15 października 2013
Rodan (1956)
Rodan
(1956) reż. Ishirô Honda
Filmy o wielkich potworach niszczących miasta stały się popularne po premierze pierwszej „Godzilli” Ishirô Hondy. Omawialiśmy już „Godzillę”, omawialiśmy i sequel spod dłuta Motoyoshi Ody. Rok później Honda wraca z kolejną propozycją z gatunku. Tym razem będzie to wielki pterozaur Radon. Do historii przejdzie jednak nazwa, którą nadali mu Amerykanie: "Rodan".
Tym razem geneza nazewnictwa jest praktycznie żadna. Największy mądrala i doktor (czy już zawsze w tego typu filmach będziemy musieli mieć do czynienia z taką wszechwiedzącą postacią?) identyfikuje go pod tą nazwą i tak już zostaje. Dość komicznie rozpoznaje go jako pteranodona – przykładając jakieś zdjęcie ukazujące fragment skrzydła do … hmmm, chyba do jakiegoś obrazka z książki dla dzieci. Cóż za przypadek – obrazek idealnie pasuje do zdjęcia. Rysownik musi być z siebie dumny oglądając niszczone miasto, zapewne chwali się żonie: „Och, zobacz kochanie, moje wyobrażenie na bazie sterty kości okazało się idealnie zgodne z rzeczywistością. A poza, w której uchwyciłem tę kreaturę, okazała się idealnie zgodna z pozą, w której ktoś uchwycił go na zdjęciu. Mów mi Nostradamus!”.
Zarówno design potwora, jak i jego możliwości nie przypadły mi za bardzo do gustu. Większość zniszczeń dokonywana jest przez wiatr wywołany przez skrzydła Rodana albo przez grom dźwiękowy po jego przeleceniu. Tak, Rodan przelatuje wszystko co się rusza. Jest on bardzo podobny do klasycznego wyobrażenia pterozaurów i to trzyma go bliżej resztek realizmu. Dzięki temu zagrożenie wydaje się nieco bardziej realne. Ja wolę, gdy potwory wyglądają po prostu fajnie, ciekawie albo chociaż śmiesznie, dlatego mimo wszystko wciąż wolę potwora z filmu „Szpon” (Giant Claw).
Rozpisuję się o Rodanie, ale muszę nieco emocje ostudzić – stwór pojawia się dopiero gdzieś w okolicy połowy filmu. Czy to oznacza, że sypałem spoilerami? Może ktoś oglądając ten film nie spodziewał się, że pojawi się w nim w ogóle jakikolwiek potwór? Taaa.
Oczywiście, jak w każdym tego typu filmie, musimy mieć także wątek ludzki. Jest on nawet ciekawy, ale zostaje bardzo szybko i prawie całkowicie porzucony, gdy tylko pojawiają się pierwsze oznaki istnienia czegoś przerażającego. Jakie są pierwsze oznaki i kiedy się pojawią? Będziecie zaskoczeni, ja byłem. Akcja rozwija się wolno, ale nie zanudza widza. Stale trzyma w umiarkowanym napięciu i oczekiwaniu i robi to w dobrym stylu.
Trzeba zauważyć, że wyraźnie poprawił się poziom aktorski, przynajmniej częściowo. Wciąż możemy oczywiście zobaczyć rozdziawione przekomicznie miny, klasycznie spanikowane kobiety i wiele innych równie zabawnych, co czerstwych fragmentów. Jednak zdarzają się też momenty, w których można coś odczytać z ruchu brwi i warg i tylko po drobniejszych szczegółach mimiki twarzy, co robi dość dobre wrażenie.
W porównaniu z „Godzillą” lub jej kontratakiem (jak to „Godzilla kontratakuje”? No jak?) „Rodan” wizualnie wypada rewelacyjnie. Po pierwsze – jest w pełnym kolorze. Po drugie – obraz jest wyraźniejszy, czystszy. Oczywiście traci przez to na mrocznym klimacie, ale nadrabia muzyką, która sukcesywnie podkręca „horror”. Wraz z wprowadzeniem koloru nie dało się już tak pochować wszystkich niewygodnych elementów w cieniu. Tym razem makiety wydają się lepiej dopracowane, są bardziej szczegółowe, co sprawia, że demolka daje widzowi więcej satysfakcji. Mamy też więcej scen, w których widzimy jednocześnie ludzi i potwora.
Co zatem obejrzałem? Obejrzałem całkiem fajny film o mało interesującym potworze. Świetny wizualnie, zaś fabularnie bardziej poświęcony Rodanowi niż ludziom, zatem nie do końca dobrze zbalansowany. Gorszy od „Godzilli”, lepszy od „Godzilla kontratakuje”.
Ocena: 5+/10
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Rodan jest według mnie strasznie nudny, rodana samego jest mało a sam ten meganuror (mam nadzieję ża dobrze napisałem) jest nie ciekawy.
OdpowiedzUsuń