4 sierpnia 2015

Terminator: Genisys, Mad Max: Fury Road, Jurrasic World, Inside Out

Czasami fajnie jest usiąść do oglądania filmu, prowadzić zeń notatki, przeanalizować go, opisać. Po jakimś czasie jednak przyłapałem się na tym, że nie oglądam filmów, bo nie chce mi się o nich pisać. I zacząłem oglądać więcej, ale nie pisałem już o wszystkim. I tu pojawił się kolejny problem – o niektórych z nich mam sporo do powiedzenia. Czasem nie zgadzam się opinią wszystkich albo mam ochotę krzyknąć „O! TO! TO!”.

I tak właśnie mam teraz z filmami, które widziałem w kinie. „Jurrasic World”, „Mad Max: Fury Road”, „Terminator: Genisys” i „W głowie się nie mieści” – widziałem je wszystkie. I nie chce mi się formalizować tego wpisu – podchodziłem do tego już trzy razy. Porozmawiajmy sobie o tych filmach po prostu. Ot tak.

Swoją drogą - w pięknych czasach żyjemy. Większość filmów jest dostępna za darmo w Internecie (niektóre nawet legalnie), wszystko jest na wyciągnięcie ręki. A my jesteśmy tak bogaci, że i tak kupujemy DVD, Blu-raye, chodzimy do kina, kupujemy VOD. Są nawet tacy, którzy oglądają jeszcze telewizję i za nią płacą. Bo nas stać. A gdy coś nam się nie spodoba, jakiś dobry film o zombie z Arnoldem ma nigdy nie ukazać się w polskich kinach ani nawet w jakiejkolwiek krajowej dystrybucji – możemy pokazać wszystkim środkowy palec, pobrać z Internetu i obejrzeć.

Tylko ludzie jakby bardziej marudni. Pamiętam czasy, gdy istniał tylko Terminator i Terminator 2. No dobra, nie tylko, istniały też drzewa, ludzie, masa rzeczy – ale seria o Terminatorze była nieskalana. Ktoś tam czasem ponarzekał na paradoks czasowy, który w tej serii się pojawia, ale górę zawsze brał czysty „fun” płynący z ekranu. Wyobrażałem sobie wtedy, jak mogłaby wyglądać „trójka”.

Ach, spoilery będą. Żeby nie było, że nie uprzedzałem. Trochę dziwne mi się wydaje, że ktoś wciąż mógł nie widzieć tej serii filmów, ale sam znam przynajmniej dwie osoby, które nadrobiły tę zaległość bardzo późno.

Tak więc pod koniec dwójki już nie ma wątpliwości – tym razem żaden chip z przyszłości się nie ostał. Dnia sądu nie będzie. Skoro nie będzie dnia sądu, to po co John Connor miałby wysyłać Kyle’a Reese’a w przeszłość? I z kim ten miałby walczyć? Skoro do tego nie dojdzie, John Connor w ogóle się nie urodzi. A skoro się nie urodzi, to kto powstrzyma Dzień Sądu? Rozwiązaniem jest założenie, że są to różne rzeczywistości zależne od obranej linii czasu. To jednak oznaczałoby, że ojcem pierwszego, oryginalnego Johna Connora nie mógł być Kyle Reese.

Zastanawiałem się też dlaczego maszyny wysyłają swojego Terminatora do czasu późniejszego. Wiadomo, że Ci ludzie mają już świadomość tego, co może ich jeszcze spotkać i że mogą być przygotowani. I rzeczywiście, Sarah Connor przygotowywała siebie i synka pod nadchodzącą apokalipsę. I zacząłem dalej kombinować „co by było gdyby”, mieszając w zawirowaniach czasu i przestrzeni.

A potem pojawił się „Terminator 3”. Z dość prostą fabułą, ale mimo wszystko spodobał mi się. Nie dorósł do miana klasyka, ale był całkiem niezły. Dodawał nowego Terminatora, który potrafił władać i sterować innymi maszynami. Dodawał Kate Brewster – postać ciekawą i pasującą do uniwersum, a także opisywał śmierć Johna Connora. Ponadto rozwiązywał problem paradoksu czasoprzestrzennego, przywracając Dzień Sądu. Mało tego – twist na końcu był dość ciekawy i, jak na kino hollywoodzkie, dość odważny. Postać Arnolda miała konflikt wewnętrzny, bohaterowie również. Nawet kilka scen akcji było godnych zapamiętania – scena z wozem strażackim albo wyjście z trumną.

Oglądałem ten film niedawno, dla odświeżenia i także dlatego, że to jedyna część serii, której nie widziała moja luba. I nadal jestem tego samego zdania – trójka, choć zawiodła moje oczekiwania odnośnie złożonej i pokręconej fabuły rodem z „Powrotu do przyszłości 2”, to była całkiem niezła.

Dlatego, idąc do kina na „Terminator: Salvation” miałem nadzieję przynajmniej na dobre kino. Pamiętam tylko, że się srogo zawiodłem i że utkwił mi on jako raczej słaby. To było do przewidzenia – gdy czas akcji odjeżdża za bardzo od znanych nam realiów, to trudno jest wzbudzić emocje na widowni.

A „Terminator: Genisys” oglądałem ze swoją lubą i bawiliśmy się na nim doskonale. Pomyślałem sobie nawet w kinie „O – to jest moja prawdziwa trójka”. Wszystkie te zawirowania przyczynowo-skutkowe i rozkminianie ich w trakcie dało mi spory ubaw. Liczne nawiązania do oryginałów nie kończą się w momencie wprowadzenia pierwszych zmian. Rzeczywistość przedstawiona niby jest nowa, ale jakby poskładana z tych samych klocków. Mało tego – jest tu nawet scena, która w jednym krótkim ciągu nawiązuje do „Speed”, zaraz potem do „Mrocznego Rycerza” i do „Uncharted 2”. To nie mógł być przypadek.

Dwa małe zarzuty mam do tego filmu (zagwozdka językowa: można „mieć zarzuty”?). Po pierwsze – kto wysłał Arnolda w przeszłość? Że niby „ta informacja została skasowana” (albo utajniona, nie pamiętam). W pierwszej chwili pomyślałem – „Fajnie, ale pewno w końcu się dowiemy” i nawet snułem w trakcie oglądania swoje teorie na ten temat. Zawiodłem się. Ten wątek nie wraca już do samego końca. A czekałem na wyjaśnienie. Może liczą na sequel? Ale czy to oznacza, że to tylko otwarta furtka, za którą jest *to się dopiero wymyśli*? Czy może po prostu dziura, którą ktoś tak dziwnie załatał? A może po prostu scenarzysta zapomniał o rozwiązaniu tego zagadnienia?

I jeszcze jeden zarzut – troszkę za bardzo nawiązuje i wzoruje się na poprzednikach. Brakowało tu scen bardziej unikalnych dla Genisys.

Wady te ładnie opowiedzieli panowie z RedLetterMedia, ale ku memu zaskoczeniu, film im się przez to nie podobał. Nie tylko przez to, ale ogólnie ocenili go negatywnie. I, jak się okazuje, cały Internet nie lubi nowego Terminatora i jednym chórem szufladkuje go jako „zły film”. Coś się we mnie buntuje.

Dlaczego ja bawiłem się doskonale? Czy film, który jest wybrakowany, ale który daje ogromną satysfakcję z oglądania go, może być nazwany jednoznacznie „złym” filmem? A może to ze mną jest coś nie tak? Może zaczynam idiocieć i zaczyna ponownie mnie bawić tego typu kino? A może to Internet nie chce się przyznać, że taki film może się podobać? Albo lepiej się zarabia na negatywnych recenzjach? Nie wiem. Ja polecam. Nadal jestem zdania, że Arnold ma ostatnio nosa do dobierania dobrych filmów, w których może zagrać. A na pewno lepszego nosa niż kiedyś. Widzieliście już „Maggie”?



Jeszcze tytułem dopisku parę słów. Widziałem najnowszy odcinek „Także tego” z Michałem (u góry) i czuję potrzebę, by się odnieść do tego i owego. Otóż Skynet był tym rozproszonym systemem bez jednostki centralnej już w tak znienawidzonej przez Michała trójce. To była główna przyczyna, dla której był on niepokonany. A właśnie w Genisys ponownie go scentralizowano. Connor przyszłości podbija „główną bazę” Skynetu. Skynet „wciela się” w Connora. To rozproszenie po wszystkich urządzeniach jest tu głównym zagrożeniem, które ostatecznie się nie dokonuje. Dlaczego? Nie wiem, widz musiał mieć przed oczami ogromny zegar odmierzający czas do uploadu – jakby Skynet nie mógł zrobić tego wcześniej. Wszystko wskazywało na to, że był już na to gotowy. Także – nie taka trójka zła, jak ją malują.

Oddać honory muszę za umieszczenie w Genisys tabletów, smartfonów i naświetlenie zagrożenia jednego, globalnego systemu. Tu po głowie krążą mi kolejne pomysły – dlaczego Skynet jest zawsze systemem autonomicznym? Wiemy z rzeczywistości, że sztuczna inteligencja potrafi być dobra w udawaniu inteligencji, ale do prawdziwej inteligencji i umiejętności ewolucyjnych jej jeszcze bardzo daleko. Może sposobem na odświeżenie serii byłoby nie wcielanie Skynetu w człowieka, ale wcielenie człowieka w Skynet. Zobaczcie, jak dobrze się to sprawdza w przypadku relacji człowiek – Terminator. Ciekawie sprawdziło się to w zakończeniu serii o Matriksie. Gdyby się okazało, że gdzieś za kulisami wciąż jest jakaś mała grupka ludzi, która wykorzystuje Skynet dla swoich ideologicznych celów – mogłoby być ciekawie. Nawet gdyby tą grupką okazali się naziści z ciemnej strony księżyca albo Hitler ujeżdżający dinozaura.

Nie mogę też zgodzić się w pełni z oceną roli Emilii Clarke. Sarah Connor w T1 i T2 była ciekawa – mogliśmy obserwować jej przemianę z młodej i niedoświadczonej po weterankę. Do tego dochodziły sceny jej „filozofowania”, które pogłębiały nie tylko postać, ale i cały film. Dlatego ta postać działała – podobnie, jak Ripley z „Obcego”, która przechodzi tę przemianę „od zera do bohatera” (a raczej do „survivora” w tym przypadku). W Genisys historia tej postaci jest nam tylko opowiedziana. Nie przeżywamy przemiany Sary wraz z nią – jesteśmy postawieni przed faktem dokonanym. Co samo w sobie jest ciekawym twistem i genialnie się sprawdza jako zaskoczenie i odniesienie do poprzedników w scenie „Come with me if you want to live”, ale kiepsko buduje postać. A z racji przebudowania jej przeszłości i wychowania nie jest to ta sama Sarah, choć film stara się nas naprowadzić na jak najwięcej odniesień do tamtej postaci. I tu potwierdza się to, co pisałem wcześniej – to nieco inne postaci i inne wydarzenia zbudowane z tych samych klocków. Mi się to podoba, bo nie tylko pobudza to w widzu poczucie nostalgii, ale i daje do myślenia w kontekście przeznaczenia i budowania alternatywnych przyszłości.

Relacja Sary z Popsem (Terminatorem) jest także nakreślona dość luźno. Tę więź rozumiemy, bo oglądaliśmy ją w dwójce – tu otrzymujemy rozwinięcie. Genisys samodzielnie nie da rady obronić tej relacji. Zatem winą za słabą Sarę Connor obarczyłbym mimo wszystko scenariusz, który nie dawał wielkiego pola do popisu.

Ciekawy jest także motyw „musimy spłodzić dziecko” i dość niejednoznacznego związku między Sarą, a Kylem. To napięcie było niezwykle ciekawe i wielka szkoda, że tak słabo odegrane. Wieloletnie borykanie się z świadomością tego, co ma nastąpić i walka z przeznaczeniem było motywem doskonale podkreślonym w T1 i T2 – i tutaj także ten motyw występuje, ale przewija się on jedynie jako krótki fragment ekspozycji.

Aż boję się poruszać temat „Mad Maxa”. Najpierw warto, byście się zapoznali z opiniami moimi i Pita – rozmawialiśmy, jak na Internetowych celebrytów przystało – nagrywając wszystko i umieszczając na Youtube.



Rozmowa ta miała miejsce jeszcze przed premierą nowego Mad Maxa. Wyrażałem tam pewne obawy, które częsciowo się spełniły. Hardy nie był tak szalony, jak Mel Gibson. Właściwie jego gra sprowadzała się w dużej części do miny srającego kota. Szaleństwa w tym za grosz, także odpada nam „Mad” z tytułu. No i głównym bohaterem, a właściwie główną bohaterką, okazała się niejaka Furiosa. To odpada nam jeszcze „Max”. Były kobiety, ale nie było widać futerka, także odpada nam jeszcze „Furry”.
Taki suchar – jak znalazł w te pustynne klimaty.

Efektów specjalnych generowanych komputerowo jest tu cała masa, choć nie rażą aż tak, jak się tego spodziewałem.

I mimo tych wszystkich wad, bawiłem się w kinie doskonale. Klimat rodem z dwójki, czyli najlepszej części z oryginalnej trylogii. Nawet lepszy, bo bez tej rażącej, wręcz gejowskiej stylistyki sado-maso. Bez nudy i przeciągania suspensu – czyli już lepiej niż w jedynce. I bez wygładzania, cenzury i „cackania” się z widzem – czyli już lepiej niż w trójce. Słowem – „Mad Max: Fury Road” to najlepsza część serii.

A potem dowiedziałem się, że ludzi razi przekaz i aspekt polityczny w tym filmie. Pit czytał, zgorszony, coś z wyborczej nt. Mad Maxa (potem zapewne trzy razy czyścił ciasteczka w przeglądarce i dla pewności wszystkie podzespoły komputera), coś o feminizmie. Potem zobaczył napis „Agora” przed seansem. A potem zobaczył, jak Furiosa rządzi i jak zabiera snajperkę Maxowi, opiera o jego ramię i celuje i trafia. Polecam przesłuchanie jego podcasta – choć się z jego zdaniem nie zgadzam, to się z nim liczę i zawsze słucham z zaciekawieniem.

Widzieliśmy to już w dwójce – kobieta jest tam brutalnie gwałcona. Podobnie jest tutaj – przechowuje się tu kobiety dla ich zdrowia, funkcji rozrodczych i mleka. W świecie opętanym przez choroby, zdrowe dzieci i ich narodziny są czymś niezwykle cennym, dlatego taka rola jest zrozumiała. I jest też w końcu Furiosa, która „trzyma sztamę” z kobietami i próbuje je „oswobodzić”. Emancypacja jako żywo, ale czy w sytuacji bycia po stronie uciskanej nie odzywa się w nas poczucie buntu i chęć wyzwolenia? To klasyczna rebelia i ucieczka – coś zrozumiałego w tym świecie i w tej sytuacji. I do tego dochodzi aspekt religii, która okazuje się tu doskonałym narzędziem do zarządzania ludźmi. W świecie postapokaliptycznym ciężko ludziom zachować wiarę w stare wartości – ale potrzeba religijności i wiary pozostaje. Pojawiają się ludzie, którzy potrafią tę potrzebę wykorzystać.

Gdy usiądę i spróbuję sobie wyobrazić tego typu świat i go zbudować, to dochodzę do podobnych wniosków – jest spora szansa, że tak właśnie by to wyglądało. I myślę, że to, wraz z przesłaniem, przyświecało scenariuszowi. Nie chęć pokazania kobiety, jako wyemancypowanej buntowniczki, która potrafi i może i będzie silniejsza i lepsza od mężczyzny.

A przesłanie to „może jednak nie zawsze ucieczka będzie najlepszym rozwiązaniem, czasem da się coś naprawić”. Dla zwolenników równania z ziemią i budowania od początku może to przesłanie być krzywdzące. Dla mnie nie jest – bo odnosi się nie tylko do konieczności poprawiania czyichś spieprzonych projektów w pracy – projektów, które wolelibyśmy napisać od zera. Odnosi się także do związku kobiety z mężczyzną. Także do cywilizacji. I ogólnie idea moim zdaniem jest jak najbardziej zacna.

W tym temacie pozwolę sobie jeszcze umieścić fajny i odzwierciedlający także moje odczucia cytat. Właściwie podwójny cytat, bo wewnątrz jest kolejny – taka konstrukcja szkatułkowa.
Fraa:
Totalnie uwielbiam ten wpis za fragment:
"Mam wrażenie, że męskie postaci są po prostu bardziej uniwersalne. Jeśli chcemy pisać o człowieku i jego problemach, piszemy o mężczyźnie. Czemu tak myślę? Bo kobieta automatycznie narzuca szereg dodatkowych tematów do rozważenia. To co mnie chyba najbardziej boli w wielu postaciach, to kwestia macierzyństwa. Przy męskiej postaci możemy odłożyć dzieci na bok. Przy kobiecej – odczuwamy potrzebę, by jakoś się do tego odnieść. Gdy mężczyzna ratuje dziecko z płonącego autobusu, jest po prostu bohaterskim mężczyzną. Gdy kobieta robi to samo – kieruje się instynktem, jest potencjalną opiekunką/matką, która reaguje na krzywdę dzieciaczka.

Kolejnym przejawem braku uniwersalności jest koszmarek zwany „silną postacią kobiecą”. Z jakiegoś powodu nie da się stworzyć dobrej/ciekawej/fajnej postaci płci żeńskiej, trzeba podkreślić, iż jest ona kobietą, a mimo to jest silna. Twórcy, którzy nie radzą sobie z pojęciem, że kobieta też człowiek, generują zwykle niesamowicie nudne i generyczne bohaterki, na które nie mogę patrzeć. I myślę, że właśnie to jest problemem – że nie potrafimy myśleć o kobiecie jako o postaci, odczuwamy potrzebę, by umieścić ją koniecznie w kontekście wszystkiego, co kobiece plus kontekście nierówności płci i zmian społecznych"

Mam to samo wrażenie. I to wcale przecież nie ogranicza się do książek, a zahacza o film. Szczególnie mocno ostatnio to odczułam przy okazji internetowo-blogowych rozkmin ludzi o Furiosie. Która jest taka feministyczna. I taka silna kobieta. I taka och. A z drugiej strony, że wcale nie. Bo jest za mało kobieca czy coś... Miller dał nam fajną bohaterkę - po prostu: bohaterkę - i miałam wrażenie, że ludzie nie bardzo wiedzieli, jak ją ugryźć, no bo w końcu to KOBIETA.


Polecam też cały wpis Fraa... Fray... Fryy...Karczmarki – o TUTAJ

Długo unikałem trailera nowego Terminatora, bo wiedziałem, że są w nim spoilery. Kto doszedł do wniosku, że to będzie dobry pomysł, by tak wiele zdradzać już na etapie trailera? Nie wiem, ale powinien wylecieć z roboty. Albo przynajmniej odpokutować – 100 pompek minimum. I moje unikanie na nic się zdało, bo i tak puszczono mi ten trailer w kinie przed „Jurrasic World” właśnie. Dochodzi do sytuacji, w której nie tylko ciężko jest znieść zachowanie innych ludzi na sali, nie tylko ciężko znieść 30 minut reklam przed seansem, za który się słono płaci, ale i trzeba zasłaniać oczy i uszy przy trailerach innych filmów, by nie natknąć się na spoilery. A potem się zaczną właściciele kin dziwić – dlaczego ludzie już nie chodzą do kin? Pojawią się jakieś wnioski o piractwie, coś o serialach, telewizji, Internecie, ale nikt nie wpadnie na najbardziej oczywiste. Bo nikt z tych analityków chyba do kina nie chodzi.

No dobra, ale jak ostatecznie wyszedł ten „Jurrasic World”? Cóż – w miejscach, w których próbuje powielić poprzedników, wypada nadzwyczaj blado. Jest jedna scena nawiązująca do „Jurrasic Park”, która robi to subtelnie i interesująco. Poza nią wszelkie powielone schematy się już po prostu nie sprawdzają. Za to wszystkie nowe i świeże pomysły sprawdzają się znakomicie. Jest tu cały szereg momentów, które umiejętnie unikają klisz i jednocześnie bawią.

Oczywiście – można się czepiać, że bohaterka biega w szpilkach przez cały film. Zresztą mamy tu scenę, która to jeszcze ten fakt podkreśla, więc może nawet jest to efekt zamierzony. Albo wątek, który miał być rozwinięty, ale nie był. To czepianie się jednak nadal pozostanie właśnie tym – czepianiem. I nie zepsuje ani trochę zabawy przed ekranem.

A zakończenie? Cóż, dla każdego, kto widział jedynkę i nie cierpiał trójki, będzie to prawdziwe katharsis.

Ach, tak, ja też zwróciłem uwagę na pana z drinkami. Zobaczcie, jak scenka trwająca około 2-3 sekundy może się wybić w filmie trwającym około dwie godziny.

I tak zerkam do tego Internetu i zewsząd widzę narzekania na remaki, rebooty, powroty. A potem idę do kina i zadziwiająco dobrze się bawię przy Mad Maksie, przy nowym Terminatorze i przy Jurrasic World. Może to moje wymagania się zmieniły, a może od zawsze – w przypadku tych serii – takie właśnie były? Nie wiem co to powodowało, ale nie czuję powodu do narzekań. Nie oczekiwałem po letnich blockbusterach kina psychologicznego ani moralnie zaangażowanego ani wybitnego artystycznie.

Chyba wiem o co może chodzić – zauważam te same plusy i minusy, co pozostali. Tylko na szali więcej ważyły plusy, a minusy były tylko krótkim epizodem, mało ważnym.

Ach, zostało nam jeszcze „W głowie się nie mieści”. I powiem szczerze – nie chce mi się rozwodzić zbyt długo na ten temat. Dla mnie to najlepszy dotąd film Pixara. Wzbudzał autentyczne i silne emocje, a to nie lada sztuka. Właściwie to w ogóle jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem i czuję się zadowolony, że mogłem zobaczyć go w kinie. Inteligentny, pamiętny, zabawny, wzruszający, ujmujący, wspaniały – i jako jeden z bardzo nielicznych otrzymał ode mnie pełną dyszkę, 10/10, ocenę zarezerwowaną dla moich osobistych zboczeń, filmów, które mnie w jakiś sposób ścisnęły i do mnie dotarły (i niekoniecznie arcydzieł).

To tyle na dziś. Jeśli ktoś dotarł aż tutaj, to serdecznie gratuluję, otrzymujesz 10 punktów. 1000 punktów można wymienić na zużytą gumę do żucia. A teraz, drogie dzieci, pocałujcie misia w dupę.