lalka Barbie.
Fabuła rozwija się w tempie dość powolnym i gdybym był człowiekiem mocno naciśnieniowanym na ostrą akcję od początku, zapewne byłbym srodze zawiedziony z tego powodu. A tak byłem zawiedziony z powodów zupełnie innych. Wpleciono tu liczne wątki o zabarwieniu humorystycznym, co pomysłem było zacnym, lecz w praniu wyszły przebarwienia. Niby jest to ten sam rodzaj humoru, który miałem okazję zobaczyć w „King Kong kontra Godzilla”, ale tu wydaje się to nie na miejscu. Robi to bez przekonania i jednocześnie próbuje zachować jakiś kompromis między powagą przesłania, a budowaniem sympatycznej postaci. Kombinuję, jak koń pod górkę, aby wyjaśnić wam dlaczego dowcip w tym filmie mnie nie rozbawił, ale chyba nie mam lepszego pomysłu. Dowcip jest po prostu głupi i to z rodzaju lekko-żenująco-głupiego. Nie wszystkie elementy są całkiem nietrafione, kąciki ust podnieść się potrafią, ale niezwykle rzadko.

A cóż z przesłaniem? Jest. I jest ważne, nie wpycha się go nam na siłę, ale i subtelności tu brak. Oczywiście mamy przesłanie przeciwko próbom jądrowym, ale także dotykamy praw człowieka, jakim by on człowiekiem nie był. Jak już wspomniałem, Mosura nie jest tu potworem pokazanym jako postać negatywna. Za to mamy ludzkiego antagonistę. I och, jak on jest prześwietnie zagrany. Od pierwszego spojrzenia wiadomo, że to będzie nasz „zły pan”, stroi miny niczym mim (teraz wszyscy powtarzamy na głos: „miny niczym mim”). Jego gra jest tak przesłodko wyolbrzymiona, że nie sposób nie czerpać radości z każdej chwili oglądania go na ekranie. I im dalej w las, tym jego postać bardziej zapędza się w swojej „złoczyńskości”. To człowiek do tego stopnia zły, że uciekając przed kimś i będąc w strasznym pośpiechu widzi staruszka z laską i po prostu nie może się powstrzymać, aby starcowi tej laski z rąk nie wyrwać. Ot tak, nie wiadomo w sumie w jakim celu.

„Motra” to film dość nierówny, lecz niestety przeważają tu raczej wady niż zalety. Świetnie się ogląda znanych japońskich aktorów (w epizodzie wraca także Takashi Shimura, czyli m.in. dr Yamane z „Godzilli”), którzy mają standardowo swój zestaw śmiesznych min. Szkoda, że danie główne, czyli Mosura, tak fajnie obudowana swoją własną mitologią (znacznie lepiej i ciekawiej niż „Godzilla”), jest finalnie potworem niezbyt ciekawym. I mimo to uważam, że warto ten film obejrzeć. Dlaczego? Bo jest to coś nieco innego w gatunku filmów o kaijū, niezbyt wybitnego, ale o podejściu troszkę z innej strony.

Ocena: 4/10

17 października 2013

King Kong kontra Godzilla (1962)


King Kong kontra Godzilla

(1962) reż. Ishirô Honda
Miałem plan, a w tym planie po drodze było obejrzenie takich dzieł, jak „Tajemniczy przybysze”, „Varan the Unbelievable” czy „Mothra”. Cały plan wziął w łeb i postanowiłem przeskoczyć od razu do następnego w kolejce filmu. Dlaczego? Posłuchajcie teraz uważnie: King Kong kontra Godzilla! Tak. Jeżeli jeszcze nie rozumiecie, proszę powtórzyć na głos: King Kong kontra Godzilla! Teraz już rozumiecie, prawda? Bez zaglądania do jakiejkolwiek recenzji, bez spoglądania na czyjąkolwiek ocenę, bez pytania kogokolwiek o zdanie od razu staje się jasne – trzeba obejrzeć ten film!

I to właśnie zrobiłem. Od początku można zauważyć, że w przeciwieństwie do poprzednich filmów z Godzillą ten nie traktuje siebie w pełni serio. Komediowy ton dobrze sprzyja tej produkcji i idealnie pasuje zarówno do tytułu, jak i moich oczekiwań z nim związanych. Żarty są nie najgorsze, pod warunkiem, że lubicie choć trochę humor dalekowschodni.

Godzillę spotykamy tam, gdzie zostawiła nam ją „Godzilla kontratakuje” (No jak to?!?). Cóż jednak z King Kongiem, w jakich okolicznościach mogłoby dojść do tej konfrontacji? Wyobrażam to sobie tak: Smutny Pan przyszedł do kilku lekko podpitych sake scenarzystów i powiedział „Panowie, wracamy do Godzilli. Tylko teraz ma być superfajnie i oglądalność ma być!”. Podpici scenarzyści niewiele się siląc (trzeba zachować siły na dzień następny) włożyli to do scenariusza i o dziwo okazuje się to strzałem w dziesiątkę. Telewizja w poszukiwaniu sensacji i celem podbicia oglądalności wysyła ekspedycję, a ta znajduje King Konga. Akurat w tym samym momencie uwalnia się Godzilla i sieje zamęt, więc stacja nie może pozostać temu obojętna, musi wypromować swojego potwora. Albo lepiej, spróbować skonfrontować te dwa potwory i nakręcić materiał stulecia. Niczego więcej nam nie trzeba! To są dopiero szuje, prawda? Giną setki ludzi, a ich priorytetem jest oglądalność w TV. Jak tak dalej pójdzie, mało kto zostanie przy życiu żeby ich oglądać. Ale za to jaki będą mieli wynik w punktach procentowych!

Rzeczy bardzo dziwne dzieją się w tym filmie. Oprócz dorosłych częstujących dziecko papierosem i przedpotopowego telefonu komórkowego rzuciły mi się w oczy dość niestandardowe właściwości King Konga. Pierwsza właściwość, zapewne niezamierzona, ale bez której film straciłby bardzo wiele, to niekonsekwencja w określeniu rozmiaru naszego przerośniętego goryla. Jak dobrze pamiętamy, King Kong wspinał się na szczyt Empire State Building. Tu widzimy, jak w ręce chwyta dzbanki i wypija ich zawartość. I do tego momentu rozmiar zgrubsza by się zgadzał. Wiemy jednak, że Godzilla będzie wielkości najwyższych wieżowców, może i większy. Zatem King Kong powinien być przy nim małym wypierdkiem. Tak, co oczywiste, nie jest – wzrostem są mniej więcej równi. Ta niekonsekwencja nie jest mocno wyczuwalna, ale mnie nieco zastanowiła. No i niestety jest konieczna, aby ich pojedynek miał jakikolwiek sens.

Drugą właściwością będzie fakt, że King Konga wzmacniają pioruny i ogólnie pojęta elektryczność.
„- Błyskawice sprawią, że stanie się sto razy silniejszy.
- Jak Popeye po szpinaku?”

Bardzo dziwne, prawda? I zastanawiające. Dlaczego tak się dzieje, kto wpadł na tak szalony pomysł? Aby to wyjaśnić musimy sięgnąć nieco głębiej. Otóż pierwotnie film ten miał być konfrontacją: King Kong kontra potwór Frankensteina, gdzie doktor Frankenstein buduje swojego potwora z części martwych zwierząt. Później projekt przeistoczył się w pojedynek „Godzilla kontra potwór Frankensteina”, czego liczne pozostałości w tym filmie możemy uświadczyć. Podobno w niemieckich wersjach wydania tego filmu nadal są jakieś wzmianki na ten temat. I w przypadku potwora Frankensteina ta właściwość miałaby historyczne uzasadnienie. Dlaczego w ogóle ten element scenariusza zostawili? Chyba dlatego, że ciężko byłoby im wymyślić jakąś inną sensowną i ciekawą właściwość dzięki której King Kong mógłby na równi stanąć w szranki z ziejącym Godzillą. A co z potworem Frankensteina? Nie zmarnował się, zrealizowano projekt „Furankenshutain tai chitei kaijû Baragon” znany też jako "Frankenstein conquers the world", a także nieoficjalny sequel: „Pojedynek potworów”.

Skoro już wspominam o procesie produkcji filmu, od razu jestem zmuszony do drobnego zastrzeżenia – swoją opinię wyrażam w oparciu o wersję japońską. Amerykanie znowu zbezcześcili ten film i przerobili go tym razem znaczniej niż kiedykolwiek. Krążyły plotki nawet co do tego, że zmienili zakończenie, ale z tego, co się orientuję, to bujda na resorach. Ścięli ponad 20 minut filmu, w tym oczywiście także żart nabijający się z ichniejszego hitu pt. „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”.

Dla obu potworów to debiut w kolorze i oba wyglądają w nim całkiem fajnie. Szczególną radość sprawiał mi zwycięski gest Godzilli polegający na radosnym machaniu łapkami.

Mimo iż to wersja japońska, możemy tu znaleźć kilka scen z amerykańskim wojskiem rozmawiającym po angielsku. No i należy zauważyć, że dość jednoznacznie King Kong jest tym dobrym, ratującym ludzi potworem w trakcie, gdy Godzilla zajmuje się głównie destrukcją.

Film ma od groma ciekawych sekwencji, przy których nie sposób się nie uśmiechnąć. Do legendy powinny przejść cytaty takie, jak:
„Pociąg dalej nie jedzie. Godzilla idzie w naszą stronę.”
Wyobrażacie sobie usłyszeć coś takiego od konduktora w naszym rodzimym PKP? Część ludzi by wysiadła, ale większość z miejsca zaczęłaby się zapewne pieklić o zwrot pieniędzy za bilety.
Albo ta sekwencja wypowiedziana w trakcie obmyślania planu przez japońskie wojsko „ONZ kazała nam uratować świat.”

Ten unikalny humor jest wyczuwalnie zamierzony i zdecydowanie bawi. Sama konfrontacja jest ciekawsza od poprzedniej potyczki Godzilli. Ciekawych cytatów i screenshotów nazbierałem z tego filmu sporo, jednak staram się wam dać jedynie mały przedsmak tego, co możecie zobaczyć. Miałem spory problem w ocenie tego filmu. Jego samoświadomość, świetne wykonanie i brak nudy na przestrzeni całego seansu sprawił, że śmiało mogę powiedzieć: podobało mi się i jestem gotowy na więcej!

Ocena: 6/10

15 października 2013

Rodan (1956)


Rodan

(1956) reż. Ishirô Honda
Filmy o wielkich potworach niszczących miasta stały się popularne po premierze pierwszej „Godzilli” Ishirô Hondy. Omawialiśmy już „Godzillę”, omawialiśmy i sequel spod dłuta Motoyoshi Ody. Rok później Honda wraca z kolejną propozycją z gatunku. Tym razem będzie to wielki pterozaur Radon. Do historii przejdzie jednak nazwa, którą nadali mu Amerykanie: "Rodan".

Tym razem geneza nazewnictwa jest praktycznie żadna. Największy mądrala i doktor (czy już zawsze w tego typu filmach będziemy musieli mieć do czynienia z taką wszechwiedzącą postacią?) identyfikuje go pod tą nazwą i tak już zostaje. Dość komicznie rozpoznaje go jako pteranodona – przykładając jakieś zdjęcie ukazujące fragment skrzydła do … hmmm, chyba do jakiegoś obrazka z książki dla dzieci. Cóż za przypadek – obrazek idealnie pasuje do zdjęcia. Rysownik musi być z siebie dumny oglądając niszczone miasto, zapewne chwali się żonie: „Och, zobacz kochanie, moje wyobrażenie na bazie sterty kości okazało się idealnie zgodne z rzeczywistością. A poza, w której uchwyciłem tę kreaturę, okazała się idealnie zgodna z pozą, w której ktoś uchwycił go na zdjęciu. Mów mi Nostradamus!”.

Ci Panowie prawie wystąpili w filmie.
Zarówno design potwora, jak i jego możliwości nie przypadły mi za bardzo do gustu. Większość zniszczeń dokonywana jest przez wiatr wywołany przez skrzydła Rodana albo przez grom dźwiękowy po jego przeleceniu. Tak, Rodan przelatuje wszystko co się rusza. Jest on bardzo podobny do klasycznego wyobrażenia pterozaurów i to trzyma go bliżej resztek realizmu. Dzięki temu zagrożenie wydaje się nieco bardziej realne. Ja wolę, gdy potwory wyglądają po prostu fajnie, ciekawie albo chociaż śmiesznie, dlatego mimo wszystko wciąż wolę potwora z filmu „Szpon” (Giant Claw).


Rozpisuję się o Rodanie, ale muszę nieco emocje ostudzić – stwór pojawia się dopiero gdzieś w okolicy połowy filmu. Czy to oznacza, że sypałem spoilerami? Może ktoś oglądając ten film nie spodziewał się, że pojawi się w nim w ogóle jakikolwiek potwór? Taaa.

Oczywiście, jak w każdym tego typu filmie, musimy mieć także wątek ludzki. Jest on nawet ciekawy, ale zostaje bardzo szybko i prawie całkowicie porzucony, gdy tylko pojawiają się pierwsze oznaki istnienia czegoś przerażającego. Jakie są pierwsze oznaki i kiedy się pojawią? Będziecie zaskoczeni, ja byłem. Akcja rozwija się wolno, ale nie zanudza widza. Stale trzyma w umiarkowanym napięciu i oczekiwaniu i robi to w dobrym stylu.


Trzeba zauważyć, że wyraźnie poprawił się poziom aktorski, przynajmniej częściowo. Wciąż możemy oczywiście zobaczyć rozdziawione przekomicznie miny, klasycznie spanikowane kobiety i wiele innych równie zabawnych, co czerstwych fragmentów. Jednak zdarzają się też momenty, w których można coś odczytać z ruchu brwi i warg i tylko po drobniejszych szczegółach mimiki twarzy, co robi dość dobre wrażenie.

W porównaniu z „Godzillą” lub jej kontratakiem (jak to „Godzilla kontratakuje”? No jak?) „Rodan” wizualnie wypada rewelacyjnie. Po pierwsze – jest w pełnym kolorze. Po drugie – obraz jest wyraźniejszy, czystszy. Oczywiście traci przez to na mrocznym klimacie, ale nadrabia muzyką, która sukcesywnie podkręca „horror”. Wraz z wprowadzeniem koloru nie dało się już tak pochować wszystkich niewygodnych elementów w cieniu. Tym razem makiety wydają się lepiej dopracowane, są bardziej szczegółowe, co sprawia, że demolka daje widzowi więcej satysfakcji. Mamy też więcej scen, w których widzimy jednocześnie ludzi i potwora.


Co zatem obejrzałem? Obejrzałem całkiem fajny film o mało interesującym potworze. Świetny wizualnie, zaś fabularnie bardziej poświęcony Rodanowi niż ludziom, zatem nie do końca dobrze zbalansowany. Gorszy od „Godzilli”, lepszy od „Godzilla kontratakuje”.

Ocena: 5+/10

12 października 2013

Godzilla kontratakuje (1955)


Godzilla kontratakuje

(1955) reż. Motoyoshi Oda
Godzilla kontratakuje! Z tego, co się orientuję, podobnie jak w przypadku pierwszej części, powstały dwie wersje tego filmu: japońska i amerykańska. Na początku sądziłem, że obie wersje nie będą się zanadto różniły, dlatego nawet słowem nie wspomniałem o tym przy okazji recenzowania „Godzilli”. O, w jakimże błędzie byłem. Amerykanie masę scen podobno powycinali, podokręcali swoje, a w przypadku „Godzilla kontratakuje” nawet zmienili zakończenie. Zaznaczam zatem, że oglądam wersje japońskie bez przeróbek.

Tym razem nie sprzedaję większych spoilerów oprócz oczywistych oczywistości, które są oczywiste.

Pierwsze ostrzeżenie – nie oglądajcie tego filmu bez obejrzenia pierwszej części. Mamy tu obszerne sceny pokazujące w skrócie atak Godzilli na Tokio. Dowiadujemy się też, jak zakończył się pierwszy film. Na krótko powraca także doktor Yamane, aby objaśnić nam to i owo.

Już pierwsze sceny nie nastrajają pozytywnie. Mamy tu pewien dialog dwóch młodych kobiet, który w wolnym tłumaczeniu z angielskich napisów, którymi dysponowałem wyglądał zgrubsza tak:
- Hej, to niesprawiedliwe, że jesteś córką szefa.
- Kupię Ci cukierki.
- Jupiiiii!


Tym razem mamy nie jednego potwora, a dwa walczące ze sobą: Godzillę i Anguirusa. Tokio oczywiście zostało nieźle zdemolowane w pierwszej części, zatem tym razem atak potworów nastąpi na Osakę i okolice. Mamy też historię ludzką w tle. I tu pierwszy zarzut – w jedynce Godzilla niszcząca Tokio była zarówno daniem głównym, jak i doskonałym tłem do wydarzeń. Tutaj fabuła jest tak sztampowa, że pozostaje nam praktycznie jedynie przyglądanie się zmaganiom potworów oraz zmaganiom ludzi z nimi.

Historia miłosna nie wzruszyła mnie w ogóle, a usilne próby związania widza z bohaterami są nie do końca udane. To, co mnie w nich urzekło, to ich śmieszne zachowania i miny, jakie stroili. W żadnym wypadku nie wynikało to z budowy postaci, ich charakteru ani tym bardziej jakiegokolwiek zmagania się z wewnętrznym rozdarciem. Nic z tych rzeczy, oprócz problemu pozbycia się potworów nie ma tu żadnego konfliktu.

Za to jest tragedia. Najgorszą tragedią tego filmu są potworne dłużyzny. Leci samolotem. I leci. I ciągle leci. No ileż można lecieć? Raportuje. Dalej leci. Czy to jest budowanie napięcia? Może ja czegoś nie rozumiem, mam się zastanawiać kiedy doleci? W większości przypadków zastanawiałem się ile można przeciągać jedną scenę. Widać, że rzeczowego materiału było niewiele.

A jak sprawdziły się tym razem potwory, czyli nasze danie główne? O dziwo, w większości gorzej niż w pierwszej części. Anguirus jest odczuwalnie dodany na siłę głównie po to, abyśmy mogli obejrzeć jego konfrontację z Godzillą. Jego wygląd po raz kolejny jest ukłonem w stronę dinozaurów, ale nijak nie ma w nim odniesienia do jakiegokolwiek mitu czy legendy. Jego dziwna konstrukcja wymusiła też na aktorach dość jednostajny system walki. Ot, Godzilla nie miał za bardzo jak inaczej chwycić swojego przeciwnika, zatem robił to wielokrotnie w ten sam sposób. Anguirus nie ma żadnych ciekawych cech charakterystycznych. Przy walce obu stworów bardziej interesuje nas jakich zniszczeń są w stanie przy okazji dokonać. Wynik walki jest rzeczą drugorzędną.

Ktoś na stole montażowym musiał dojść do słusznego wniosku, że stwory poruszają się potwornie (get it?) wolno. I przyspieszył niektóre sceny. Czasami wygląda to lepiej, rzeczywiście dynamiczniej, czasem dość idiotycznie. Gdy potwory uprawiają zapasy, przyspieszenie ma sens, ale gdy poruszają łapkami w powietrzu grożąc sobie, nasuwają się jedynie porównania z chomikiem skrobiącym uparcie w szybę akwarium. Goddamit, kto włożył chomika do akwarium?

Godzilla tym razem nie wydawał mi się aż tak groźny. Atakowany przez wojsko miał tendencję do stania w miejscu i oczekiwania na kolejne nadlatujące samoloty. A te, ku memu znudzeniu, nadlatywały wciąż i wciąż i ciągle w ten sam sposób. Poza tym zachowanie obu stworów budzi moje najszczersze wątpliwości. Mógłbym porównać poziom ich inteligencji do poziomu inteligencji przeciętnej ćmy, ale wówczas owady te mogłyby się poczuć urażone.

A jak efekty specjalne? Niestety, gumowe stroje rzucają się w oczy już nieco bardziej, choć nadal wyglądają nieźle. Za to mniej jest scen „kukiełkowych”. Film wizualnie cieszy oko. Są wybuchy, jest demolka fajnych i nieco bardziej złożonych konstrukcyjnie obiektów, jest na co popatrzeć. Moje wątpliwości wzbudził śnieg, który w niektórych scenach wyglądał jak śnieg, by potem przypominać wielkie bryły lodu.

Dostaliśmy pospiesznie przygotowany sequel żerujący na popularności pierwszej części. Czerstwa fabuła z wątpliwej jakości wątkiem miłosnym oferuje niewiele. Brakuje dodatkowego przesłania i choć jednego ciekawego i niegłupiego cytatu, który można zapamiętać. Demolka jest, pomysły na pokonanie potworów i wyjście z beznadziejnej sytuacji nawet są, ale to za mało żebym mógł uznać ten film za udany.
Poza tym… coś jest nie tak z tytułem. Jak to kontratakuje? ...

Ocena: 3/10