20 marca 2010

Irytacja

Ok, niniejszy felieton nie jest mój, niemniej jednak otrzymałem zgodę autorki na zamieszczenie go tutaj. Niech to będzie ciekawy początek nowego działu na blogu, działu felietonów. Miłej lektury.
Slesz 


Irytacja to wiercąca nam dziurę w brzuchu mieszanka bezsilnej złości, politowania dla przejawów głupoty, lenistwa i braku empatii oraz poczucia uciekania szansy na szeroko pojętą „normalność”. Duszona wewnątrz człowieka powoduje frustrację, jednak odpowiednio wykorzystana staje się źródłem motywacji do walki o zmiany. To z poczucia irytacji ciasnotą umysłową, nieposzanowaniem godności, miernotą i ignorancją bierze się większość cennych idei, innowacji technologicznych, ruchów reformujących i wszelkich zjawisk kształtujących świat.
Przyjmując powyższe założenie, pozwolę sobie utekstowić zalegające we mnie pokłady irytacji. Ograniczę się do zjawisk zewnętrznych, przykrywając to, co irytuje mnie w samej sobie i to, czym irytuję innych obszerną zasłoną milczenia.
Cały wodospad irytogennych sytuacji zalewa mnie każdego dnia w związku z najczęściej zażywanym przeze mnie sposobem przemieszczania się, czyli korzystaniem z komunikacji miejskiej. Zaczyna się już na przystanku. Szklana wiata jest tłuczona średnio raz na dwa tygodnie. „Jest tłuczona” nie jest może najlepszym określeniem, bo przecież za te zniszczenia ktoś odpowiada. Ktoś z pełną premedytacją wali w szkło czymś ciężkim, co specjalnie ze sobą przynosi, bo gołą ręką nie da się narobić takich zniszczeń. Pojęcia nie mam,co ta wiata komuś przeszkadza. Jeśli tłucze ją jakiś amator uderzeń wiatru i kropli deszczu na policzkach, polecam otwieranie okna w domu i spacery. Jeżeli niszczą ją wandale, radzę uderzyć się czymś ciężkim w głowę – ubytek energii ten sam, a strata dla społeczeństwa dużo niższa.
Jeśli już wiata ostoi się przez kilka dni, to nie ma najmniejszej szansy, żeby wiszący w gablocie rozkład pozostał nietknięty chociażby jedną noc po jego powieszeniu. Zaraz jeden czy drugi niedoceniony, domorosły artysta uliczny znaczy go, niczym piesek, swoim tagiem: „Jestem ziom, mam spray i tu byłem”. Centralnie na rozkładzie. Domniemywam, że osoba wpadająca na takie pomysły nie jeździ ani do pracy, ani do szkoły i z rozkładu nie korzysta, ale dlaczego karać za swoją nieudolność całą społeczność – nie wiem, nie rozumiem, nie akceptuję!
Kolejna kwestia jest zachowanie osób stojących na przystanku. Drażnią mnie szczególnie tzw. amatorzy dymka, którzy ledwo zdążyli wyjść z domu, a już muszą zajarać. Na przystankach komunikacji miejskiej w Gdańsku obowiązuje bezwzględny zakaz palenia. Ciężko to niektórym zaakceptować, a nawet zrozumieć. I ciężko zrozumieć, że przystanek nie oznacza tylko wiaty, że jego granica wyznaczona jest na kilkanaście metrów od niej. Wymowne kaszlenie, głośne komentarze, czy wypowiedziana wprost prośba na panu/pani swojego i mojego powietrza nie robią zazwyczaj większego wrażenia. Zupełnie nie rozumiem argumentu palaczy głoszącego, że zakazy ograniczają ich wolność. Ciekawe jak zareagowaliby, gdybym ja, w ramach swojej wolności, zwymiotowała jednemu czy drugiemu na buty – przecież zakazywanie tego na świeżym powietrzu, gdzie smrodek szybko się rozejdzie to absurd.
Decydując się na transport miejski zgadzam się na przebywanie w stosunkowo niewielkiej przestrzeni z obcymi osobami. Sytuacja ta bardzo ogranicza poczucie prywatności, czasami jednak jest konieczna. Dlatego wszelkie próby ( a są one nagminne) zabierania mi resztek intymności uważam za naganne. Pierwszy ich przejaw to niezwykle drażniące głośne odsłuchiwanie muzyki z telefonów. Naprawdę nie wiem, dlaczego ludzie to robią. Chcą pokazać, że nie stać ich na słuchawki, czy może wzbudzić litość demonstrowaniem zazwyczaj tandetnego gustu muzycznego? Kiedy czytam, a muszę przerwać, bo współpasażer raczy mnie jakąś żałosną melorecytacją, jak to źle się żyje na podwórku to trafia mnie przysłowiowy szlag. Grzeczne prośby są co najwyżej zbywane śmiechem, ale zazwyczaj, po prostu, ignorowane. Jeśli głośne beaty umilkną, tramwaj wypełniają rozmowy. Rozumiem – pogawędka o pogodzie, ale dzielenie się z współrozmówcą i połową tramwaju swoimi problemami ginekologicznymi, gastrycznymi, rozwodowymi i tymi związanymi z wymiarem sprawiedliwości, a do tego okraszanie ich całym szeregiem najwymyślniejszych bluzgów to gruba przesada. Nie wiem dlaczego brak tym osobom poczucia wstydu, jakiejś (niewielkiej nawet) dozy skromności i uszanowania dla ucha innych.
Kończę. Nie chcę wspominać nawet o stanie technicznym niedogrzanych tramwajów, o ciągłych awariach, kiepskiej sprawdzalności rozkładów i złośliwości co poniektórych motorniczych. Jestem wystarczająco zdenerwowana bezsilnością i świadomością, że nadal będę terroryzowana przez grupę przypadkowych współpasażerów. I tak codziennie od lat i jeszcze pewnie przez lata.
P.


Publikuj    

1 komentarz:

  1. Pocieszające może być jedynie to, że nie ty jedna tak masz... :)
    Właśnie dzisiaj w tramwaju musiałam słuchać Peji... a szczególnie go nie znoszę.

    OdpowiedzUsuń