23 maja 2014

Transcendencja (2014)


Transcendencja

(2014) reż. Wally Pfister
Zatem film jest wart obejrzenia, kryje się za nim coś więcej, ale niestety przeszkadzać wam będą klisze kina amerykańskiego.

I co, sprawdza się to? Sam nie wiem, ja chyba powoli mam dość. Zagrywka w postaci rozpoczęcia od fragmentu końca albo od samego końca sprawdzała się w kilku filmach, mi się jednak przejadła. Coraz rzadziej ma ona jakiekolwiek uzasadnienie. W „Transcendencji” można próbować uzasadniać – widz ma się nie zastanawiać nad tym, jak to wszystko się skończy, ma zwrócić uwagę na postawy moralne, ma myśleć nad tym, kto ma rzeczywiście rację. Nie oszukujmy się, tak naprawdę pokazano nam to tylko po to, by utrzymać naszą uwagę przez początkowe 15 minut wprowadzenia. Żebyśmy się nie nudzili przez ten czas. Najwygodniejsza metoda, zamiast starać się utrzymać naszą uwagę czymś rzeczywiście odkrywczym, pokazuje się fragment końcówki filmu. Taka kinematograficzna wersja backtrackingu.

Podjęty temat mimo wszystko łykamy szybko, z zaciekawieniem. Wyczuwalny jest jednak pewien dysonans między warstwą fabularną, a wizualną. Wszystko wygląda naprawdę dobrze, tematy informatyczne wyglądają względnie realnie – informatyka nie jest tylko wizualizacją graficzną, ale głównie gołym tekstem na tle czarnego ekranu co w dużej mierze pokrywa sie z rzeczywistością. To scenariusz silnie wymagał ode mnie zawieszenia niewiary i przyznam, że miałem z tym problemy. To, że to nie warstwa techniczna była tutaj głównym bohaterem, nie zwalnia nikogo z dbałości o detale, dzięki którym jestem w stanie uwierzyć albo dzięki którym nie muszę na siłę siebie samego oszukiwać.

Sama fabuła także nie jest niczym nowym, ale jak na typowe amerykańskie kino rozgrywa się w sposób dość oryginalny. Z reguły mamy jasno sprecyzowanych antagonistów i protagonistów, nie ma problemu z określeniem komu mieliśmy kibicować. Ten film staje okrakiem na płocie. Manipuluje stronami regularnie – raz kibicujemy „tym”, ale coś wciąż nie daje nam spokoju, ktoś wciąż podsuwa nam elementy, że może to jednak „tamci” mają rację. Niedługo później oczywistym stanie się dla Ciebie, że to jednak „tamci” mają rację i dokładnie wtedy usłyszysz podszept „czy aby na pewno?”. Nie jest to to samo, co „zadawanie pytań i nie udzielanie odpowiedzi”. Raczej droczenie się z widzem, by pod koniec postawić mały znak zapytania. Czy aby na pewno chce Ci się jeszcze odpowiadać, znowu, na to samo pytanie? Po raz kolejny, drażniące to podejście, w którym traktuje się widza jak głupka, którego nie można postawić przed zagadką bez podawania rozwiązania. To musi być przynajmniej test zamknięty, a my mamy często zmieniać zdanie i wciąż kreślić inną odpowiedź ołówkiem, by po chwili zmazać ją gumką. Powiem tak – lepsze to niż opowiedzenie się po jednej stronie, ale wciąż czułem się potraktowany trochę jak głupek.

Zawodzą gwiazdy światowego formatu. Odniosłem wrażenie jakby ktoś oczekiwał, że da się załatwić role przy pomocy makijażu. Jedyną faktycznie zagraną postacią jest Evelyn (Rebecca Hall). Nie wyczuwa się różnicy w grze Deppa na przestrzeni filmu. Ciężko powiedzieć czy to zagrywka przemyślana, by pozostawić dopisanie pewnych odpowiedzi widzowi, czy może po prostu słaba gra. Morgan Freeman i Cillian Murphy po prostu są, robią swoje i nic ponadto. Możliwe, że to także wina scenariusza, który wprawdzie poszerza nieco postaci, ale robi to wybiórczo i poprzez dopowiadane sztucznie historie.

Efekty specjalne są, zrealizowane poprawnie. To jednak nie jest film akcji, tej jest tutaj bardzo niewiele. Właściwie to ubodło mnie, że w ogóle jakakolwiek większa akcja się w filmie pojawiła, bo de facto odczułem to jako element wysoce naciągany i wymuszony. Nie było potrzeby implementować tu wybuchów, strzelaniny.

Chcecie obejrzeć albo przeczytać coś ciekawego na zbliżone tematy? Lepiej chwycić za film „Ona” albo przeczytać „Solaris”. Próba kompromisu między kinem inteligentnym, zadającym niewygodne pytania bez udzielania odpowiedzi, a kinem popularnym, typowo hollywoodzkim, wyszła niestety mizernie. Efekt nie jest do końca żadnym z nich. Co nie znaczy, że ogląda się to źle – jest powyżej przeciętnej, ale wciąż gdzieś w środku peletonu. Zatem film jest wart obejrzenia, kryje się za nim coś więcej, ale niestety przeszkadzać wam będą klisze kina amerykańskiego.

Ocena: 6/10

P.S. Udało się napisać coś krótko, na temat, bez spoilerów i prawie bez obrazków. Lepiej to czy gorzej? Czyżby to miało być kolejne pytanie, które pozostanie bez jednoznacznej odpowiedzi?

16 maja 2014

Godzilla (2014)


Godzilla

(2014) reż. Gareth Edwards
To kolejny, ósmy już reboot serii (jeśli wliczać w to amerykański obraz z 1998 roku), a czwarty nazwany po prostu „Godzilla”. Ostatnia scena: kamera tuż nad falami oceanu, ciszę zakłóca jedynie skromny chlupot - i napisy. Małe katharsis po tak głośnym (zarówno medialnie, jak i audialnie) filmie. Ach, wspominałem, że będą drobne spoilery? Chyba zapomniałem, prawda? Ci, którzy zdradzali mi w komentarzach drobiazgi do kolejnych filmów z Godzillą, choć wiedzieli, że ich jeszcze nie widziałem, mogą uznać to za moją małą zemstę.

Na wstępie musimy zrozumieć jedną istotną rzecz – bardzo ciężko we współczesnym kinie wiarygodnie wykonać remake serii o wielkim potworze niszczącym miasto atomowym oddechem. W latach ’50, gdy bomba atomowa była jeszcze pewnym novum, a promieniowanie zagadką, widzów można było nabrać na „monstrum zmutowane przez promieniowanie”. Był to dość częsty motyw, którym tłumaczyło się niemal wszystkie nadprzyrodzone elementy na ekranie. Dziś ciężko już w to uwierzyć. Do tego dochodzi ten nieszczęsny oddech smoka, którego fani tak bardzo się domagają, a który z miejsca burzy całą wiarygodność już na etapie scenariusza. Jak z tego wybrnąć? I czy Gareth Edwards podoła zadaniu?

Przed seansem robiłem, co mogłem, by unikać trailerów i teaserów (nie do końca się to udało, głównie za sprawą telewizji). Dzięki temu mogłem nacieszyć swoje oko masą świeżego materiału. Teraz, gdy już sam jestem dziadkiem i przeglądam na spokojnie to, czym karmiono wygłodniałych wielbicieli Króla Potworów, muszę przyznać, że dobrze robiłem wykonując te uniki. Sprzedano wam naprawdę sporo. Ponadto podczas seansu jest moment, w którym wyraźnie wyczuwa się „ta scena robiona jest pod trailer”. Wyłapałem tylko jeden taki przypadek.

Kimże zatem jest Godzilla w tym filmie? To wielki potwór. Zaskoczeni? Jeszcze nie? Cóż, jest on siłą natury i jej sposobem na utrzymanie balansu w przyrodzie. Gdy pojawia się nowe zagrożenie, siła ta zostaje aktywowana. Zatem Wielki G. z miejsca staje się postacią pozytywną, co jest ewenementem jeśli chodzi o rebooty. Wygląda na jeszcze bardziej przypakowanego niż jakikolwiek dotychczasowy jego wizerunek. Pozostaje jednak wierny oryginalnej koncepcji. Jest tu scena, w której widzimy go tuż obok mostu, na którym widzieliśmy w 1998 Emmerichowego Godzillę i aktualny wygląda na znacznie większego (poprawka: jak słusznie zauważył ktoś w komentarzach, to nie jest ten sam most - ten jest prawie trzykrotnie wyższy, zatem wniosek nam się potęguje). Fanów drąży zapewne jeszcze jedno pytanie – czy zachowano atomowy oddech potwora. Odpowiedź brzmi: tak. Wygląda on lepiej i bardziej wiarygodnie niż kiedykolwiek. Jest miksem niebieskiego ognia oraz oddechu (znanego jeszcze z filmu z 1954).

Po raz pierwszy też Godzilla nie zradza się w wyniku wybuchu bomby atomowej. To pierwotna siła natury i nic ponadto. Wybuchy na atolu Bikini z 1954 roku pojawiają się, ale proces przyczynowo skutkowy został tu odwrócony. Wyjaśnienie to bardzo przypadło mi do gustu, bo jest czymś nowym, rzeczywiście świeżym i jednocześnie trzyma się kupy – to nie były testy nuklearne, oni próbowali „go” ubić.

Spodziewałem się, że będzie to film o wielkim potworze, destruktorze miast i że będą z nim walczyć ludzie – tyle. Okazało się, że z miejsca dostajemy nie jednego przeciwnika dla Godzilli, ale od razu dwie sztuki. Widzimy bowiem samca i samicę tego… czegoś. W oryginale nazwany „MUTO”, w polskim tłumaczeniu „GNOL” (zatem żaden ze znanych potworów z uniwersum). Dwa osobniki jednak silnie różnią się od siebie. Jeden jest większy i przypomina bardziej stwora znanego z „Cloverfield” (w Polsce „Projekt: Monster”), drugi zaś jest mniejszy, ale za to ma skrzydła. W kilku ujęciach przypominał mi nawet Rodana, innym razem Destroyaha, jednak podobieństwa są tylko skojarzeniowe. To design w miarę oryginalny i ciekawy. Monstra mają jeszcze jedną istotną moc – impuls elektromagnetyczny. Ludzkości to nie tyle utrudnia, co praktycznie uniemożliwia normalną z nimi walkę.

Silnie odczułem tu dziedzictwo „Cloverfield”. Wiele ujęć i fragmentów walk wielkich potworów obserwujemy niemal wychylając się zza jakichś obiektów, wyławiając to i owo z jakichś ekranów TV pokazywanych gdzieś w tle. Długo jesteśmy tak wodzeni za nos. Ostatecznie parę ujęć walki na pełnym ekranie się znajdzie, ale dopiero gdzieś na końcu i jest tego mało. Za to choreografia tych pojedynków, sposób ich pokazania sprawiają naprawdę pozytywne wrażenie. Fani marki będą mieli ciarki na plecach.

Można się tu także doszukać inspiracji serią filmów o Obcym. Wizualnie zarodniki GNOLa tworzą specyficzną konstrukcję, która na myśl przywodziła mi właśnie twory zmarłego niedawno Gigera. Próbuje się nas także straszyć wielką moszną potwora i groźbą rozmnożenia i rozprzestrzenienia się stworów. Gdy już jesteśmy przy temacie moszny, możecie liczyć na wątki miłosne nie tylko u ludzi. Wszystko to znika równie szybko, jak przestrach na twarzy spowodowany ptakiem uderzającym o szybę (takim prawdziwym, latającym, to już nie było a propos moszny). Wątki rodzinne potworów już widziałem, ale miłosnych sobie nie przypominam (pomijam tu „interracial” King Konga i nie do końca jednoznaczną scenę między Rodanem i Godzillą z filmu „Godzilla kontra Mechagodzilla 2”). Zatem żałuję, że nie rozwinięto ich bardziej.

Sama fabuła ma się całkiem przyzwoicie, ale niestety tonie w tym klasycznym, jakże dobrze znanym amerykańskim blockbusterowym sosie. Niby od samego początku daje nam się do zrozumienia, że nikt z przedstawianych tu bohaterów nie jest bezpieczny, niby mamy dzięki temu siedzieć na brzegu krzesełka i obgryzać pazurki. W praktyce sceny te dają odrobinę emocji, po czym wszystko więdnie. Jakaś tam drobna nadzieja na uratowanie się naszych bohaterów była odczuwalna, ale im dłużej film trwał, tym bardziej ich los był mi obojętny. Wszystkie te klasyczne zagrywki, ciągłe pożegnania z życiem po pewnym czasie zaczynają powszednieć.

Pojawia się dr Serizawa, który tym razem służy głównie jako „moc naukowa” i „wyjaśniator” całej sytuacji. Oczywiście również on nie jest w stanie wszystkiego wytłumaczyć, co wychodzi tylko na dobre. Mamy tu także podskórny przekaz, którego tak bardzo wciąż się boją amerykanie – niczym w „Pulp Fiction” zobrazowany przez zegarek. Należał on do ojca Serizawy i zatrzymał się w dniu wybuchu bomby w Hiroszimie. Mogło to być przedstawione subtelniej i mogło by być takich scenek do wyłowienia więcej.

W wielu aspektach film ten trzyma się mitycznego klimatu oryginału, nakłada na niego maskę naukowego i realistycznego podejścia, co sprawdza się dobrze i okazuje się trafionym sposobem na wybrnięcie ze wspomnianego przeze mnie impasu. Wielka szkoda, że również zgodnie z tradycją, pojawia się także szereg dziwnych i nie do końca przemyślanych scen. Wojsko przyjeżdża do Nevady, środek pustyni, przeszukuje jakiś stary magazyn z odpadami radioaktywnymi i zauważa jedną komorę z wielką wyrwą z tyłu. A gdzieś na końcu tej wyrwy wielki potwór. To oni z powietrza, z obrazu z satelit albo nawet ze zwykłego czołgu nie widzieli tych zniszczeń z zewnątrz? I wielkiego potwora przegapili? Na środku pustyni, gdzie widoczność powinna być doskonała? Zresztą motyw ten pojawia się jeszcze wcześniej, gdy w jaskini naukowcy znajdują wyrwę, a na zewnątrz ogromny ślad prowadzący do morza i są tym znaleziskiem wielce zaskoczeni.

Zdziwiło mnie trochę to, jak lekko podchodzi się do szybkiego wyłączenia elektrowni jądrowej. W rzeczywistości takie wyłączenie w krytycznym momencie nic by nie dało, reaktor musi się chłodzić jeszcze wiele dni po wyłączeniu i wciąż emituje wiele energii. Moje wątpliwości wzbudziła także akcja ratownicza, która wg czasu przedstawionego trwała pięć minut, a konieczne było spuszczenie żołnierza, który zapakuje pacjenta, wciągnięcie pacjenta, potem żołnierza i jeszcze oddalenie się na bezpieczną odległość. Ach, no i jak w każdym amerykańskim filmie, w którym pojawia się bomba, musi pojawić się także licznik, konieczne cyfrowo odliczający czas do wybuchu, a wszystko musi być wykonywane na ostatnią sekundę. „Some days you just can’t get rid of a bomb!”

Wyczuwalna jest także swoista forma zjawiska deus ex machiny. Gdy bohater ma się gdzieś znaleźć, dopisuje mu się motywację, ten walczy zażarcie o to, by tam się dostać i po krótkiej amerykańskiej kliszy z udowadnianiem swoich racji i okazywaniem kto tu jest większym „kozakiem i znawcą” w końcu dopina swego. Te postaci mają uczucia, ale nie mają słabości. Niczym John McClane pchają się w oko cyklonu bez cienia wątpliwości i mamy to wybaczyć, bo przecież mają dobrze zarysowaną motywację. Zawsze tę samą – ratowanie rodziny albo wyjaśnianie rodzinnej tragedii. Słowem – Hollywood pełną gębą i zero odstępstw. Żałuję tym bardziej, bo wiem, że w filmach o Godzilli można było rozegrać wątki okołoludzkie znacznie lepiej i subtelniej, co udowodnił choćby „Powrót Godzilli” z 1999 roku.

Jest to pod pewnymi względami obraz wyjątkowy. To pierwszy Godzilla, w którym tytułowy potwór jest bohaterem jednoznacznie pozytywnym, a jednocześnie nie jest kierowany do młodego widza. Obraz jest mroczny, dla dziecka byłby zapewne straszny, przerażający wręcz. Opisuje to fajna scenka, w której kierowca autobusu ma duże problemy z ucieszeniem dzieci z tyłu, gdy nagle wszystkich przekrzykuje Godzilla swoim charakterystycznym rykiem i tym samym ucisza całą ferajnę. Na widowni średnią wieku mogę ocenić na 20-30 lat, dzieci ani starców nie widziałem. Osób było całkiem sporo, choć sala nie była wypełniona po brzegi. Myślę, że trafiono w target. Chyba, że to sami recenzenci i blogerzy (słyszałem za plecami odgłos sporadycznego prowadzenia notatek).

Prowadzenie notatek w kinie nie jest łatwe.

Efekty specjalne wyglądają bardzo dobrze, mimo dość sutego wykorzystania efektów grafiki komputerowej, wszystko wygląda realnie i szczegółowo. Efektu 3D nie nadużywa się, nie ma scen kręconych z myślą o tym właśnie efekcie, żadnych świszczących i lecących wprost na widza elementów. Mroczny klimat, wartka akcja przy akompaniamencie naprawdę solidnej i zapadającej w ucho muzyki, wszystko to ma prawo podobać się przeciętnemu zjadaczowi popcornu. Fabuła, którą znamy, kilka ukłonów w kierunku oryginału, walki wielkich potworów i wszechobecne zniszczenie ogląda się dobrze. Mamy tu nawet scenę w popularnym ostatnio klimacie „opustoszałego miasta” przywodzącą na myśl „Jestem legendą” albo gry takie, jak „Enslaved”, „Tokyo Jungle” czy jakże sławny ostatnio „The Last Of Us” (które lubię pisać z wielkim „US”, co nadaje temu tytułowi dodatkowy sens). Walki i potwory nie zawodzą, ale jest ich mało. Powtarzają ograny motyw zbliżania się do postaci. Przyprawione sosem znanym z „Cloverfield”, ale w zbyt małych dawkach i bez odpowiednio narysowanego tła, by powtórzyć ten sam sukces.

Każdy fan Godzilli powinien obejrzeć ten film, każdy entuzjasta walk wielkich potworów także. Kilka dowcipów (wplecenie „Devil in disguise” Elvisa było genialnym posunięciem) i tanich zaskoczeń czeka także na tych, którzy nie lubują się w takim kinie. I można się przez moment dobrze zabawić, mogą pojawić się ciarki na plecach przy dwóch, może trzech scenach. Wychodząc z kina czułem mimo wszystko jakieś niedopowiedzenie, czegoś mi brakowało, jakiejś ikry. I po raz kolejny amerykanie sięgają po swoje zużyte klisze, stosują je w miejscu, w którym nie powinni i będą się dziwić, że świat już tego nie łyka. Oczywiście wyciągną z tego wniosek, że Król Potworów nie nadaje się dla dzisiejszej widowni i nie pociągną dalej tematu. To czarny scenariusz. Po raz pierwszy jednak wierzę, że siła marketingu przerośnie siłę recenzencką, że bilety sprzedadzą się dobrze, bo naprawdę chciałbym zobaczyć sequel, byle z odpowiednimi poprawkami.

Ocena: 6-/10

14 maja 2014

Godzilla: Ostatnia wojna (2004)


Godzilla: Ostatnia wojna

(2004) reż. Ryûhei Kitamura
To ostatni film z serii zwanej „Millenium” lub „Shinsei” i jednocześnie uświetnienie pięćdziesiątej rocznicy premiery pierwszego filmu o królu potworów. Biorąc pod uwagę to, w jakim tempie potrafiłem ostatnio produkować kolejne wpisy o Godzilli, ten zabrał mi wieczność. Po tak długim czasie udało mi się podświadomie wypracować pewien schemat omawiania tych produkcji, jednak czuję, że tu będzie mi niezwykle trudno go zastosować. Rozważałem nawet recenzję stricte obrazkową, ale wówczas mimo wszystko nie byłbym w stanie przekazać wszystkiego, co na sercu leży.

Od samego początku staje się jasne, że ten film nie da nam ani chwili oddechu. Nie tylko akcja, której nie sposób przekazać przez proste printscreeny, będzie cieszyć Twoje oko, ale także cały ogrom odniesień filmowych, kulturowych satyr, drobnych dowcipów i oczywiście wielki, przekrojowy fanserwis wszystkich produkcji z Godzillą w roli głównej.

Wszystko to przy akompaniamencie muzyki zarówno tej klasycznej dla serii, jak i świetnie pasujących do akcji melodii silnie rockowo-ambientowych. Ta produkcja jest dla fanów Godzilli tym, czym „Final Fantasy: Advent Children” był dla fanów FF7. Z tą różnicą, że Wielki G nigdy raczej towarzyszył niczemu wielce ambitnemu. Dlatego ten pastisz klasycznego azjatyckiego kina akcji sprawdza się nawet lepiej.

Powracają przybysze z kosmosu, z Planety X, znani z „Inwazji potworów”. Fabuła także silnie nawiązuje do tamtego filmu, włącznie z „La Forge’owym” wyglądem obcej rasy. Bonusowo otrzymujemy nawet wyjaśnienie podobieństwa obcej rasy do ludzi. Z miejsca zauważalne jest także nawiązanie do „X-Menów”, którzy wówczas byli tematem świeżym po premierach filmów „X-Men” i „X-Men 2”. Główni bohaterowie to cała armia mutantów o niezwykłej sile i zręczności – co tłumaczy Matrixowo wyglądające sceny. Bezpośrednim nawiązaniem do drugiego Matrixa jest scena zatrzymania pocisków siłą woli. Sposób nakręcenia tej scenki nie pozostawia wątpliwości. Pozostałe sceny walki także można porównać do dzieł braci Wachowskich, ale musimy pamiętać, że Ci silnie wzorowali się przecież na azjatyckim kinie akcji. Podobnie zresztą, jak robił to Tarantino w „Kill Billach”. Postaci skaczą wysoko, biegają po ścianach, wykonują niesamowite akrobacje. Jeden bohater ma na nazwisko „Kazama”, co może być nawiązaniem do „Tekkena” (ciężko mi to jednoznacznie stwierdzić, nie wiem na ile popularne jest to nazwisko). Są też sceny jako żywo odnoszące się do „Gwiezdnych Wojen” i „Dnia niepodległości”, zaś mitologia cofająca nas o ok. 12000 lat wstecz przywodzi mi na myśl po raz kolejny „Chrono Triggera”. Znajdziemy też nawiązanie do „Mission Impossible 2” Johna Woo – mam tu na myśli scenę walki na motorach. Wszystko to z pełną premedytacją stara się być „over the top” i gdy na początku zrozumiemy tę konwencję, będziemy się doskonale bawić.

Jednak walki ludzi i kosmitów to nie wszystko, przecież wciąż daniem głównym mają być wielkie walczące potwory, które przy okazji demolują miasta i inne przybytki. I zgodnie z przyjętą zasadą, wszystko musi być tu „najbardziej” i „najwięcej”. Nie są niszczone budyneczki w jednym, małym Tokio, ale destrukcji ulega absolutnie wszystko. Oglądamy sceny całkowitej demolki w największych miastach świata, a pod koniec zostaje tylko pogorzelisko, większość ludzkości najprawdopodobniej nie żyje.

Godzilla znowu zmienia wygląd. Design jest możliwie nowoczesny, ale twórcy musieli pamiętać także o wygodzie posługiwania się kostiumem, bowiem tym razem Wielki G wykazuje się większą zręcznością i szybkością niż zwykle. Nie jest już powoli zmierzającym destruktorem, ale raczej na wzór ludzkich bohaterów zwinnym jaszczurem. Jest tu nawet ładna scenka, w której na pierwszym planie widzimy bijatykę ludzi, a w tle na monitorze idealnie pasującą doń walkę potworów. I ten wizerunek nie jest tak bardzo oderwany od późniejszych produkcji serii Showa, gdzie Godzilla potrafił podskakiwać w dziwnych pozach, wykonywać wyskok z kopniakiem, nieźle boksował, a nawet zagrać w siatę trochę potrafił. Przez większość czasu Wielki G jest niezwykle silny, żaden z pojawiających się potworów nie jest w stanie mu dorównać nawet w najmniejszym stopniu. Rozumiem pomysł, który się za tym krył – dzięki temu końcowa walka, w której rzeczywiście król potworów ma problemy z pokonaniem ostatecznych przeciwników, miała robić większe wrażenie. Jednak czuję pewien niedosyt – wszystkie te monstra okazały się takimi leszczami.

A kto się pojawia? Cała plejada tych najsłabiej wykorzystanych potworów z serii. „Godzilla: Ostatnia wojna” jest tym, czym od samego początku powinien być film „Zniszczyć wszystkie potwory”. Po raz kolejny zjawia się Manda. Wygląda dobrze, ale sceny generowane komputerowo, po raz kolejny, nie wyglądają najlepiej. A jest ich tu znacznie więcej niż gdziekolwiek w serii. Pojawia się także statek „Gotengo”. Zaczynam żałować odpuszczenia sobie „Atragona” po drodze. Wygrana walka z Mandą ma nam też przy okazji przedstawić jednego z głównych bohaterów. Wizualnie wzorowany chyba na Zangiefie ze Street Fightera, mi przypominał bardziej Józefa Stalina. I, jak zapewne słusznie przypuszczacie, miałem do niego ambiwalentny stosunek oglądając kolejne sceny, które miały zrobić z niego fajną postać. Cóż, choćby nie wiem, jak wywijał samurajskim mieczem, jak wymachiwał bronią, jak monumentalnie i Star Trekowo wydawał rozkazy, jak żartobliwie lub dosadnie puentował, to wciąż będzie wąsaty „wujek Stalin” w czapeczce. Dysonans poznawczy gwarantowany.


Skoro już jesteśmy przy Stalinie, stroje wojska mutantów jako żywo przypominają mundury Gestapo. Przyznaję, ostatnią rzeczą, jakiej spodziewałem się po filmie o Godzilli było zobaczenie Stalina u boku oficera Gestapo. I w dodatku są to nasi główni protagoniści. Obcując z kulturą Japonii zapominam nieraz o tym, że w II Wojnie Światowej kraj ten stał po stronie państw osi, jednak Japończycy zdają się robić wszystko, by mi o tym przypominać.

Postaci, mimo wszystko, mają swój charakter, pojawiają się też jakieś relacje. Są one tylko skrótowym wyjaśnieniem i podkręceniem całej akcji, niczym więcej. Jeżeli oglądałeś cokolwiek japońskiego, grałeś w fabularne gry japońskiego pochodzenia, od razu zobaczysz wszystkie klisze i przewidzisz wydarzenia i relacje na kilometr. Film Ci tego nie utrudnia, bo też i na tym to polega – widzowie chcą to oglądać właśnie w takiej wyolbrzymionej formie. „Główny zły” musi emanować kolorem czarnym, wyrazistymi rysami twarzy, ujęciami podkreślającymi cienie i kruczoczarną fryzurą a’la Son Goku (by podkreślić wielką moc bohatera). Piękna laska ofkors leci na naszego „głównego dobrego”, a Zangiefo-Stalin i jego Gestapo stoją po stronie dobra i wszystko jasne.

Z przykrością muszę stwierdzić, że pojawia się także Mothra i co za tym idzie, wróżki także.Te potrafiły już latać, wykazywały się telepatią, telekinezą, ale jeszcze się chyba nigdy nie teleportowały. No i dorobiły się nowych fryzur. Przypomina mi się antagonista z „Motry”, który miał chyba jakąś seksualną fiksację na punkcie małych dziewczynek. Tu okazuje się, że pamiętają one fakty sprzed 12000 lat, walkę Gigana z Mothrą. To teraz seksualny stosunek z taką byłby pedofilią czy nie? Z jednej strony, to maleństwa, przypominają małe lalki, zabawki. Z drugiej, są niezwykle stare. A może z ich perspektywy seks z kimś w wieku 30-40 lat byłby pedofilią, w końcu procentowo rzecz ujmując jesteśmy w stosunku do nich nowonarodzeni.

Jeden z drugim zapyta mnie teraz – jakim cudem Mothra dała radę przed laty obronić Ziemię przed Giganem? Przecież wielka ćma to wielki leszcz, rzadko potrafi rzeczywiście pokazać umiejętności bitewne w walkach wielkich potworów. Cóż, w późniejszej fazie możemy obejrzeć taki właśnie pojedynek, do czego ciekawskich zachęcam. Sam Gigan dorobił się także swojej upgrade’owanej wersji z piłami łańcuchowymi zamiast rąk (co niechcący wykrakałem przy okazji zajmowania się filmem „Godzilla kontra Megalon”). Także wyraźnie schudł.

Oprócz klasyków takich, jak (spoiler alert!) Król Ghidorah, Rodan, Angilas czy Mothra, pojawia się też cała plejada tych zapomnianych. O Mandzie i Giganie już raczyłem wspomnieć. Zobaczyć możemy też wielkiego pająka znanego jako Spiga lub Kumonga, którego mieliśmy okazję zobaczyć w „Synu Godzilli”, są nieco inaczej nazwane Gimantisy (Kamacuras) z tego samego filmu, jest Ebirah, Hedora, King Seesar, a nawet … Minya. Tak, ten pokraczny mały paskud został tutaj ponownie zaprojektowany i wprowadzony w życie. I wygląda podobnie do oryginału, ale jednocześnie troszkę go wygładzili, „wyładnili”. Z twarzy przypomina mi nieco Edytę Górniak. Chociaż nie, teraz, gdy zerkam na screenshoty, widzę bardziej Marię Carey. Minya potrafi także zmienić swój rozmiar, jak w „Rewanżu Godzilli” z tą różnicą, że tutaj robi to naprawdę, a nie w świecie wyobraźni małego dziecka. Dla dopełnienia odniesień do najbardziej tandetnych filmów serii brakuje jeszcze Megalona i Jet Jaguara.


Większość z tych potworów to leszcze. Angilas nadużywa swojego ataku „skuliłem się i teraz będziemy grać w kręgle”, który choć efektowny, to kompletnie nieefektywny. King Seesar wciąż wygląda uroczo niczym wyjęty z „Fraglesów”, piesek na nogach, który śmiesznie drepcze, śmiesznie atakuje i śmiesznie szybko dostaje w miskę. Ebirah o dziwo wychodzi na ląd, gdzie potrafią pokonać go nawet ludzie. Hedora to tutaj w zasadzie tylko figuruje, bo pojawia się dosłownie na kilka sekund. Więcej czasu ekranowego dostaje nawet… aaa, bo ja wam jeszcze nie wspomniałem, ale większość i tak już zapewne wie – więcej czasu dostaje tutaj Godzilla. I nie mam na myśli głównego bohatera. Chodzi o będącego zupełnie innym potworem amerykańskiego Godzillę. Widzimy kilka scen tu i ówdzie, w których potwór ten demoluje miasto. Jest oczywiście w całości generowany komputerowo i wygląda gorzej niż ten „oryginalny”. Ku uciesze fanów dochodzi do walki dwóch Godzilli i ten amerykański dostaje szybkiego strzała ogonem, dobitkę z oddechu i tyle go widzieli. Wszyscy ortodoksyjni Godzillofile zapewne w kinach musieli wstawać i bić brawo. Po chwili na dobitkę Emmerichowy Godzilla skwitowany jest słowami „Tuna eating monster”. Uśmiałem się, przyznaję.


Rodan nareszcie sieje zniszczenie w sposób efektowny, jak nigdy dotąd. Pojawia się też jego klasyczna melodia. Oprócz Atragona, Rodana i Motry mogłem obejrzeć jeszcze film „Gorath”, zapewne lepiej zrozumiałbym kolejne nawiązania. Zresztą, na pewno nie wyłapałem wszystkiego, co było tu umieszczone. To prawdziwy festiwal, można siedzieć i wyławiać kolejne smaczki. Świadomie pomijam część z nich, którą mam spisaną w notatkach, żeby całkiem wam zabawy nie odbierać.

Aktorzy robią dokładnie to, co do nich należy, może za wyjątkiem Stalina, który wymawia swoje kwestie gorzej niż Arnold w „Herkulesie w Nowym Jorku”. Pojawia się także Akira Takarada, który występował jeszcze w pierwszym filmie z 1954 roku, a także w wielu kolejnych. I muszę przyznać, że dostał tu niemałą rólkę.


Jak się oglądało? Cóż, takiej petardy, jak w „Godzilla, Mothra, król Ghidora: Gigantyczne potwory atakują” to nie ma, choć jest niebezpiecznie blisko. Taki fanserwis właśnie był potrzebny i pięćdziesięciolecie serii było doskonałą do tego okazją. Zapewne powinienem przed ekranem angażować się podobnie do naszego antagonisty, ale niestety, nie porwało mnie to aż tak. Natłok wszystkiego i idea przekrojowego pastiszu spowodowała, że wszystko sprawiało wrażenie zlepka nie do końca pasujących do siebie elementów. Najprawdopodobniej to było powodem mojego niepełnego wejścia w klimat tej produkcji. Muszę jednak przyznać, że wizualnie mi się podobało, świetnym doświadczeniem było oglądanie starych, zapomnianych potworów w odświeżonej wersji i to w akcji, czasem nawet na dłużej. Bawiłem się dobrze, troszkę jak przy „Shaolin Soccer” czy „Kung Fu Hustle”, tyle że w klimatach kaiju. Godny polecenia, jeden z lepszych filmów w serii.

Ocena: 6+/10

„Celem treningu nie jest to, by być silniejszym od przeciwnika, ale by być silniejszym niż się było wczoraj”
„Nie dalibyście rady wymówić nazwy naszej planety, zatem możecie ją nazywać Planetą X”
„Watch it, X-Men”
„We die hiding or die fighting”


11 maja 2014

SOS dla Tokio (2003)


SOS dla Tokio

(2003) reż. Masaaki Tezuka
„SOS dla Tokio”? Zamawiali Państwo jaki SOS? Vinaigrette? Holenderski? Gdzie holenderski dla Tokio, co ja gadam? Czosnkowy może? Nieee, ja wiem, dla Tokio to na pewno sos tysiąca wysp! O to chodziło, prawda?

Ktoś kiedyś może zacząć oglądać ten film nie wiedząc, że to kolejny Godzilla. A w oryginalnym tytule jest „Godzilla x Mothra x Mechagodzilla, SOS dla Tokio”. Gdy przeglądałem listę polskich tytułów tej serii, ten brzmiał najmniej zachęcająco. No bo co to ma być, kolejny reboot? Bez żadnych innych potworów? Nie, to – w końcu – bezpośredni sequel do „Godzilla kontra Mechagodzilla 3”. To może powinien się nazywać „Terror Mechagodzilli 2”? Że nie pasowałoby do fabuły? Przy „Rewanżu Godzilli” jakoś nikt się nie przejmował.

Może dlatego, że to sequel, nie ma już tak wielu ekspozycji, bo te przecież ostatnio zajęły większość czasu ekranowego (z przerwami na użalanie się bohaterów). Tym razem autorzy mieli więcej miejsca na akcję.

Pojawiają się starzy bohaterowie z poprzedniego filmu. Szkoda, że na bardzo krótko. Doktorek dosłownie przez chwilę opowiada coś w telewizji i jest podejrzanie zarośnięty. Emo bohaterka wciąż służy w jednostce. Nie wiadomo, czy są razem czy nie. Pojawia się też złośliwiec, który zachowuje się co najmniej dziwnie. Gdy zobaczyłem jego markowany cios pięścią, a po rozwarciu pięści pokazanie zgniecionego robaka, nad głową mą pojawił się wielki znaczek „WTF?!”.


Tyle czasu opowiadano historię tych postaci, a teraz pojawiają się one tylko epizodycznie. Stracony potencjał.

Za to jesteśmy świadkami wielkiego powrotu starego Chuja z filmu „Motra”. Przepraszam, nie wprowadziłem was, myślicie zapewne, że brzydko przeklinam i w ogóle jestem „fufu”, bo nie wiecie, że on naprawdę ma na nazwisko Chujo. Oglądam te filmy z angielskimi napisami, które beztrosko używały tego nazwiska na każdym kroku. Dziwi mnie, że nie zwróciłem na to uwagi podczas oglądania „Motry”. Co ciekawe, po około 43 latach w tę samą rolę wciela się ponownie Hiroshi Koizumi, który grał także w kilku innych filmach z serii. Jest to jego ostatnia rola, choć gdy piszę te słowa, facet jeszcze żyje. Zatem włączenie do uniwersum „Motry” miało jednak jakiś sens. Za to włączenie „Pojedynku potworów” nie miało żadnego.

Przyznaję, że z rozpoznawaniem skośnookich miewam problemy, ale charakterystycznej twarzy Akiry Nakao nie sposób pomylić. Wraca on i tutaj, ponownie w roli premiera.


Mothra pojawia się pierwotnie od razu w formie ćmy, dopiero po jakimś czasie pojawiają się larwy. Dla mnie to tylko dobra wiadomość, bo za larwami nigdy nie przepadałem. Wygląd ćmy to idealny kompromis między „owadowatością” z jej ostatniego występu, a „pluszowatością” starszych wersji. Pojawienie się potwora jest efektowne, wygląd najlepszy jak dotąd, wraca mitologia Motry i nawiązania do filmu z 1961, są larwy, czego chcieć więcej? Nie wiem, ale wiem, że jednej rzeczy bardzo bym nie chciał…

Wracają kosmoski, choć tu powinienem nazywać je inaczej, wróżkami może? „Kosmoski” to dziwne spolszczenie nazewnictwa nadanego przez serię Heisei, a ten film fabularnie nic z tą serią wspólnego nie ma. No dobra, dziewczyny się pojawiają, całkiem nieźle wyglądające, skąpo odziane, co w tym złego? Śpiewają piosenkę, tę samą, co za dawnych lat. Jest ona nieco bardziej znośna, brzmi jakby lepiej i nie zamęcza nas zbyt długo. Mimo wszystko irytuje – chyba już nabawiłem się urazu do tego motywu. Japończycy pamiętający stare filmy może czują do tej piosnki sentyment, w końcu oni oglądali je w znacznie większych odstępach czasowych. Przymykam oboje uszu i lecimy dalej.


Wróżki mają tu moc telekinezy, co jest czymś nowym. Wprawdzie w serii Heisei potrafiły latać (choć ściemniały przez cały czas, że nie potrafią), ale nie przypominam sobie, żeby mogły poruszać innymi przedmiotami. Poza tym to straszne szuje.

Jak inaczej mogę je nazwać? Przybywają do domu starego Chuja i zaczynają stawiać warunki. Niczym członkinie mafii, zawoalowują swój szantaż, próbują odwrócić uwagę synchronicznym mówieniem i religijną otoczką. Mogę je porównać do świadków Jehowy - nikt ich nie zapraszał, pojawiają się znikąd i próbują mi wcisnąć jakąś religijną ideologię. Nie, są gorsze od świadków Jehowy, oni przynajmniej pukają do drzwi, uprzejmie proszą o chwilę Twojego czasu. Te zauważasz dopiero, gdy są już u Ciebie w mieszkaniu. A o co im chodzi? Z niewiadomych przyczyn chcą, by szczątki Godzilli ’54 zostały pochowane, tzn. żeby spoczywały tam, gdzie ich miejsce, czyli na dnie oceanu. Przez cały film padają jakieś banialuki o spoczywaniu zmarłych, o nie bawieniu się w boga i nie wskrzeszaniu tego, co martwym powinno pozostać, ale ostatecznie oprócz religijno-ideologicznych powodów nie pojawia się nic więcej. A to słaby argument, by dyskutować z możliwością obrony tysięcy ludzkich istnień. Że niby Mothra, jak będzie trzeba, to nas obroni? Przepraszam fanów Mothry, ale – gówno prawda. Po pierwsze – Mothra zapamiętana została jako wielki niszczyciel i zabójczy potwór, dlaczego nagle mielibyśmy uwierzyć że zacznie ludzkości bronić (niezależnie od jej ówczesnej motywacji)? Po drugie - wielka ćma to z reguły leszcz i także tutaj wyraźnie się o tym przekonamy. Czyli można by zignorować całkowicie wróżki gdyby nie to, że zaczynają grozić, że jeżeli nie pochowamy kości starego potwora, to Mothra osobiście zacznie zabijać ludzkość. Co to jest, jeśli nie szantaż? Och, świadkowie Jehowy, naprawdę was nie doceniałem dopóki nie zobaczyłem, że mogło być znacznie gorzej – mogły mnie nawiedzić wróżki z wielką ćmą na swych usługach.

Przypadkiem tak się złożyło, że młody Chujo pracuje jako mechanik przy Mechagodzilli i w sumie ma jakiś tam wpływ na bieg wydarzeń, ale co by było, gdyby nie było tam nikogo zaangażowanego w projekt? Stary dziad musiałby przekonać premiera do swoich racji. I rzeczywiście obserwujemy, jak próbuje. Jak uzyskał audiencję? A gdybym ja chciał pogadać z Tuskiem na tematy egzystencjalne i religijne, myślicie, że ktoś by mnie umówił na spotkanie? Już to widzę. Dziad razi siłą argumentu – dla celów religijnych powinniście pochować Mechagodzillę na dnie oceanu i poddać się w trakcie kolejnego niszczenia waszych domostw. Na szczęście premier nie urodził się wczoraj i skutecznie stawia opór. Szkoda tak słabej argumentacji, bo dylemat: rozmontować czy wprowadzić do walki mógłby być ciekawy. Właściwie to był, w poprzednim filmie, gdy jeszcze cokolwiek przemawiało na korzyść rozebrania cyborga.

Co dziwne, przez prawie cały seans ostatecznie nikt nie próbuje posłuchać się rady wróżek i nie pozostawia wszystkiego w rękach ćmy i larw, a mimo to te nie atakują ludzi. Czyli szantaż był jednak ściemą? Mogłem się tego po małych pindach spodziewać.

Wraca też motyw dawno zapomniany, czyli znak specjalny Mothry. Mamy jakiś magiczny kamyk z tym znakiem, który potrafi poprowadzić do celu niczym kompas. Za to jeżeli wyrysujemy lub ułożymy ten znak na Ziemii, Mothra w tajemniczy sposób się o tym dowie i teleportuje się nad tenże znak. To prawie, jak wzywanie Batmana, z tym, że Batmanowi zajmowało to trochę czasu, czasem nie pojawiał się wcale. Choć tam też mnie dziwiła ta forma komunikacji - a co jeśli Bruce Wayne akurat by spał? Albo oglądał jakiś arcyciekawy program w TV o sukniach ślubnych? Mógłby nie zauważyć znaku na niebie, prawda? Cóż, może Mothra akurat była w okolicy zaraz po ustawieniu tych ławek szkolnych w formę znaku, to na pewno zbieg okoliczności.

Zauważyłem też, że larwy Mothry, podobnie jak Godzilla pod koniec serii Heisei, włączają swojego „Kaio-kena”. Zmienia im się kolor oczu w zależności od nastroju. No i larwy są aż dwie – autorzy naprawiają błędy przeszłości. Pamiętam, że pozaekranowe spuszczenie do kibla jednej z larw zawsze mnie smuciło i irytowało. Ach, no i wykluwają się one dokładnie wtedy, kiedy są potrzebne – jak na życzenie. Właściwie formą życzenia jest piosenka. Ciekawe czy bez wróżek w ogóle coś by się z tego jaja wykluło…

Mothra jednak, jak już wspomniałem, w ogóle nie sprawdza się w walce. Duża prawie od razu stosuje swoją „ostateczną technikę” zrzucania łusek. Wygląda to jak deszczyk świetlików, nie sprawia wrażenia groźnego. Larwy sikają swoją nicią i gryzą w ogon, bo co innego niby miałyby robić? Przyznaję, że podobał mi się jeden atak Mothry – skrzydłami wywołuje kurzawę i zakrada się od tyłu. Tak, to ninja-Mothra! Ostatecznie jednak nawet wróżki przyznają, że Mothra to jednak lama, okazują to, pomagając mechanikowi dotrzeć do zepsutego cyborga celem naprawienia go.

O wyglądzie Godzilli zbyt wiele nowego powiedzieć się nie da. To ten sam potwór, co ostatnio. Wciąż wybałusza oczy, ryczy, zieje niebieskim promieniem. Wydaje też dziwny odgłos tuż przed zionięciem , coś na kształt „ciu ciu, ciu ciu”. Co ciekawe – wciąż jest ranny po ostatniej batalii z Mechagodzillą. Rzadko rany poniesione w jednym filmie przenosiły się na kolejny, a nigdy nie miały takiego znaczenia. I za te rany przybywa, by zemścić się na swoim wrogu. Skąd wie gdzie ludzie go trzymają? To zapewne jakiś zmysł związany z tym dodatkowym mózgiem w dupie. A nie, to było w Heisei, tu w sumie nie wiadomo jak jest naprawdę. Wojsko wciąż niczego się nie nauczyło, ciągle próbują tych samych metod. Z rzadka wykorzystują samoloty do odciągania uwagi potwora, w większości przypadków liczą na cud. Godzilla z kolei po raz kolejny ma niebywałą umiejętność znalezienia mielizny na środku oceanu, by nagle móc wstać i iść po pas zanurzony w wodzie. Co ciekawe, musi to być jakaś ruchoma mielizna, bo po chwili widzimy potwora nurkującego pod wodą i za nim niczego podobnego nie widać. A może Godzilla potrafi trochę… *gulp* chodzić po wodzie? Cóż, pojawienie się potworów około 2000 lat temu nabiera coraz więcej sensu…


Wojsko dopuszcza się jeszcze jednego dziwnego manewru – w zatoce tuż przy mieście mają ominowane dno. Rzeczywiście, bezpieczeństwo mieszkańców przede wszystkim. A co by było gdyby Godzilla postanowił popłynąć ten kawałek zamiast iść po dnie? A może właśnie płynął? Coś czuję, że entuzjaści sportów wodnych i wędkarze nie mają tam wcale łatwo.

Finalnie ma też jakiś dziwny gest zwycięstwa – gibanie się na boki. A może to była oznaka tego, jak bardzo jest ranny? A może pijany? A widzieliście ujęcie z wielką mechaniczną pałą Godzilli? Albo z mumią Godzilli? Może to ta sprzed 2000 lat – nic dziwnego, że jako grobowiec potrzebowała tak wielkich piramid.


Mechagodzilla także bez większych zmian wizualnych. Nie udało się ludziom naprawić jego zamrażarki, ale zamontowali mu jakiś inny promień i świdry w łapach. I wciąż potrafi ryczeć, nikt nie wie po co. Napisy tłumaczą mi jego nazwę jako „Mechagodzilla” albo „Mecha G.”, ale w oryginale wciąż słychać często używane „Kiryu”. Nie rozumiem dlaczego cały sztab ludzi stwierdził, że nie da rady naprawić cyborga, a jeden młody Chujo postanowił to zrobić i ostatecznie wszyscy mu silnie pomagali – i nagle i dla nich się okazało, że nie jest to takie niemożliwe? Kurde, jak stawką jest życie tak wielu ludzi, to może jednak warto swoją asertywność zachować na inny termin? Brakowało jeszcze sekwencji z „Nie mam ticketa na naprawę Mechagodzilli, bez ticketa nic nie zrobię” albo „Słaby opis, proszę o jakieś zdjęcia albo printscreeny” albo „U mnie działa”.


W „Godzilla kontra Mechagodzilla 3” zachwalano, jaka to nowatorska technologia tkwi wewnątrz, do obliczeń nie wykorzystująca już systemu dwójkowego, a DNA. Tu zaś wyraźnie widzimy w pewnym momencie przelatujące zera i jedynki na ekranie. To jak to w końcu jest, częściowo po nowemu, częściowo po staremu? A później z tych zer i jedynek maszyna układa napis… w kontekście motyw jest całkiem ładny, ale z technicznego punktu widzenia idiotyczny.

Ku memu zdziwieniu pojawia się tu jeszcze jeden potwór. Od razu martwy. To jednak nie przeszkodziło Japończykom w nadaniu mu nazwy – Megalo Matamata. Dobrze komentuje to jedna postać „Nie mogli wymyślić czegoś łatwiejszego do wymówienia?”. Jaki cel ma ta scenka? Bardzo znikomy, zapewniam.

Wątek ludzki kręci się głównie wokół starego Chuja i jego wnuka oraz wokół młodego Chuja i jego adoratorki. Jak nigdy - to nie facet podrywa kobietę, ale odwrotnie. Relacji tej nie poświęca się wiele czasu, ale jest ona na tyle dobrze zarysowana, bym mógł się w nią zaangażować. Gdy młody nie może się wydostać z maszyny, kibicuję mu mimo wszystko. Wyszło to znacznie lepiej niż stylistyka emo-użalania się i opowiadania historii życia.


Walki ogląda się wciąż przyjemnie, głównie za sprawą choreografii i świetnie wykonanych, szczegółowych makiet. Gdy potwór wpada w budynek, ten rozpada się na milion kawałków. Jest kilka motywów, których wam nie zdradzę, a które robią naprawdę pozytywne wrażenie wizualne. Zakończenie też jest mocne i można powiedzieć, że niestandardowe. I z małym twistem po napisach.

Jest to zdecydowanie lepszy film od poprzednika. Można się zaangażować w wydarzenia, wizualnie stoi na wysokim poziomie, muzycznie i dźwiękowo również. Ukłony w kierunku starutkiej i zapomnianej „Motry” i nawiązania do Godzilli z 1954 dodają tylko smaczku. Niestety, wciąż sporo błędów logicznych utrudnia zrozumienie filmu, psuje i uśrednia całość. Bawiłem się średnio, ale „momenty były”.

Ocena: 5/10

10 maja 2014

Godzilla kontra Mechagodzilla 3 (2002)


Godzilla kontra Mechagodzilla 3

(2002) reż. Masaaki Tezuka
„Godzilla X Mechagodzilla” – tak, rzeczywiście dzięki tej zmianie w tytule wszyscy odróżnimy go od pozostałych dwóch „Godzilli kontra Mechagodzilli”. Amerykanie zamiast „versus” wpisali „against” i też uważają sprawę za załatwioną. A Polacy dali na końcu trójkę, niby logicznie, ale to wciąż czwarty film o tym pojedynku, więc nie do końca prawdziwie.

Plaga rebootowania serii trwa – jest to szósty reboot serii i także wybiera on sobie kilka filmów, które uznaje. Oczywiście nie do ruszenia jest święta krowa serii, czyli oryginał z 1954. Do kolekcji wybiera sobie także film „Motra” z 1961 oraz … hmmm, to chyba „Pojedynek potworów” z 1966, choć nie mogę potwierdzić na sto procent, bo jeszcze go nie widziałem. Dobranie do kolekcji dodatkowych filmów nie ma absolutnie żadnego sensu, w sumie mogliby ograniczyć się do uznania pierwszej części i tyle. Żadnych konkretnych nawiązań do pozostałych nie ma.

Cały film można podsumować w dwu słowach: ekspozycja i patos. Ciągle wprowadza się widza w świat przedstawiony, co kończy się dopiero gdzieś około 20 minut przed końcem. Tego typu zabieg powinien być umiejscowiony gdzieś na początku filmu. Sprawne rozsianie go po całości wymaga nie lada umiejętności subtelnego wplatania informacji w fabułę. Subtelność to jedna z podstawowych cech, których ten film nie posiada. Wszyscy opowiadają tu jakąś historię, czasem wymieniając się ogólnie znanymi w świecie przedstawionym faktami tylko po to, by dowiedział się o nich widz. I to się, niestety, bardzo silnie wyczuwa. Gdy po raz kolejny musiałem wysłuchiwać kolejnej historii życia, miałem już dość. Jest tak wiele sposobów, na które można tego typu wspomnienia przedstawić, ale wybrano najmniej oryginalny i najbardziej nudny – rzucanie go w twarz. Wszyscy są podpisywani na dole ekranu. Zupełnie jakby istotne było dla mnie to, jak się nazywa i jaką funkcję pełni jakiś koleś w teamie naukowców, który pojawia się na ekranie może ze dwa razy.

Jest to jeden z ważniejszych zarzutów. Ciężko się przywiązać do postaci, których historię poznajemy przez opowiadanie jej i wbijanie nam do głowy tego, co powinniśmy czuć. Mój umysł staje okoniem, zapiera się i nie idzie. A żeby tego było mało, wszystko od początku do końca pływa w sosie patetycznego liryzmu i dramatyzmu. I topi się w nim. Czyżby także seria o Godzilli poszła w kierunku popularnego trendu „emo”? Główna bohaterka wciąż chodzi smutna, czuje się winna śmierci kompanów w walce z Godzillą z 1999 roku. Smutna bardzo często bywa córeczka naukowca, chociaż ta to przynajmniej ma jakieś przebłyski pozytywnego nastawienia. Tylko nasz naukowiec ratuje troszkę sytuację. Jego podryw jest tak niesubtelny, jak tylko możecie sobie wyobrazić. Potrafi z bomby wyjechać z pytaniem o to, czy obiekt jego podrywu chce mieć dzieci. Robi to w sposób zabawny i uroczy. Wielka szkoda, że film jest równie niesubtelny wobec widza. Panie reżyserze, nie chcę mieć z Panem dzieci!


Muzyka stara się silnie podkreślać poetyckość dramatu przedstawionego i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że tej poetyckości tej prawie całkowicie tu nie ma, a dramat to dobre określenie na opisanie scenariusza filmu. Ja rozumiem, że tego typu wątki można zawrzeć i przełknąłbym to, ale jest tego po prostu za dużo, stanęło mi w gardle i szykuje się do zwrotu do nadawcy. Gdy na ekranie postaci po raz kolejny się uzewnętrzniają, przed ekranem mój żołądek postanawia robić to samo. Jednak muzyka to nie tylko liryzm, mamy też kawałki bardziej dynamiczne, trochę nawiązań do starszych filmów z serii, jest dobrze.

Godzilla doczekał się kolejnej zmiany wyglądu. Pysk ma nieco bardziej „szpiczasty”, na szyi widoczne są ścięgna szyjne, głowa zaś wydawała mi się dziwnie mała w stosunku do reszty cielska. Ma też tendencję do wybałuszania oczu. Ogólnie wygląda dobrze, jak stadium pośrednie między serią Heisei, a „Powrotem Godzilli”. I jakże efektownie się pojawia. Tuż za jakimś dziennikarzyną, w silnych strugach deszczu. Do scen ze starym Godzillą dorobiono kilka nowych, niestety CGI, co nie wyszło tak dobrze, jak remake tych paru scen z filmu „Godzilla kontra Megaguirus”. Za to szkielet prezentuje się okazale.


Mechagodzilla też doczekał się paru zmian. Wygląda fajnie, jest idealnym kompromisem między złowieszczym wyglądem designu z lat 70, a tym nowoczesnym z lat 90. Z przodu przypomniał mi nieco Titanosaurusa. Ciekawa jest jego, znów zmieniona, geneza. Pierwszy Mechagodzilla zbudowany był przez kosmitów, drugi przez ludzi z wykorzystaniem technologii przyszłości, trzeci zaś… to swoisty cyborg zbudowany na bazie kości i materiału genetycznego pierwszego potwora, tego z 1954. Czyli pojedynek Godzilla kontra Mechagodzilla to de facto starcie starego stwora z nowym. No i „Mechagodzilla” to nazwa używana tu głównie przez dzieci, główną nazwą stwora wykorzystywaną przez cały film jest „Kiryu”. Nazwa nie brzmi źle, nie jest też specjalnie istotna, ale mimo wszystko – chciałem oglądać film „Godzilla kontra Mechagodzilla”, a nie jakiegoś „Kiryu”. Krytyka starej nazwy, jako dziecinnej, nie do końca do mnie przemawia. Ach, no i dlaczego po raz kolejny zamontowano w nim funkcję ryczenia na wroga?


Jak już jesteśmy przy nazewnictwie – „Anti-Megalosaurus Force” (AMF)? Naprawdę? Po to wprowadzono do uniwersum dwa inne filmy o potworach, żeby uzasadnić wykorzystanie tej nazwy? I dlaczego Ci żołnierze witają się nazistowskim gestem? Brakowało tylko słów „Heil Hitler!”. Z drugiej strony, to przecież Japończycy, może mają jakiś ukryty sentyment. Zaczynam rozumieć dlaczego, zarządzając ewakuację miasta, blokują wszystkie drogi wyjazdowe.


Walki potworów stoją na dość nierównym poziomie. Tradycją starć między Godzillą i Mechagodzillą jest rozbicie pojedynku na dwa. I ten pierwszy ogląda się po prostu tragicznie, jeśli rzeczywiście traktować go jako pojedynek. Akurat w momencie oddania do użytku Mechagodzilli (cóż za przypadek!), przybywa Godzilla i staje w miejscu. Obrywa licznymi rakietami i nawet o milimetr się nie ruszy. Gdy już oberwie całą masą rakiet, postanawia zaryczeć charakterystycznie. DNA oryginalnej Godzilli usłyszawszy ten dźwięk przebudza się i przejmuje władzę nad maszyną. I to by było na tyle, jeśli chodzi o pierwszą walkę. Wprawdzie destrukcja, którą sieje po tym Mechagodzilla jest całkiem udana (nie przejmuje się w ogóle stojącym przed nim drapaczem chmur, przechodzi przez niego jakby był z bitej śmietany zbudowany), ale przecież oczekiwaliśmy czegoś więcej, prawda?

Sporo czasu poświęca się też sprawom technicznym, nasz cyborg ma ograniczoną moc, ograniczony arsenał.

Drugie starcie to prawdziwa petarda. Zmiany tempa akcji, kilka istotnych zwrotów, podbijająca wszystko muzyka razem dają doskonały efekt. Po raz kolejny możemy zobaczyć klasyczne, tradycyjne już, westernowe ujęcia zza nogi. Główna broń Mechagodzilli to coś nowego – wypuszcza z siebie zamrażającą kulkę o temperaturze bliskiej zera absolutneego, pożerając przy okazji 40% energii maszyny. Dochodzi nawet do tego, że nasza bohaterka musiała wysiąść z kabiny i trochę fizycznie pokombinować, by postawić maszynę z powrotem na nogi. Coś, czego nie mieliśmy do tej pory. Końcowe ujęcia w walce są naprawdę spektakularne i warte obejrzenia. Wielka szkoda jednak, że nie doczekujemy się żadnego konkretnego rozstrzygnięcia. Powiedziałbym, że liczę na sequel, ale o to chyba nie będzie łatwo w tej serii.


Przez większość czasu ziewałem i czekałem aż w końcu bohaterowie przestaną się nad sobą użalać i przedstawiać mi kolejne szczegóły techniczne, historię świata i postaci, aż zacznie się coś dziać. Doczekałem się na krótko przed zakończeniem filmu, trochę późno. Podobała mi się postać naukowca, wraca tu też Akira Nakao (ten podobny do Maurice’a z „Przystanku Alaska”) w ciekawej roli i z dylematem. Wadliwie oprogramowana Mechagodzilla zabiła wielu ludzi, czy należy ryzykować i ponownie ją wysyłać w bój? Dla widza niestety odpowiedź jest oczywista. Równie pompatycznie, co dramaty postaci, przedstawia się przesłanie filmu, które brzmi mniej więcej tak: „To wszystko nasza wina, ludzi, jesteśmy najgorsi!”. Stylistyka „emo” to nie jest to, na co liczyłem, naprawdę.

Silnym punktem jest drugie starcie Godzilli i Mechagodzilli, które ogląda się przyjemnie, z zaciekawieniem. Ładna główna bohaterka, jej spocone ciało i podskakujące cycki także mają prawo się spodobać (jej ćwiczenia nawiązują chyba do serii „Rocky”). Na pewno bardziej niż spocone ciało i podskakujące cycki Seana Connerego w filmie „Zardoz”…

Ocena: 4/10