16 marca 2010

Alicja w Krainie Czarów (2010)

Alicja w Krainie Czarów
(2010) reż. Tim Burton
Sleszu obejrzał pierwszy raz w swoim życiu film kręcony w tak zwanym "3D". Wprawdzie pamiętam jeszcze te czasy, kiedy próbowano stary wynalazek sprzedać ponownie i ponownie. Oglądałem jakieś próby w "Tik-Taku" z okularkami papierowo-foliowymi z jakiegoś pisemka. Wyglądało to słabo, ale faktycznie coś tam wystawało z ekranu. Tutaj spodziewałem się czegoś podobnego. Jakże się zdziwiłem widząc obiekty, które faktycznie sprawiały wrażenie, że są na wyciągnięcie ręki. To, co mnie boli, to nadużywanie tego efektu. Nowa-stara zabawka kusi, by wykorzystać ją maksymalnie i wykorzystuje się to wszędzie tam, gdzie tylko jest to możliwe. Elementy lecą w kierunku ekranu, wszystko śmiga i bryka w trzech wymiarach. Mamy ładny efekt, ale nie efekt w tej technice mnie zachwycił. Gdy byłem na wycieczce w górach albo niezbyt daleko od domu, nad morzem, robiłem nieraz zdjęcia. Przeglądając je później żałowałem, że nie dało się oddać w pełni tego wizualnego wrażenia ogromu i majestatu gór albo klimatu sztormu widzianego z plaży. Kino 3D daje właśnie tę unikalną możliwość. Największe wrażenie zrobiły na mnie sceny nie te, w których jakieś kamyki leciały w moim kierunku albo jakieś stworzenie próbuje mnie pożreć, ale te, w których pokazywano (choć wciąż sztuczne, bo komputerowo wygenerowane) pejzaże, sceny zbiorowe, panoramy. Realizm nareszcie w pełni możliwy do oddania. Wrażenie wizualne robi także wysoka jakość obrazu, ostrość i sprawne połączenie grafiki komputerowej ze scenami kręconymi.

A jak tam film? Ciekawa koncepcja stworzenia czegoś na kształt kontynuacji znanej nam "Alicji w Krainie Czarów", gdzie Alicja ma prawie dwadzieścia lat. Ma to zasugerować nam, że tym razem celujemy w inny target, w innego widza. Nie ukrywam, że filmy Tima Burtona kojarzyły mi się zawsze z klimatem "Alicji" i odwrotnie, dlatego oczekiwałem wiele. Może jakiegoś połączenia klimatu niemieckiego ekspresjonizmu, któremu z takim uwielbieniem do tej pory kłaniał się Burton w swoich produkcjach, może czegoś wyjątkowego. Jest, ale bardzo niewiele. Przejawy niemieckiego ekspresjonizmu widać tylko w szczegółach - w strojach, kraty za którymi widzimy kapelusznika mają specyficzny kształt. Niestety, tylko drobne smaczki dają do zrozumienia, że to film Burtona. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że Harry Potter - Książę Półkrwi miał bardziej mroczny i "schizowaty" klimat od "Alicji w Krainie Czarów". Zakończenie robi się paskudnie amerykańskie. Elementy scenariusza, które są wyraźnie rozplanowane po całym filmie - rażą (np. kwestia, którą wypowiada do Alicji ojciec - od razu widać, że będzie ona wykorzystana jeszcze raz, a motyw ma wzmocnić patos i banalną zadumę zjadaczy popcornu). W takich chwilach przypominają mi się słowa Piszczyka - "Porywa mnie ten patos naszych czasów". Ponadczasowa kwestia, jakże znacząca w kontekście całego "Zezowatego szczęścia" i w odniesieniu do amerykańskiego kina.

Za to Johnny Depp świetny. Film oglądałem w wersji z napisami i muszę przyznać, że miało to swoje "Zady i walety". Język bywa trudny, wiele tu gierek słownych, neologizmów, dla kogoś kto nie czyta szybko i średnio rozumie po angielsku przeprawa może być ciężka. Z drugiej strony - akcent i wszelkie kwestie wypowiadane są fantastycznie, dubbing angielski stoi na wysokim poziomie i oczywiście (znowu) bryluje tutaj Depp, ale nie ustępują mu ani na krok pozostali. Czuło się (wizualnie i dźwiękowo) posmak "Władcy Pierścieni" i "Harrego Pottera", głównie za sprawą przepychu efektów specjalnych i elementów mroku, ale także głosów Alana Rickmana, Christophera Lee, Timothy Spalla. Nie jest to komplement, wszystko to już było, dawno się przesyciło, bywało w lepszym stylu.

Nie, nie jest to porażka na miarę "Planety małp" Burtona, ale film jest mocno poniżej oczekiwań. Przepych efektów specjalnych i kilka smaczków przykrytych trzema tonami papki wystarczą, żeby film na siebie zarobił, nad czym ubolewam, bo to sprowokuje producentów do tworzenia kolejnych kalek. Kalek w obu znaczeniach tego słowa.
Efekty już mamy trójwymiarowe, szkoda tylko że postaci wciąż jeszcze nie wyszły z epoki kina czarno-białego. Nie wierzcie reklamom - trzeci wymiar wkrada się przez oczy, ale niestety na nich się zatrzymuje.
Niby bawiłem się dobrze, ale prędko wyleci drugim uchem.

Ocena: 5/10

P.S. Acha, okularki trochę wbijają się w uszy, a ta mini-recenzja pisana jest mocno na gorąco, praktycznie od razu po powrocie z kina, weźcie to pod wzgląd ;)

3 komentarze:

  1. Byłem na Avatarze w 3D i też technologia zrobiła na mnie wrażenie, ale nie z powodu wyskakujących przed ekran elementów, a raczej głębi którą dzięki zastosowaniu 3D można uzyskać.

    "okularki trochę wbijają się w uszy"
    Mi może nie wbijały się w uszy, ale zdecydowanie były za duże :P

    OdpowiedzUsuń
  2. (pierd)

    ja se sie wzbraniam dalej przed 3d... (pamiętam akcje polsatu z okularami 3d niebiesko zielonymi i filmem "szczenki3"... jako daltonista NIC nie widziałem w tych kolorkach.... to mam nadzieje jużw realnych kolurach :>?

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie niestety (ze względu na "wadę wzroku") nigdy nie bawiły kolorowe okularki i raczej nie jest mi dane cieszyć się efektami 3D w takim wydaniu. Co do samego Burtona to muszę się z Tobą po części zgodzić. Od zawsze jestem jego wielką fanką, chociaż koneserem kina się nie mogę mianować. Ten film jednak uratowało bardzo niewiele. Jak sam wspomniałeś: Niby bawiłem się dobrze, ale prędko wyleci drugim uchem. I tak też raczej byłoby w moim przypadku, ale od zguby uratuje ten film niezawodna (jak zawsze) kreacje Deppa :)

    Pozdrawiam,
    PuchMarny

    OdpowiedzUsuń