6 października 2013
Mała Moskwa (2008)
Mała Moskwa
(2008) reż. Waldemar Krzystek
Muszę przyznać, że spodziewałem się filmu politycznego. Ewentualnie wojennego. A co dostałem? Historię miłosną w ciekawych czasach. Troszkę przypomina to historię Romea i Julię, z pewnymi dość interesującymi zmianami i oczywiście opowiedzianą w sposób nowoczesny. W sumie ciężko nazwać nielinearny tok fabularny czymś „nowoczesnym”. W „Małej Moskwie” sposób ten ma swoje uzasadnienie. Dzięki niemu najciekawsze wątki ujawniane są stopniowo, często kolejnych niuansów dowiadujemy się wraz z bohaterami wydarzeń. Miał to być sposób na ucieczkę od monotonii. I zabieg ten okazuje się skuteczny… przynajmniej od pewnego momentu.
Początek filmu wydaje się posuwać bardzo powoli, ociężale. Na tle dość ponurego udźwiękowienia i szaro-burej tonacji widz bardziej to odczuwa. Dopiero, gdy intryga zaczyna nabierać tempa, fabuła potrafi przyćmić klimat. Klimat, który próbuje trochę zbyt natarczywie rzucić się nam w oczy i uszy. Zdarzało się, że muzyka, chcąc podkreślić swoje znaczenie, za bardzo zwracała na siebie uwagę poziomem głośności i irytującą tonacją. Wiele scen wybroniłoby się nawet w ciszy, samą grą aktorską.
Ta stała na wysokim poziomie. Scenariusz dość często zrzucał domawianie pewnych detali na aktorów. Mamy tu sporo zbliżeń, dłuższych momentów pokazujących emocje na twarzach, wiele istotnych kwestii, w których najistotniejsza jest sugestia. Aktorzy uciągnęli ten ciężar.
Tło polityczne, czyli burzliwy okres roku 1968 w Polsce, podkreślenie tego jak bardzo byliśmy jednak „okupowani” i „podlegli” Związkowi Radzieckiemu, nadal jest tylko tłem. Tłem do dość ciekawej historii o tragicznej (a jakżeby inaczej) miłości. Oczywiście mamy kilka ciekawych elementów, jak drzewo w domu wariatów oplecione drutem kolczastym. Nie brak tu tego typu „poetyki kina”. Na szczęście są to elementy, które nie odwracają uwagi od głównego wątku. Pozostają w sferze ciekawostki, smaczku, wisienki dla koneserów.
Dość dziwne i mało wiarygodne wydaje mi się zachowanie córki poszukującej swoich korzeni – jej ogromnego zaangażowania, a nawet groźby samobójstwa. Oczywiście tylko takie jej podejście do tematu mogło posunąć fabułę do przodu.
Nie przypadło mi także do gustu dość natarczywe podkreślanie, z jak wielką to historią miłosną mamy tutaj do czynienia. W całym tym patosie i antysowieckim sosie udało się jednak zachować pewne pozytywne uczucia do jednej z bardziej tragicznych postaci tego dramatu – radzieckiego wojskowego.
Czułem się wciągnięty w losy bohaterów, ale nie byłem aż tak nimi wzruszony. Drażnił mnie tu pewien kult, który śmiało mogę nazwać „bohaterka zrobiła źle, ale chciała dobrze, więc kochajcie ją wszyscy i wzruszajcie się, bo takie światłe kierowały nią pobudki”. Ach, no i „miłość przede wszystkim i ponad wszystko” to standard w tego typu historiach. Drażniła głupota rodziny śpiewającej wespół jakąś ormiańską pieśń radzieckiemu konfidentowi. W imię czego, droczenia się ze śmiercią? Drażniła głupota księdza, który chełpił się wszem i wobec czyjąś odwagą na przekór Rosjanom (a że w ten sposób może przypieczętować ich losy? Pikuś, przecież ważniejszy jest hart ducha parafian). No i drażnił wyjątkowy pech lub zbieg okoliczności. Coś, co mogę nazwać „akurat wtedy, gdy”.
Ostatecznie film trzeba uznać za ciekawą wariację na temat „Romea i Julii” w scenerii, która najprawdopodobniej miała być głównym tematem filmu. Miłosny dramat jest na tyle silny, że skutecznie ten cel udaremnia. Film wolno rozwija swe skrzydła, jednak w finale dumnie stroszy się niczym paw. Polecam z czystym sumieniem każdemu, kto akurat nie przechodzi załamania nerwowego.
Ocena: 7/10
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz