10 października 2013

Godzilla (1954)


Godzilla: Król Potworów

(1954) reż. Ishirô Honda
WTF? Polski plakat wygląda jakby afiszował bajkę dla dzieci.
Przyznam, że nigdy nie widziałem od początku do końca żadnego filmu z Godzillą w roli głównej. Pamiętam tego stwora z animacji studia Hanna-Barbera, pamiętam z jakichś fragmentów widzianych w telewizji czy innych pomniejszych filmików wspominających serię. Można zatem nazwać moje podejście do tego filmu świeżym i nieskażonym. Zatem wybaczcie, odniesień ani porównań do innych filmów o Godzilli nie będzie.

Zrobię to, czego zwykłem nie robić w swoich tekstach o filmach – czyli odniosę się bezpośrednio do fabuły filmu. Spodziewajcie się istotnych spoilerów włącznie ze zdradzeniem zakończenia. Zatem, jak zwykle, tekst będzie trochę do nikogo. Ci, którzy mają zamiar obejrzeć film powinni to zrobić przed przeczytaniem mojego tekstu. Z kolei Ci, którym to wisi... cóż, zapewne mają Godzillę w swoich prywatnych głębinach i razem z nią cały ten tekst.

Pierwsza scena od razu wzbudza pozytywne wrażenia, głównie audialne. Widz wie, że to „Gojira”, że to film o potworze. Widział na pewno plakaty. Już na początku słyszymy ryk i głęboki odgłos tupotu jego stóp przy akompaniamencie żwawej muzyki. Muzyka ta, choć naprawdę fajna i świetnie budująca klimat, na przestrzeni całego filmu powtarzana jest zbyt często i zapętla się nieco zbyt szybko, aby to wrażenie utrzymać. Z kolei ryk potwora jest świetny, choć wydaje się zbyt głośny, jakby z lekka furczący. W sumie przez cały film rozróżnić mogłem dwie główne melodie, z czego „ta druga” była zbyt wesoła, aby pasowała do czegokolwiek. A puszczono ją pokazując np. wybuchy min głębinowych.

Widzimy smugę na wodzie, płynący statek. I wtem – bum! – statek eksploduje. Ni z tego ni z owego, ot tak, po prostu. Oczywiście my doskonale wiemy co było przyczyną. Jednak fakt, że nie widzimy stwora buduje oczekiwanie. Z drugiej strony wygląda to dość idiotycznie. Rozumiem, że widz nie widział co się stało, ale rozbitkowie również utrzymują, że „ocean eksplodował”. Wpadlibyście jak takie zeznanie racjonalnie uzasadnić?

Dziś zapewne przyszłoby nam do głowy głównie „naćpał się”, ale pamiętajcie, że mamy rok 1954. Media uzasadniają to zjawisko jako wybuch dryfującej miny morskiej lub podwodnego wulkanu.

Starzec po prawej był bardziej przerażający niż Godzilla.
Liczyłem na to, że gdzieś tu poznam genezę tytułu filmu. Ta jednak jest dość lakoniczna. Ot, jakiś wyga morski wspomina legendarnego potwora „Gojira”, nazwa bardzo szybko chwyta i wkrótce wszyscy tak go nazywają. Później dowiadujemy się, że niegdyś składano potworowi kobietę w ofierze. Sam potwór potrafi także „ziać ogniem”, zatem śmiało możemy go porównać do legend o smokach i składaniu dziewicy w ofierze. Właściwie to nie „zieje ogniem”, a parą tak gorącą, że ta rozpala całe Tokio. I przy okazji tegoż nieświeżego oddechu Godzilli świeci kark – czyżby choroba popromienna?

Napięcie budowane jest powoli, ale skutecznie. To ktoś wspomni legendę, to na miejscu zdarzenia ktoś wykryje promieniowanie albo wymarłe przed wiekami morskie żyjątko. Naprzemian to mit, to fakt. Ni to smok ni to dinozaur.

„Godzilla” to nie tylko film o potworze, który niszczy miasto. To coś więcej.

Facet przechodzi przez drzwi po czym widzimy jego rękę
z lewej strony. Gdzie kończy się ściana?
Mamy tu konflikt tragiczny w dość ciekawy sposób zawiązany wątek. Władze konsultują się z profesorem Yamane, znanym naukowcem i zoologiem. Chcą poznać sposób na zabicie potwora. Ten jednak nie chce, aby ktokolwiek zabijał Godzillę, interesuje go jakim sposobem stwór przeżył dużą dawkę promieniowania i w ogóle ciekawi go jako gatunek. Cóż jednak z tego, skoro potwór zabija ludzi i trzeba temu czym prędzej zapobiec. Konflikt z rodzaju „badać czy zabijać” powtórzony został później w serii o Obcym. Tam jednak film stawiał sprawę jasno – zabijać. Tu nie jest to takie oczywiste.

Profesor naciskany by ujawnił sposób na zabicie Godzilli, jeżeli takowy zna, wypowiada dość ciekawą kwestię świetnie budującą klimat beznadziejnej sytuacji, w której się wszyscy znaleźli.

"-Profesorze Yamane, bądźmy szczerzy, jeśli jest jakiś sposób na zniszczenie Godzilli, chcemy go poznać.
- To niemożliwe. Godzilla przyjął zmasowaną dawkę promieniowania jądrowego i nadal żyje. Jak Pan myśli, co może go zabić? Zamiast próbować go zabić pomyślmy dlaczego wciąż żyje."


Konflikt się zagęszcza, gdy córka profesora udaje się na wizytę do innego naukowca, Serizawy. Ten ujawnia jej swój sekret, który ukrywa (ofkors!) przed całym światem. Morderczą broń, której teoretycznie można użyć na Godzilli, a która na razie zabija tylko jego rybki akwariowe. Kobieta obiecuje, że nikomu nigdy nie ujawni tajemnicy. Później słyszy argumenty swojego chłopaka, który jest za zabiciem Godzilli. Słyszy także argumenty ojca, który się temu poglądowi sprzeciwia i chciałby poznać tajniki odporności stwora na promieniowanie. Staje na rozdrożu, trzymać z ojcem czy z chłopakiem? Dochować tajemnicy czy zdradzić zaufanie Serizawy?

Na papierze brzmi to ciekawie, ale aktorsko niestety odegrany został conajmniej mizernie. Aktorzy co rusz strzelają miny jak w teatrze, ostentacyjnie krzyczą albo gestykulują. Ma to swój urok, ale realizmu w tym za grosz. Kontrastuje to ze scenami z Godzillą w roli głównej. Ten miejscami wygląda sztucznie, miejscami wyjątkowo realnie. Sceny z potworem nawet dziś mają prawo robić pozytywne wrażenie, zapewne głównie dzięki maskującemu dymowi i umiejętnemu oświetleniu i kadrowaniu. Stawiam na tego typu efekty specjalne ponad dzisiejsze efekty z komputera. „Godzilla” z 1954 mniej zionie sztucznością niż ta z 1998 roku.

Podoba mi się to, że postawiono przede wszystkim na emocje związane z ludzkim rozdarciem wewnętrznym. Ujawniono broń, która może zniszczyć Godzillę zanim pojawiły się sceny jej największej konfrontacji z wojskiem. Widz wie, że wojsko nie ma szans nawet stosując swoje fortele, nawet stosując najsilniejsze działa, broń maszynową, czołgi i samoloty. No bo jak by to miało wyglądać? Pokazano nam ostateczną broń po czym miałoby się okazać, że coś prostszego było równie skuteczne? Strzelba nie po to wisi na ścianie przez cały spektakl. Zatem emocji związanych z akcją jako taką nie ma. Za to są emocje związane z rozdarciem dziewczyny, która może zadecydować o losach wielu istnień.

Co jak co, ale trzeba przyznać, że Godzilla swoje wypady na miasto ma pamiętne. A film w ilustrowaniu pożogi, jaką sieje potwór, nie certoli się. Widzimy, jak matka opatula dzieci przed śmiercią i informuje ich żałośnie, że zaraz spotkają tatę. Widzimy też reportera radiowego, który relacjonuje swoją śmierć. Szpital pełen rannych, masa zniszczeń, mnóstwo ofiar. To ostatecznie przekonuje naszą bohaterkę do podjęcia decyzji.

Decyduje się zdradzić. Jak mówi piosenka, nigdy nie wierz kobiecie. Ujawnia ona swojemu chłopakowi, że Serizawa jest w posiadaniu broni, która może uratować ich przed dalszą katastrofą. Jadą do Serizawy i próbują namówić go do współpracy.

Ten nie chce, aby jego broń wpadła w niepowołane ręce. Mamy kolejny konflikt. Serizawa jest świadom tego, że nawet jeżeli pozbędzie się swoich notatek, wciąż „przepis na broń” tkwi w jego głowie. Konflikt, który mieliśmy powtórzony w „Terminatorze 2”. Efekt zresztą będzie bardzo podobny.

W końcu patriotyczny program telewizyjny przekonuje Serizawę do użycia broni.

Należy się kilka słów odnośnie tego cóż to za broń, bo to dość interesujące. Otóż z założenia jest to „desktruktor tlenu”. Dziwna kula, która wpuszczona do wody i aktywowana „rozbija atomy tlenu”, a żadna istota nie może bez tlenu przeżyć. Brzmi dość idiotycznie, prawda? A chcecie wiedzieć jak wygląda w działaniu? Spodziewacie się zapewne widoku poduszonych rybek akwariowych pływających do góry brzuchami? Nic z tych rzeczy. Kulka wpada do wody, bulgoce po czym wszystkie rybki transformują się w pływające ości. Chciałbym tylko zauważyć, że wciąż jest to wyższy poziom realizmu niż w „Szklanej Pułapce 5”. Tu przynajmniej nikt nie walczy z promieniowaniem przy pomocy przenośnego zraszacza do trawników.

Zakończenie jest z jednej strony bardzo przewidywalne, z drugiej zdumiewające. Znajdują Godzillę przy pomocy licznika Geigera, nurkują z bombą, Serizawa odcina się i poświęca się aby wraz z wybuchem ostatniej sztuki bomby zginął także umysł, który ją wymyślił i aby nikt nigdy więcej tejże bomby nie mógł użyć. Co w tym zdumiewającego?

Po pierwsze – skutecznie zabijają Godzillę. Naprawdę, spodziewałem się że przy tylu kontynuacjach potwór jednak przeżyje albo chociaż „zostanie uznany za zmarłego” (czyli przeżyje). Tymczasem tutaj nie ma żadnych wątpliwości – Godzilla is dead. Widzimy jak ginie, a potem zamienia się w swój własny szkielet.

Druga zdumiewająca rzecz to podwodne zdjęcia. Ot, wydawało mi się, że zarówno akwalungi z tej epoki, jak i możliwości kamer były dość ograniczone. Tym większe wrażenie te podwodne zdjęcia robią.

Zdumiewa też nieco to, na jakiej płyciźnie potwór musiał spać skoro bohaterowie nie odczuli zanadto ciśnienia wody. Przy początku filmu była mowa o tym, że próbami jądrowymi ludzkość musiała zbudzić tego potwora z głębin, z jakiegoś rowu oceanicznego. A ten teraz postanowił sobie spać tak płytko? Cóż, najwidoczniej stąd miał bliżej do roboty.

Całość dość jednoznacznie ma wydźwięk sprzeciwiający się kolejnym zbrojeniom Państw i próbom jądrowym jako takim. Japonia musiała ten seans przeżywać wyjątkowo głęboko, w końcu film miał premierę raptem parę lat po wybuchu bomb w Hiroszimie i w Nagasaki. Pył radioaktywny jeszcze na dobrze nie zdążył opaść, a ludzi już karmiono tak strasznymi wizjami.

Jestem pozytywnie zaskoczony „Godzillą”. Spodziewałem się przestarzałego filmu wpisującego się nieco w nurt kina sci-fi lat pięćdziesiątych. Myślałem, że zobaczę urokliwy i naiwny film o destrukcji i potworze niszczącym miasto. Coś, co dziś byśmy zakwalifikowali jako kino klasy B. Tymczasem dostałem jak najbardziej klasę A i gdyby nie teatralna gra i kilka dziwnie wyglądających scen, mógłbym uznać to nawet za klasę S. Rozwałka jest nie tylko tłem dla tego dramatu, ale także przestrogą.

„Nie wierzę, że Godzilla był jedynym zachowanym przedstawicielem swojego gatunku, ale jeżeli będziemy kontynuować nasze próby atomowe, możliwe że inny Godzilla pojawi się gdzieś na świecie”. - przestrzega na koniec Yamane.
O, tak, pojawi się. Może nawet zbyt wiele razy. Ale to już zupełnie inna historia.

Ocena: 7/10

P.S. No dobra, przyznaję, że widziałem Godzillę z 1998 roku w całości, ale jesteście pewni, że można nazwać ten film częścią „serii” ?

4 komentarze:

  1. Zgodnie z zaleceniem, po przeczytaniu dwóch akapitów porzuciłam tekst. :P Bo też jeszcze nie widziałam. Ale przypomniałeś mi, że mam zamiar obejrzeć. Czyli do przeczytania za kilka dni pewnie. ;]

    OdpowiedzUsuń
  2. Co!?! Godzilla 1998 jest 99999999999999999-999999999999999999999999999 razy lepsza od tej z 1954 roku.

    OdpowiedzUsuń
  3. Gojira (1954) jest świetny, jest klasykiem gatunku, może jest mroczny i depresyjny lecz i tak uważam że jest genialny

    OdpowiedzUsuń