23 października 2010

Wpływ fragmentacji dysku na czas kompresji

Często mi się zdarza kompresować różne pliki. Sporo tego robi się na moim kompie, ponadto sam temat kompresji mnie interesuje. Przy okazji kompresowania różnych plików postanowiłem czasami pobawić się w zapisywanie wyników i stworzenie swego rodzaju uniwersalnych testów.
Na pierwszy ogień należy ustalić warunki przeprowadzania testu. W trakcie każdej z prób włączone były jedynie podstawowe aplikacje plus komputer nie był zajęty niczym innym. Nie zajmował się ani odczytem ani zapisem do dysku, na którym odbywała się kompresja. Chciałem zobaczyć jak znaczny wpływ będzie miała fragmentacja dysku NTFS na czas kompresji.

Sprzęt:
Procesor: Intel(R) Celeron(R) CPU 2.60Ghz
Pamięć RAM: 1,25GB
System operacyjny: Windows XP Professional x86
Dysk: Samsung SP0411N (ATA 40GB)
System plików: NTFS

Kompresowany plik to gra na PlayStation - Jet Moto w formie 3 plików (ccd, img, sub). Kompresja odbywała się w trybie tekstowym (z poziomu cmd) przy pomocy Rar 3.93.
Rozmiar przed kompresją: 456 834 411 bajtów

Wyniki
Średni czas kompresji na dysku o poziomie fragmentacji 36 - 37% wynosi 339,81 sekundy.
Średni czas kompresji na dysku o poziomie fragmentacji 0% wynosi 338,25 sekundy.
Różnica na korzyść dysku zdefragmentowanego wyniosła 1,56 sekundy.

Jak widać, różnica okazała się mało znacząca przy tym poziomie fragmentacji dysku. W związku z tym przy okazji przyszłych analiz nie mam zamiaru mocno się tym elementem przejmować. Gdy "uda mi się" osiągnąć znacznie wyższy poziom fragmentacji, może przeprowadzę badanie ponownie.

Pozostałe efekty
Przy okazji testów dowiedziałem się też kilku innych ciekawych rzeczy nt. Rara
Wydajność poszczególnych poziomów kompresji kształtuje się następująco:
Poziom kompresji Bajtów po kompresji Procent kompresji Czas kompresji Efektywność
m0 "bez kompresji" 456 834 687 100,00% 42,97 -
m1 "najszybsza" 354 212 466 77,54% 271,68 12,09
m2 "szybka" 337 240 936 73,82% 803,68 30,7
m3 "normalna" 269 504 905 58,99% 288,64 7,04
m4 "dobra" 269 219 960 58,93% 303,33 7,39
m5 "najlepsza" 269 213 184 58,93% 323,89 7,89
Efektywność to przeliczenie ile sekund kosztuje kompresor uzyskanie jednego procenta odchudzenia pliku. Im mniejsza wartość, tym wyższa efektywność. Jak widać, dość słusznie wybrano poziom m3 za domyślny. Za to bardzo podejrzanie wyglądają wyniki m2. Żeby nie było - to, co widzicie to średnia z 4 dokonanych prób, zatem nie ma mowy o jakimś jednorazowym przypadku. Ktoś ma jakiś pomysł dlaczego metoda w WinRarze ochrzczona jako "szybka" jest de facto tak potwornie wolna?

Do dalszych testów mam zamiar spróbować kompresorów: rar, 7zip, zip, kgb, być może skorzystam również z paq8l (jeszcze nie wiem w jakiej wersji), bo podobno efekty osiąga najlepsze. Jeżeli macie jeszcze jakichś kandydatów, chętnie przyjmę sugestie w komentarzach.

Szczegółowo - źródło
Poniżej przedstawiam precyzyjną tabelę wyników analizy oraz printscreeny obrazujące szczegółowo strukturę i poziom fragmentacji na każdym poziomie.

Metoda kompresji Rozmiar po kompresji (w bajtach) Procent kompresji Przed Po Czas kompresji (w sekundach) Koszt 1% kompresji w sekundach Poziom fragmentacji partycji dyskowej Opcje kompresji
h m s h m s
RAR 3.93 456 834 687 100,00% 9 50 07,81 9 51 04,32 56,51 -935351,90 36% m0
RAR 3.93 354 212 466 77,54% 9 51 04,32 9 55 36,14 271,82 12,10 36% m1
RAR 3.93 337 240 936 73,82% 9 55 36,14 10 08 55,45 799,31 30,53 36% m2
RAR 3.93 269 504 905 58,99% 10 08 55,45 10 13 42,71 287,26 7,01 36% m3
RAR 3.93 269 219 960 58,93% 10 13 42,71 10 18 49,78 307,07 7,48 36% m4
RAR 3.93 269 213 184 58,93% 10 18 49,78 10 24 09,90 320,12 7,79 36% m5
RAR 3.93 456 834 687 100,00% 11 28 59,79 11 29 37,10 37,31 -617554,05 37% m0
RAR 3.93 354 212 466 77,54% 11 29 37,10 11 34 10,34 273,24 12,16 37% m1
RAR 3.93 337 240 936 73,82% 11 34 10,34 11 47 33,76 803,42 30,69 37% m2
RAR 3.93 269 504 905 58,99% 11 47 33,76 11 52 25,96 292,20 7,13 37% m3
RAR 3.93 269 219 960 58,93% 11 52 25,96 11 57 29,70 303,74 7,40 37% m4
RAR 3.93 269 213 184 58,93% 11 57 29,70 12 02 55,45 325,75 7,93 37% m5
RAR 3.93 456 834 687 100,00% 13 45 29,75 13 46 08,12 38,37 -635099,14 0% m0
RAR 3.93 354 212 466 77,54% 13 46 08,12 13 50 38,65 270,53 12,04 0% m1
RAR 3.93 337 240 936 73,82% 13 50 38,65 14 04 07,84 809,19 30,91 0% m2
RAR 3.93 269 504 905 58,99% 14 04 07,84 14 08 54,95 287,11 7,00 0% m3
RAR 3.93 269 219 960 58,93% 14 08 54,95 14 13 56,89 301,94 7,35 0% m4
RAR 3.93 269 213 184 58,93% 14 13 56,89 14 19 18,29 321,40 7,83 0% m5
RAR 3.93 456 834 687 100,00% 14 46 54,76 14 47 34,46 39,70 -657113,27 0% m0
RAR 3.93 354 212 466 77,54% 14 47 34,46 14 52 05,60 271,14 12,07 0% m1
RAR 3.93 337 240 936 73,82% 14 52 05,60 15 05 28,39 802,79 30,67 0% m2
RAR 3.93 269 504 905 58,99% 15 05 28,39 15 10 16,39 288,00 7,02 0% m3
RAR 3.93 269 219 960 58,93% 15 10 16,39 15 15 16,96 300,57 7,32 0% m4
RAR 3.93 269 213 184 58,93% 15 15 16,96 15 20 45,25 328,29 7,99 0% m5


21 października 2010

Śluby Panieńskie (2010)


Śluby panieńskie

(2010) reż. Filip Bajon

Trzeba mieć jaja, żeby zrobić taki film. Ale po kolei.
Filip Bajon wziął się za ekranizację jednej z najlepszych komedii Fredry. Muszę przyznać, że do tej pory nie kojarzyłem zbyt dobrze tego reżysera i w pełni zdaję sobie sprawę z tego, że wynika to tylko z mojej ignorancji. Wprawdzie "Przedwiośnie" widziałem, ale na spędzie bydła i dawno temu, a to tak, jakbym nie widział go wcale. Klasyka z jego repertuaru w postaci "Arii dla Atlety" również mnie ominęła. Za to napotkałem Pana Filipa w programie Kuby Wojewódzkiego. I trzeba przyznać, Filip Bajon to luźny gość.
Zawsze odnosiłem wrażenie, że Fredro swoją twórczość pisał głównie dla kolegów od kieliszka. Po takim tandemie oczekiwania miałem w miarę wysokie.

Pierwsze spostrzeżenie - film doskonale się broni nawet, gdy widz nie czytał oryginału (są tacy!). Wprawdzie żeńska część ekipy aktorskiej gra najwyżej średnio (Olszówka trzyma poziom), za to męska część to po prostu klasa sama w sobie. Na wyżyny wzbija się i błyszczy Maciej Stuhr (co chyba dla nikogo nie jest zaskoczeniem), który interpretuje tekst Fredry z niezwykłym wdziękiem. W jego wykonaniu rymy nie rozpraszają, a dodają smaczku, tekst jest zrozumiały i spełnia swoją najistotniejszą rolę - bawi. I to nawet dzisiejszego widza dokładnie tam, gdzie bawić ma. Więckiewicz gra "po swojemu", czyli na wysokim poziomie, ale i rola nie wymaga od niego niczego ponad to. Również Borys Szyc radzi sobie z tekstem doskonale. To bardzo ważne, dzięki temu zakurzone nieco dialogi Fredry odżywają na nowo, a widz się przy tym nie krztusi.

Drugie spostrzeżenie - film nabiera dodatkowego smaku nawet dla tych, którzy tekst Fredry znają na pamięć. Sceny zostały przeinterpretowane, silnie upstrzone, odbywa się to sprawnie i z pomysłem. I tutaj istotna pochwała, choć wielu uznaje to wciąż za najistotniejszą wadę filmu - reżyser realizuje swoją interpretację nie oglądając się absolutnie na nic. A to oznacza, że niektóre jego pomysły z pewnością nie przypadną do gustu Fredrowym purystom. I mnie nie wszystkie zmiany przypadły do gustu (większość mi się spodobała), ale należy się ogromny szacunek za posunięcia, nie bójmy się użyć tego słowa, niekomercyjne.

Bajon wydaje się być nieustraszony w realizowaniu swoich pomysłów. Zdaje się, jakby żaden wściekły producent nie siedział mu nad głową. I chyba wszyscy wiemy dlaczego - wiadomo było od samego początku, że film się sprzeda. Sprzeda go tytuł i obsada. A to, co reżyser z nim zrobi i jaką wizję sobie w nim ubzdura - kogo to obchodzi? I bardzo dobrze, film zyskał na tym ostrego pazura.

Kontrowersyjnym i często krytykowanym pomysłem są współczesne wstawki. Wstawki te opowiadają historię zakulisową, historię aktorów, którzy grają w Ślubach Panieńskich. Rozgrywa się tam inny romans, który zdaje się być alternatywą dla historii znanej ze Ślubów. Tak, jak w przypadku realizacji teatralnych burzy się czwartą ścianę zwracając się bezpośrednio do widza, tak tutaj burzona jest ona w nieco inny sposób. Pokazuje bezpośredni efekt dzieła Fredry, zakulisowy. Ponadto, w jednej ze scen Stuhr spojrzy na widza bezpośrednio w kamerę. Scenki te są czasem lepsze, czasem gorsze, ale zawsze ciekawe. Montażowo pełnią jeszcze jedną funkcję - skutecznej retardacji.

Bajon wiedział nie tylko, że na jego film pójdą Fredrowi puryści nie rozumiejący idei dobrej zabawy kosztem idealnego odwzorowywania sztuki. Wiedział też, że ci puryści spędzą do kin młodzież. Trzeba mieć jaja, żeby zrobić film, który z założenia kpi z purystów, a przekaz kieruje do młodzieży. Trzeba mieć jaja, żeby mieć tak bardzo w dupie krytyków, którzy z pewnością nie docenią odważnego (i moim zdaniem w znaczącej większości trafnego) reinterpretowania klasyki. Więcej takiego podejścia, a może polskie kino wyjdzie z marazmu.

P.S. Muszę dorzucić kilka słów na temat kultury kina. Otóż w trakcie seansu jedna ekipa żarła cały czas chipsy (jak oni to robią, że im wystarcza tych chipsów na dosłownie cały seans?), inni żłopali browary, które ciężko im było w ciemności otworzyć, a jeszcze inni po prostu bezczelnie gadali sobie przez telefon. "Kultura kina" to wciąż oksymoron. Muszę też się podzielić wrażeniami z serii pseudotrailerów nowego polskiego "hitu", który jest teraz promowany, a mianowicie "Śniadanie do łóżka". Takiej żenady już na poziomie trailera jeszcze nie widziałem. Napisy niczym wklejone z Worda, obrazek promujący narysowany chyba naprędce w Paincie, a wybrane sceny po prostu nieśmieszne. Na sali pojawiły się śmiechy, ale żenująco wymuszone. Widzowie odebrali sygnał "to przekleństwo to była puenta, z której miałeś się śmiać" i po chwili zastanowienia załapywali, że faktycznie powinni, aby nie wypaść na drętwiaka na tle grupy. Idźcie na Śluby Panieńskie, unikajcie "Śniadania do łóżka" choćby z czystej chęci promowania podejścia do widza z należytym szacunkiem. Bo jeśli "Śniadanie" się dobrze sprzeda, a Śluby nie za bardzo, to my będziemy odpowiedzialni za kolejną falę crapów polskiej produkcji.

7 października 2010

Teatr - cz.1 - "Opowieści pierwsze"

Wczoraj miałem niewątpliwą przyjemność być oraz, jak to zwykle bywa, uczestniczyć jako widz w improwizacjach teatralnych grupy W Gorącej Wodzie Kompani. Dzisiaj byłem w Teatrze Muzycznym na spektaklu SPAMalot. Te dwa doświadczenia uświadomiły mi, jak wiele fantastycznych wspomnień związanych z grą aktorską we mnie wciąż drzemie i jak wielka tęsknota za nią mnie wciąż trzyma. A owa twórczość (bo można ją chyba tym mianem określić) teatralna dzieli się na dwa rozdziały. A właściwie nie rozdziały, rozdziałów będzie pewno więcej. Dzieli się na dwa tematy.

W trakcie rozmowy z Patrycją uzmysłowiłem sobie, że w zasadzie niewiele osób wie o tym rozdziale mojego życia, bo i sam nie jestem zbyt wylewny w tym temacie. Tu i ówdzie wspominałem, że tyle a tyle lat spędziłem na grze tu, brałem udział w tym, ale to tylko słowa, gdy nie opowie się wraz z nimi historii. I po części nawet z tymi historiami zostaną one tylko słowami dla tych, którzy spektakli tych nie widzieli albo nie mają własnych doświadczeń zakulisowych. Osoby, z którymi grałem w przedstawieniach w szkole średniej nie znają rozdziału (dużo krótszego) z warsztatami improwizacji i z "Ryśkami" i odwrotnie. Wiele z tych wspomnień wiąże się z różnymi, moim zdaniem ciekawymi historiami zakulisowymi. Postaram się opisać to i owo na blogu pomijając, rzecz jasna, elementy których mimo wszystko publicznie ujawnić nie mogę.

Moja przygoda z teatrem zaczęła się w zasadzie w podstawówce. Tam właśnie, w ósmej klasie, zagraliśmy z kolegą krótki, niezbyt oryginalny skecz. Jako że z natury zawsze byłem nieśmiałym człowiekiem, spodziewałem się, że i przed ludźmi będę czuł się okropnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę wcześniejsze kompromitacje w tym zakresie (wcześniej za karę musiałem śpiewać na apelu "O mój rozmarynie", co wyszło oczywiście tragicznie :P ). A tu niespodzianka, zaraz po przełamaniu pierwszego strachu poczułem się jak ryba w wodzie. Ten krótki epizod sprawił, że trochę schizofrenicznie w chwilach nudy (w drodze do szkoły głównie) odgrywałem w myślach scenki, w których brałem udział. Oglądając filmy (jeszcze zanim gra Driver zaszczepiła we mnie zboczenie montażowo-reżyserskie) wyobrażałem sobie "jak ja bym to zagrał". Wydaje mi się, że to po części się opłaciło i rozwinęło wyobraźnię sceniczną i intonacyjną.

W podstawówce lubowałem się w pisaniu i rysowaniu różnych głupot. Po zawitaniu w nowej szkole, w technikum ekonomicznym, stare nawyki i pasje (a także nuda) sprawiły, że niejako ponownie zacząłem realizować swoje fanaberie. I tutaj także się przyjęły. Zdaje się, że to sprawiło, że gdzieś już w drugim półroczu dostałem propozycję pomocy w poprawianiu i edycji tekstu kabaretowego. Tekst był już napisany, odegrany nieraz, jednak teraz miał wyjść na zewnątrz, pokaz miał się odbyć w Gemini w Gdyni. Otrzymałem tekst "wiadomości szkolnych". Część po swojemu poprawiłem, parę własnych dopisałem. Spodobało się i w efekcie zostałem częściowo przymuszony do napisania scenariusza dłuższej sceny kabaretowej - parodii popularnego wówczas Big Brothera. Podstawowym problemem był fakt, że parodii tegoż powstało wówczas wiele i praktycznie wszystkie opcje zostały już wykorzystane. Przez dwa miesiące spotykaliśmy się pisząc najróżniejsze teksty i ustalając ogólną strukturę przedstawienia. Tekst wciąż mi się nie podobał, dlatego w ostatni weekend przed deadlinem napisałem całość od zera łamiąc przy tym kilka wcześniejszych założeń. Tekst napisany na ostatnią chwilę, spontanicznie, okazał się najlepszą wersją. Z grubsza jeszcze nieco pokreślona, ostatecznie bez znaczących zmian została zaakceptowana. Dziś, gdy o tym myślę, wydaje mi się to bezdennie głupie. Wówczas było nawet zabawne i dostosowane do humoru scenicznego.

W trakcie pierwszej prezentacji tekstu aktorom próbowali to czytać oni. Ponieważ tekst był pisany ręcznie (takie czasy), nie do końca dobrze szło im to odczytywanie. Przeczytałem tekst sam, przy okazji odpowiednio intonując. Pani reżyser stwierdziła, że muszę podkładać głos odpowiednika Wielkiego Brata i próbowała mnie wcielić w jeszcze jakąś rolę, choćby epizodyczną (co jej się ostatecznie udało). Tak oto zostałem wkręcony. Dziękuję.

Anegdot z tegoż przedstawienia jest wiele. Dopiero biorąc udział w przedstawieniach dowiedziałem się, jak bardzo jedno przedstawienie może się różnić od drugiego. Z perspektywy widza, nic się nie zmienia, z perspektywy osoby, która zna spektakl doskonale, zmienia się wszystko, a każde przedstawienie to inna przygoda.

Graliśmy zazwyczaj po dwa, trzy przedstawienia dziennie. Pewnego razu, przed kolejnym spektaklem jednego z aktorów złapała silna niedyspozycja. Ekipa wówczas była bardzo ambitna, wyszliśmy z założenia, że "show must go on". Aktor ewidentnie nie mógł grać i na gwałt szukaliśmy zastępstwa. W końcu udało nam się namówić do tego tancerza, który aktorskiego doświadczenia nie miał za grosz (za to tańczył rewelacyjnie). Wszyscy znaliśmy scenariusz na wylot, zatem zajęliśmy się realnym skracaniem kwestii, dzieleniem się elementami "łatającymi" merytorycznie jego kwestie i upraszczaniem tego, co zastępca miał powiedzieć. I o dziwo, mimo krótkiego czasu na realizację (jakieś 15 minut na poprawki i nauczenie aktora tekstu) zająknął się raptem przy jednym. Reszta załatana na tyle sprytnie, że publiczność nie miała szans się zorientować, że cokolwiek było nie tak, jak być miało. Żebym sam nie brał w tym udziału, zapewne nie uwierzyłbym, że taka opcja w ogóle wchodzi w grę. Pani reżyser miała o tyle ciekawą metodę, że reżyserią zajmowała się na próbach, a spektakle były w 100% nasze. W efekcie silnie się zdziwiła zmianą w obsadzie, zmiany w scenariuszu określiła jako "coś chyba było inaczej".

(ciąg dalszy nastąpi...)

16 września 2010

Demon's Souls

Moja pierwsza zakupiona pudełkowa gra na PlayStation 3. Podirytowany starszymi grami RPG i ich poziomem trudności, często na żenująco niskim poziomie, mimo obaw postanowiłem jednak kupić tak zachwalaną Demon's Souls (tym bardziej, że niedawno staniała z około 250 do 180 zł).
Przechodziłem niejednego RPGa, przy czym faktyczną trudność sprawiali mi jedynie Ci najstarsi przedstawiciele gatunku cRPG, jak Dungeon Master czy Betrayal at Krondor. Dzisiaj myślę, że sprawiały mi trudność głównie dlatego, że grając w nie byłem jeszcze nieopierzonym młodzikiem, żeby nie powiedzieć, że gówniarzem. Na konsolach jako taką trudność potrafiły sprawić Valkyrie Profile na wysokim poziomie trudności, swoje momenty trudniejsze miały Saga Frontier 2 czy Final Fantasy Tactics (do momentu uzyskania Orlandu, później było na tyle łatwo, że zamiast całej drużyny do walki można było wystawiać jedną postać). Niektóre gry bardzo dużo traciły ze względu na zbyt niski poziom trudności, jak fantastyczne Vagrant Story, z genialnym systemem rozgrywki i exploitem dzięki któremu można było przy pierwszym przechodzeniu gry pokonywać najstraszniejszych bossów kilkoma pacnięciami. Szali goryczy dopełniła gra, którą kupiłem w dystrybucji cyfrowej, prequel jednej z moich ulubionych strategii RPG z PSXa, Vandal Hearts: Flames of Judgement. Ta gra, o której postaram rozpisać się szerzej przy innej okazji, ostatecznie przekonała mnie: bierz Demon's Souls i się dłużej nie zastanawiaj.

Jaki zatem jest Demon's Souls? Zgodnie z oczekiwaniami - trudny. Na początku wydał mi się diabelnie trudny. Gdy tylko wyściubiłem nosa z tutoriala trafiłem na dużego Pana trzykrotnie wyższego i szerszego od mojej postaci, który wymachiwał wielką maczugą. Po trzech unikach i odrobinie naparzania w niemiłego stwora pacnął mnie raz i oczywiście zginąłem. Ale to nie koniec. W tej grze śmierć nie oznacza końca. Po śmierci trafiasz do Nexusa, który jest czymś w rodzaju odpowiednika miasta z Diablo. Bezpieczne miejsce, gdzie można się uzbroić, uleczyć, wydać dusze. No właśnie, za pokonanie każdego stwora otrzymuje się tak zwane dusze. Jest to waluta potrzebna dosłownie do wszystkiego. I, zgodnie z przewidywaniami, zdobywa się ją ciężko, w stosunkowo niewielkich ilościach, a ceny nas nie rozpieszczają (o czym właśnie przekonuje się moja dziewczyna młócąc w kółko te same stwory, aby przygotować moją postać do walki z kolejnym demonem).

Kiedy kupowałem grę wciąż nie rozumiałem. Myślałem - jak eRPeG tego typu w ogóle może może sprawiać trudność? Gdy przeciwnicy są zbyt mocni - wracasz i młócisz słabszych, pakujesz postać i idziesz dalej. A jak się nie da, to zawsze pozostaje metoda save-load. Pomyliłem się. Młócenie, przynajmniej na początku gry, nic w zasadzie nie daje. Na początku nie ma za bardzo nawet co kupić za te dusze, prawdziwe wydatki zaczynają się gdy wchodzi upgrade broni (wymagający kamieni, które pojawiają się nieco dalej) i rozwój cech (jeszcze dalej), kupno czarów i cudów. Zatem na samym początku jesteś skazany na swoje umiejętności i przedmioty, które zdobywasz (bo dusze można łatwo stracić jeśli po śmierci nie uda Ci się ponownie dotrzeć do miejsca, w którym zginąłeś). A metoda save-load? Jedyną metodą save'owania stanu gry w Demon's Souls jest autosave. A ten następuje sporadycznie samoistnie oraz w miejscach podejmowania przez gracza wiążących decyzji. Teoretycznie można próbować oszukiwać ten system wyłączając grę tuż tuż po śmierci. W praktyce śmierć przychodzi zbyt szybko i nagle, a wyłączenie w tym momencie może spowodować utratę lub błędy w sejwie. Wolałem nie ryzykować i co istotne, nie psuć sobie zabawy.

Ponadto w grze jest wiele odnóg. Ja, gdy już po jakichś piętnastu razach znałem początek na pamięć, po dojściu do jednego miejsca uparcie próbowałem pójść drogą, na której stał przeciwnik zdecydowanie silniejszy ode mnie. Około dwadzieścia kolejnych prób skutecznie zniechęciło mnie do dalszego parcia tą ścieżką. Co bardzo istotne - ta gra jest sprawiedliwa. To nie jest tak, że gracz umierając czuje się oszukany przez poziom trudności, że zaczyna podejrzewać, że przeciwnicy są poza zasięgiem, a konsola zwyczajnie oszukuje. Ta gra uświadamia, że to Ty, drogi graczu, jesteś leszcz i lamer i że giniesz na własne życzenie. Uczy pokory przed każdym napotkanym wrogiem, a zwiedzanie nowych terenów odbywa się zawsze w niepokoju (szczególnie jeśli dzierży się wówczas sporo nastukanych dusz). Mogę śmiało powiedzieć, że to chyba pierwsza gra, która traktuje gracza w sposób dorosły.

Demon's Souls po prostu wciąga swoim poziomem trudności, klimatem, systemem rozgrywki. Czy ma jakieś wady? No niestety, choć fabuła jest nakreślona, a klimacik jest niewąski, to nadal jest to jedynie hack&slash. Czyli wyjście, walka, powrót do Nexusa. Pod koniec boss (demon) i dalej. Jeżeli w Diablo was to nie nudziło, to tutaj z pewnością również nie będzie, bo jest nawet ciekawiej. Mi to odpowiada nawet bardzo, bo po prostu lubię dużo walki, statystyk, cyferek w grach RPG. Plus ciekawie zbudowany system multiplayer, gdzie gracze zostawiają sobie wzajemnie wiadomości, mogą obejrzeć czyjąś śmierć w danym miejscu, a nawet wejść do czyjegoś świata i walczyć wspólnie. Są ludzie, którym nie spodoba się brak rozbudowanego systemu rozmów, gry nie da się przegadać, jak np. w Planescape Torment.

Istotnym błędem jest fakt, że animacja potrafi czasami chrupnąć w określonych miejscach. Spotkałem do tej pory dwa takie i zdecydowanie nie wynikały one z możliwości graficznych konsoli, a raczej z jakichś niedoróbek w kodzie. Solidna wada animacji trafiła mi się w kopalni, gdzie chrupało dopóki wszystkie podziemne larwy nie wylazły na powierzchnię. Później to samo miejsce, choć na ekranie widać było zdecydowanie więcej elementów, działało w pełni płynnie. Przy kolejnych odwiedzinach tej samej lokacji również wszystko brykało i pomykało jako trzeba. Niemniej jednak - zgrzyty mogą się zdarzyć, choć rzadkie, to bywają solidne.

Podsumowując: pożeracz duszy. Siedząc w domu ma się ochotę tylko grać, wychodząc z domu myśli się o grze, w nocy przyśnić się może gra. Dziewczyna oznajmiła mi, ku mojemu zaskoczeniu, że woli oglądać jak gram w Demon's Souls niż obejrzeć jakiś film. Pierwszy mój zakup pudełkowej gry na PS3 (to uczucie rozpakowania z folii, ten zapach świeżego druku instrukcji... mmm) uznaję za udany, a płytka od momentu rozpakowania gry i włożenia jej do konsoli wciąż jej jeszcze ani razu nie opuściła. Zapewne w końcu mi się znudzi, jak to bywa z grami hack&slash, pytanie tylko kiedy. Gdy widzę ile jeszcze mam do odkrycia, a po około 30 godzinach gry mam raptem ze trzy słabe trofea, to czuję się jakbym patrzał w kosmos nocą na wsi, gdzie światła miast nie przysłaniają tak bardzo nieba.

Moja ocena: 9/10

14 września 2010

Powrót

Witam ponownie.

Po dłuższym czasie niebytu powoli aczkolwiek skutecznie wracam do pisania bloga. A jest o czym pisać. Myślę, że uda mi się opisać perypetie z pracy na stanowisku konsultanta biura numerów TP, co mi się przytrafiło na drodze życia. Myślę, że uda mi się opisać po krótce filmy kinowe i nie tylko, które miałem przyjemność (czasami wątpliwą) obejrzeć. W tym Shrek Forever, Toy Story 3, Incepcja czy Niezniszczalni i na bieżąco parę innych nowości. Najistotniejszy nowy content, który planuję to minirecenzje gier na PlayStation 3, które kupiłem lub pożyczyłem i przy których wolne wieczory spędzam. Kupiłem częściowo pod wpływem impulsu, co przypłaciłem odrobiną głodowania i koniecznością żerowania na jedzeniu u rodziców i u dziewczyny, ale warto było. Dziewczyna o konsolę bywa zazdrosna, narzeka że nie ma dla niej gier (nie przypadło jej do gustu nawet Little Big Planet, ale argumenty jakie miała muszę w pełni poprzeć), a jednak, gdy nikt nie patrzy, nagle okazuje się, że w wolnej chwili nabijała pierwsze dany w Tekkenie 6 albo dusze w Demon's Souls, a także przeszła spory kawałek The Secret of the Monkey Island.
Opiszę w miarę możliwości gry, które przejdę. Obecnie ukończyłem już Tekkena 6 (100% trofeów), Uncharted, God of War (jedynkę z kolekcji), Metal Gear Solid 4 oraz z PSN remake The Secret of Monkey Island oraz prequel słynnej serii z PSXa w postaci Vandal Hearts. W praniu są Demon's Souls (wciąż oderwać się nie mogę, a tekst już powstał przed ukończeniem gry), Uncharted 2, God of War 2 i 3, Little Big Planet i może Ratchet & Clank Total Destuction. Planuję kupno PES 2011 i Gran Turismo 5.
Rysunków w najbliższym czasie nie przewiduję. Wiersze raczej również nie, chyba że nastąpi nagły napad weny. Wstępnie planuję również sporadyczne wizyty w innych przybytkach kulturalnych, jak teatr. A jak już nie będzie o czym pisać, to zabiorę się za jakieś recenzje przepisów kulinarnych.
Howgh.

29 kwietnia 2010

skarb

Jeden wiersz w dwóch wersjach. Każda ma swój, odmienny wydźwięk, ale ten sam punkt wyjścia. Tytuł posta po tytule pierwszej wersji. Wersja druga na razie bez tytułu.

Wersja pierwsza:
Brązowa tapeta przesiąknięta zapachem drewna
Ogień w kominku rozpala wygaszacz
Mak jest teraz wszędzie
Siada się już nie na trawie, a za trawę
I chaty czytamy przez cz

Pożółkłe oddechy spieniają powietrze
a ja z żyzną glebą za paznokciami
próbuję odkopać skarb
siedząc w kuwecie 
 Wersja druga:

Brązowa tapeta przesiąknięta zapachem drewna
Ogień w kominku rozpala wygaszacz
Mak jest teraz wszędzie
Chaty czytamy przez cz
Siada się już nie na trawie, a za trawę
Tylko słoma w butach wciąż równie świeża


12 kwietnia 2010

Odra 4/2010

W odpowiedzi na wysłane wiersze:
toń , skrócona wiosna , botaczka , ***[blablam się w tapletku], Fast Food
znajduję w kwietniowym numerze Odry następującą odpowiedź:

 Planuję odpowiedzieć na ten wpis. Bardzo pomocne będzie każde słowo komentarza.


29 marca 2010

Autor Widmo (2010)

Autor Widmo
(2010) reż. Roman Polański
Minęło nieco czasu od ponownego wybuchu afery Polańskiego. Film ten był kręcony zanim Roman mógłby mieć choćby cień podejrzeń, że zostanie ponownie schwytany, zatem wszelkie przypatrywanie się temu filmowi przez pryzmat wydarzeń wydaje mi się pozbawione sensu. Niemniej jednak, przyznam, kusi, gdyż Polański wykazał się tutaj niezwykłym zmysłem przewidywania. Autor filmu był uwięziony podczas końcowych faz postprodukcji, nie było go (bo i nie mogło go być) na premierze filmu ani na Berlinale, zatem w pewnym sensie możemy go nazwać "autorem widmo". W samym filmie również można się doszukać analogii... ale po co, skoro są one tak naprawdę niezamierzone i nieistotne.

Gdy usłyszałem, że "Autor Widmo" zdobył srebrnego niedźwiedzia na Berlinale i jak to krytycy chwalą film, wciąż tkwiło we mnie przeświadczenie, że wszystkie te decyzje w jakiś sposób podjęto pod wpływem wydarzeń, jakby na przekór, chcąc podkreślić jakim to Polański "wielkim reżyserem był", może chcąc dać do zrozumienia, że dla dobra sztuki USA mogłoby dziadkowi już odpuścić przeszłe ekscesy. Gdy afera ucichła, a ja sam zdążyłem o niej nieco zapomnieć, wybrałem się do kina i obejrzałem film bez tego bagażu. I muszę przyznać, że faktycznie zasługuje na najwyższe noty.

W tym filmie po prostu czuje się klimat Polańskiego od początku do końca. Bohater snuje się, przemyka przez wydarzenia, które zaczynają się splatać wokół niego coraz ciaśniej, by w końcu zdusić go bezlitośnie. Już na początku widzimy, że bohater wplątywany jest jakby odgórnie w całość. To jego agent załatwia mu tę robotę. Później, niczym w "Lokatorze", otoczenie zaczyna "wcielać go" w poprzednika, ale - i tu rozbieżność - do czasu, gdy bohater sam z zaciekawieniem zaczyna grać inaczej, zachowywać się inaczej niż postaci z poprzednich filmów Polańskiego. W "Lokatorze" widzieliśmy stawiany opór, w "Dziewiątych wrotach" jakiś rodzaj przebiegłości i oportunizmu, tutaj mamy coś innego (nie zdradzę co, bez spoilerów).

Genialnie odegrane role, w pełni wiarygodne i wyjątkowo dobrze i wiernie odtwarzające stylistykę i klimat najlepszych filmów reżysera. Należy tu nadmienić, że Polański poniekąd "wskrzesił" i przywrócił do łask Pierce'a Brosnana, Jamesa Belushiego i Kim Cattrall oraz wykorzystał w pełni niewątpliwy talent Ewana McGregora oraz aktora, którego bardzo lubię, Toma Wilkinsona. I to zakończenie, które oczywiście jest doskonałe fabularnie, ale nakręcone po prostu zjawiskowo. Końcowe sceny, a w szczególności ostatnia, uświadamiają zwykłemu widzowi czym różni się kino wielkie, stylowe i dojrzałe od "amerykańskiej" papki plus popcorn gratis. Nie wiem czy warto pójść do kina, bo teraz od kinowych seansów oczekuje się przede wszystkim zjawiskowych efektów specjalnych, ale obejrzeć ten film absolutnie trzeba. Obowiązkowo i bez wymówek, bo to jeden z najlepszych filmów Polańskiego i jeden z najlepszych, z jakimi ostatnio miałem okazję się spotkać. Siedzi w głowie jeszcze długo po seansie.

Ocena: 9/10

P.S. Dziewczyna, z którą byłem na tym filmie, twierdzi, że nie przepada za filmami w ogóle, a tego typu filmów to już w ogóle nie lubi. Po seansie podziela w pełni moją opinię i choć od obejrzenia filmu minęły cztery dni, wciąż go przeżywa i wspomina.

28 marca 2010

Piraci 3




Publikuj    

27 marca 2010

Piraci 2




Publikuj    

25 marca 2010

Killer




Publikuj    

24 marca 2010

Nagły atak zimy




Publikuj    

23 marca 2010

Wezwanie (John Grisham)

Wezwanie
John Grisham
Miałem okazję zapoznać się już z "Czasem zabijania" oraz z "Zaklinaczem deszczu" Grishama. Podchodziłem też do "Komory", ale dość szybko poległem. Pisarz to nierówny, generalnie funkcjonuje jako "maszyna do tworzenia bestsellerów na tematy prawnicze", ale są to książki typowo amerykańskie, czyli przewidywalne, potrafią wzbudzić emocje, ale o głębszą refleksję ciężej, a gdy takowa występuje, to prędziutko wylatuje drugim... okiem? Prosta, przyjemna rozrywka.
"Wezwanie" jest na razie najlepszą książką Grishama, z jaką miałem styczność. Akcja posuwa się do przodu w miarę chwatko i trzyma w napięciu. Wątki poboczne, jeśli występują, są potrzebne albo do odpowiedniej korelacji z głównym bohaterem albo do zbijania czytelnika z tropu. W zasadzie to taki dość prosty kryminał. Jest śmierć, są pieniądze, jest tajemnica. Grisham odwołuje się do prostych schematów ludzkich zachowań. Duża kasa zaczyna wprawiać głównego bohatera, Raya, w schizofrenię. Mamy także kilka pobocznych przykładów na to, jak pieniądze wpływają na człowieka. Kobiety tutaj lecą głównie na kasę, cechuje ich w tej kwestii potworna bezwględność. I Ray, którego problem ten dotyka osobiście, którego takie zachowanie odstręcza, zaczyna nieświadomie, powoli je przypominać.
Ta prostota przekazu do samego końca ma swój urok. Sprawia, że książka nie jest pusta, jak wydmuszka i co istotne, w przeciwieństwie do "Czasu zabijania" nie dobija nas nachalnym patosem i banalnymi morałami. Owszem, one są wyczuwalne, są banalne, ale na pewno nie są nachalne, wkradają się niepostrzeżenie.
Standardowo, tempo zwiększa się pod koniec dzięki czemu końcówkę łyka się na miękko i ciężko się oderwać. Tajemnica sprawnie zaciekawia. Ale nadal coś tu delikatnie cuchnie. To jakby przerobić tekst piosenki hip-hopowej na trzynastozgłoskowca, niby jest nieźle, ale nadal wali śledziem. Moralniak w postaci hasła "pieniądz jest zły, pieniądz demoralizuje" z małą wariacją pod koniec jest wyraźny niczym wnioski z jednowymiarowego filmu dokumentalnego. Można je wyciągnąć jedynie zgodnie z myślą autora, praktycznie brak innej możliwości interpretacji. I niestety, książka nic ponadto nie oferuje, poruszony jest ten jeden problem, reszta skupia się na narracji, wydarzeniach i budowaniu tajemnicy. Tym samym większość treści zajmuje coś, co powinno być środkiem przekazu.
Czyta się przyjemnie, jak ktoś ma ochotę na coś lekkiego i ciekawego, na pewno warto sięgnąć po "Wezwanie". Chwilkę zastanowienia zapewnia, ale bez głębszej strawy duchowej czy umysłowej.

Ocena: 6+

22 marca 2010

to tylko sterta kresek

to tylko sterta kresek
PO CO
SŁOWA Z DUSZĄ PISANE
SĄ BEZ DUSZY CZYTANE
SREBRZĄ


Publikuj    

21 marca 2010

Wykrakała sobie wrona

"WYKRAKAŁA SOBIE WRONA"

SIEDZIAŁY WRONY  I   RAZEM   KRAKAŁY
SIEDZIAŁA JEDNA     , OSOBNO  KRAKAŁA
WRONY KRAKAŁY   I    RAZEM SIEDZIAŁY
JEDNA    KRAKAŁA   , OSOBNO SIEDZIAŁA

TA JEDNA SIEDZIAŁA I Z RESZTĄ BYĆ CHCIAŁA
TA BIEDNA, CO CHCIAŁA, TAK SOBIE MYŚLAŁA
ŻE AŻ CZASEM STRASZNIE JEJ SIĘ CHCIAŁO PŁAKAĆ
"NIE BĘDĘ SIĘ INNYM WRONOM NARZUCAŁA
NIE KRAKNĘ IM, ŻE TEŻ BYM CHCIAŁA TAM KRAKAĆ

WIDOCZNIE NIE ŻYCZĄ SOBIE TAM ŻADNYCH GOŚCI
WIDOCZNIE NIE ŻYCZĄ SOBIE MEJ OBECNOŚCI"
W TOWARZYSTWIE TE WRONY TAK SOBIE WYMYŚLIŁY
ŻE TA JEDNA NIE CHCE, WIĘC JEJ NIE ZAPROSIŁY


(31.10.2002 / 01.11.2002)

20 marca 2010

Irytacja

Ok, niniejszy felieton nie jest mój, niemniej jednak otrzymałem zgodę autorki na zamieszczenie go tutaj. Niech to będzie ciekawy początek nowego działu na blogu, działu felietonów. Miłej lektury.
Slesz 


Irytacja to wiercąca nam dziurę w brzuchu mieszanka bezsilnej złości, politowania dla przejawów głupoty, lenistwa i braku empatii oraz poczucia uciekania szansy na szeroko pojętą „normalność”. Duszona wewnątrz człowieka powoduje frustrację, jednak odpowiednio wykorzystana staje się źródłem motywacji do walki o zmiany. To z poczucia irytacji ciasnotą umysłową, nieposzanowaniem godności, miernotą i ignorancją bierze się większość cennych idei, innowacji technologicznych, ruchów reformujących i wszelkich zjawisk kształtujących świat.
Przyjmując powyższe założenie, pozwolę sobie utekstowić zalegające we mnie pokłady irytacji. Ograniczę się do zjawisk zewnętrznych, przykrywając to, co irytuje mnie w samej sobie i to, czym irytuję innych obszerną zasłoną milczenia.
Cały wodospad irytogennych sytuacji zalewa mnie każdego dnia w związku z najczęściej zażywanym przeze mnie sposobem przemieszczania się, czyli korzystaniem z komunikacji miejskiej. Zaczyna się już na przystanku. Szklana wiata jest tłuczona średnio raz na dwa tygodnie. „Jest tłuczona” nie jest może najlepszym określeniem, bo przecież za te zniszczenia ktoś odpowiada. Ktoś z pełną premedytacją wali w szkło czymś ciężkim, co specjalnie ze sobą przynosi, bo gołą ręką nie da się narobić takich zniszczeń. Pojęcia nie mam,co ta wiata komuś przeszkadza. Jeśli tłucze ją jakiś amator uderzeń wiatru i kropli deszczu na policzkach, polecam otwieranie okna w domu i spacery. Jeżeli niszczą ją wandale, radzę uderzyć się czymś ciężkim w głowę – ubytek energii ten sam, a strata dla społeczeństwa dużo niższa.
Jeśli już wiata ostoi się przez kilka dni, to nie ma najmniejszej szansy, żeby wiszący w gablocie rozkład pozostał nietknięty chociażby jedną noc po jego powieszeniu. Zaraz jeden czy drugi niedoceniony, domorosły artysta uliczny znaczy go, niczym piesek, swoim tagiem: „Jestem ziom, mam spray i tu byłem”. Centralnie na rozkładzie. Domniemywam, że osoba wpadająca na takie pomysły nie jeździ ani do pracy, ani do szkoły i z rozkładu nie korzysta, ale dlaczego karać za swoją nieudolność całą społeczność – nie wiem, nie rozumiem, nie akceptuję!
Kolejna kwestia jest zachowanie osób stojących na przystanku. Drażnią mnie szczególnie tzw. amatorzy dymka, którzy ledwo zdążyli wyjść z domu, a już muszą zajarać. Na przystankach komunikacji miejskiej w Gdańsku obowiązuje bezwzględny zakaz palenia. Ciężko to niektórym zaakceptować, a nawet zrozumieć. I ciężko zrozumieć, że przystanek nie oznacza tylko wiaty, że jego granica wyznaczona jest na kilkanaście metrów od niej. Wymowne kaszlenie, głośne komentarze, czy wypowiedziana wprost prośba na panu/pani swojego i mojego powietrza nie robią zazwyczaj większego wrażenia. Zupełnie nie rozumiem argumentu palaczy głoszącego, że zakazy ograniczają ich wolność. Ciekawe jak zareagowaliby, gdybym ja, w ramach swojej wolności, zwymiotowała jednemu czy drugiemu na buty – przecież zakazywanie tego na świeżym powietrzu, gdzie smrodek szybko się rozejdzie to absurd.
Decydując się na transport miejski zgadzam się na przebywanie w stosunkowo niewielkiej przestrzeni z obcymi osobami. Sytuacja ta bardzo ogranicza poczucie prywatności, czasami jednak jest konieczna. Dlatego wszelkie próby ( a są one nagminne) zabierania mi resztek intymności uważam za naganne. Pierwszy ich przejaw to niezwykle drażniące głośne odsłuchiwanie muzyki z telefonów. Naprawdę nie wiem, dlaczego ludzie to robią. Chcą pokazać, że nie stać ich na słuchawki, czy może wzbudzić litość demonstrowaniem zazwyczaj tandetnego gustu muzycznego? Kiedy czytam, a muszę przerwać, bo współpasażer raczy mnie jakąś żałosną melorecytacją, jak to źle się żyje na podwórku to trafia mnie przysłowiowy szlag. Grzeczne prośby są co najwyżej zbywane śmiechem, ale zazwyczaj, po prostu, ignorowane. Jeśli głośne beaty umilkną, tramwaj wypełniają rozmowy. Rozumiem – pogawędka o pogodzie, ale dzielenie się z współrozmówcą i połową tramwaju swoimi problemami ginekologicznymi, gastrycznymi, rozwodowymi i tymi związanymi z wymiarem sprawiedliwości, a do tego okraszanie ich całym szeregiem najwymyślniejszych bluzgów to gruba przesada. Nie wiem dlaczego brak tym osobom poczucia wstydu, jakiejś (niewielkiej nawet) dozy skromności i uszanowania dla ucha innych.
Kończę. Nie chcę wspominać nawet o stanie technicznym niedogrzanych tramwajów, o ciągłych awariach, kiepskiej sprawdzalności rozkładów i złośliwości co poniektórych motorniczych. Jestem wystarczająco zdenerwowana bezsilnością i świadomością, że nadal będę terroryzowana przez grupę przypadkowych współpasażerów. I tak codziennie od lat i jeszcze pewnie przez lata.
P.


Publikuj    

19 marca 2010

Zielone jabłko

Zielone jabłko
Dwa serca biją we wspólnym rytmie
Siebie nawzajem lub sobie nawzajem
Melodię miłości grają.
A może to jedno wspólne serce
Którego spotkały się dwie połówki
I trą o siebie, aby tylko nadgryzienia dopasować.

Bolała wciąż ta sama samotność
Znalazła mnie i uspo-ukoiła
Twoja miła niemała miłość
Samotność nasze serca zabiły
Mocniej, szybciej, cieplej

Jesteś dla mnie wszystkim i moją nadzieją
Jesteś dla mnie światem i światłem moim

Niech nam wieje w twarz na załzawione oczy
A my pod górę, pod prąd, pod wiatr
Trzymając się za ręce dojdziemy na sam szczyt


18 marca 2010

Terrorysta

Terrorysta
Dobrze zaplanował akt terrorystyczny
Po pędzi po drodze po czucie po wieki
Tej mokrej roboty skutek fantastyczny
Cel ów był opodal wyschłej jeszcze rzeki.

Najpierw zbiegając w dół zabłądził wokół wzgórz
Chwycił zapachem się kwiecistych szczytów róż
Dalej do celu szedł, poprzez nizinę brnął
Drżący fundament nóg do serca sobie wziął.

Jego ciepłe nozdrze już z dala cel czuje
Docierał na miejsce, poczuł dreszcz podniety
Wiedział już, że bomba zaraz eksploduje
Paluszek wędrując po ciele kobiety.

17 marca 2010

Straż przednia

Straż przednia
na desce nastąpiła z tłuczka
prosto w jej pierś
nawet następczyni nie wiedziała dlaczego
ktoś zobaczył sztuczkę
nawet sztukę
taniec z po mysłem

16 marca 2010

Alicja w Krainie Czarów (2010)

Alicja w Krainie Czarów
(2010) reż. Tim Burton
Sleszu obejrzał pierwszy raz w swoim życiu film kręcony w tak zwanym "3D". Wprawdzie pamiętam jeszcze te czasy, kiedy próbowano stary wynalazek sprzedać ponownie i ponownie. Oglądałem jakieś próby w "Tik-Taku" z okularkami papierowo-foliowymi z jakiegoś pisemka. Wyglądało to słabo, ale faktycznie coś tam wystawało z ekranu. Tutaj spodziewałem się czegoś podobnego. Jakże się zdziwiłem widząc obiekty, które faktycznie sprawiały wrażenie, że są na wyciągnięcie ręki. To, co mnie boli, to nadużywanie tego efektu. Nowa-stara zabawka kusi, by wykorzystać ją maksymalnie i wykorzystuje się to wszędzie tam, gdzie tylko jest to możliwe. Elementy lecą w kierunku ekranu, wszystko śmiga i bryka w trzech wymiarach. Mamy ładny efekt, ale nie efekt w tej technice mnie zachwycił. Gdy byłem na wycieczce w górach albo niezbyt daleko od domu, nad morzem, robiłem nieraz zdjęcia. Przeglądając je później żałowałem, że nie dało się oddać w pełni tego wizualnego wrażenia ogromu i majestatu gór albo klimatu sztormu widzianego z plaży. Kino 3D daje właśnie tę unikalną możliwość. Największe wrażenie zrobiły na mnie sceny nie te, w których jakieś kamyki leciały w moim kierunku albo jakieś stworzenie próbuje mnie pożreć, ale te, w których pokazywano (choć wciąż sztuczne, bo komputerowo wygenerowane) pejzaże, sceny zbiorowe, panoramy. Realizm nareszcie w pełni możliwy do oddania. Wrażenie wizualne robi także wysoka jakość obrazu, ostrość i sprawne połączenie grafiki komputerowej ze scenami kręconymi.

A jak tam film? Ciekawa koncepcja stworzenia czegoś na kształt kontynuacji znanej nam "Alicji w Krainie Czarów", gdzie Alicja ma prawie dwadzieścia lat. Ma to zasugerować nam, że tym razem celujemy w inny target, w innego widza. Nie ukrywam, że filmy Tima Burtona kojarzyły mi się zawsze z klimatem "Alicji" i odwrotnie, dlatego oczekiwałem wiele. Może jakiegoś połączenia klimatu niemieckiego ekspresjonizmu, któremu z takim uwielbieniem do tej pory kłaniał się Burton w swoich produkcjach, może czegoś wyjątkowego. Jest, ale bardzo niewiele. Przejawy niemieckiego ekspresjonizmu widać tylko w szczegółach - w strojach, kraty za którymi widzimy kapelusznika mają specyficzny kształt. Niestety, tylko drobne smaczki dają do zrozumienia, że to film Burtona. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że Harry Potter - Książę Półkrwi miał bardziej mroczny i "schizowaty" klimat od "Alicji w Krainie Czarów". Zakończenie robi się paskudnie amerykańskie. Elementy scenariusza, które są wyraźnie rozplanowane po całym filmie - rażą (np. kwestia, którą wypowiada do Alicji ojciec - od razu widać, że będzie ona wykorzystana jeszcze raz, a motyw ma wzmocnić patos i banalną zadumę zjadaczy popcornu). W takich chwilach przypominają mi się słowa Piszczyka - "Porywa mnie ten patos naszych czasów". Ponadczasowa kwestia, jakże znacząca w kontekście całego "Zezowatego szczęścia" i w odniesieniu do amerykańskiego kina.

Za to Johnny Depp świetny. Film oglądałem w wersji z napisami i muszę przyznać, że miało to swoje "Zady i walety". Język bywa trudny, wiele tu gierek słownych, neologizmów, dla kogoś kto nie czyta szybko i średnio rozumie po angielsku przeprawa może być ciężka. Z drugiej strony - akcent i wszelkie kwestie wypowiadane są fantastycznie, dubbing angielski stoi na wysokim poziomie i oczywiście (znowu) bryluje tutaj Depp, ale nie ustępują mu ani na krok pozostali. Czuło się (wizualnie i dźwiękowo) posmak "Władcy Pierścieni" i "Harrego Pottera", głównie za sprawą przepychu efektów specjalnych i elementów mroku, ale także głosów Alana Rickmana, Christophera Lee, Timothy Spalla. Nie jest to komplement, wszystko to już było, dawno się przesyciło, bywało w lepszym stylu.

Nie, nie jest to porażka na miarę "Planety małp" Burtona, ale film jest mocno poniżej oczekiwań. Przepych efektów specjalnych i kilka smaczków przykrytych trzema tonami papki wystarczą, żeby film na siebie zarobił, nad czym ubolewam, bo to sprowokuje producentów do tworzenia kolejnych kalek. Kalek w obu znaczeniach tego słowa.
Efekty już mamy trójwymiarowe, szkoda tylko że postaci wciąż jeszcze nie wyszły z epoki kina czarno-białego. Nie wierzcie reklamom - trzeci wymiar wkrada się przez oczy, ale niestety na nich się zatrzymuje.
Niby bawiłem się dobrze, ale prędko wyleci drugim uchem.

Ocena: 5/10

P.S. Acha, okularki trochę wbijają się w uszy, a ta mini-recenzja pisana jest mocno na gorąco, praktycznie od razu po powrocie z kina, weźcie to pod wzgląd ;)

15 marca 2010

nieprzespane noce

nieprzespane noce
nieprzespana noc
obfita w naukę
życia wspólnego oddechu

nieprzespana noc
bo nie można ufać snom
że pamiętają tę poprzednią

13 marca 2010

11 marca 2010

skrócona wiosna

skrócona wiosna
morze po horyzont
przełamywanie barier i strachu to
krok we właściwym kierunku
zapach wiosny
niech przejdzie
para trzymająca się za ręce

przeszła
jak wszystko

znowu ten zapach, wdziera się
wiatr muska powieki
oczy łzawią od zawiania
włosy falują od bryzy
kwiaty już tam są

chodnik

10 marca 2010

pod skórą

pod skórą
żółć słońca, rdzawe włosy, czerwień moja
30 lat później
piję Coca-Colę
bo zardzewiałem i skrzypię
na słońce już nie wychodzę
włosy wypadły
reszta nieludzko wyszła z mody

9 marca 2010

List do korytian

List do korytian
trans
misja z obrad
z odbiornika wyprawia się i wylewa się
rubin pirop jaspis
potrzebny jest tu śmigus dyngus
modrej głowie dość posłowie!

8 marca 2010

uderzające podobieństwo

uderzające podobieństwo
pieść
przed ślubem mówiłam
i pieścił

pieść
po ślubie krzyczałam
a on sam

dopisał tam
ogonek

4 marca 2010

jest niczym humor

jest niczym humor
wielkiciele cierpiętnijcy
kontemplujący nieżyt i niebyt
patrzetyczni wielbijciele
przestworzone myśli i pióro wasze
awangardzi humorem
myśl głęboka niczym odbyt

2 marca 2010

botaczka

botaczka
Schowana w miejscach bezwersia
Ku przez drodze do miłości
Zapiera się dechą w piersiach
Świadomość własnej wartości