4 sierpnia 2015

Terminator: Genisys, Mad Max: Fury Road, Jurrasic World, Inside Out

Czasami fajnie jest usiąść do oglądania filmu, prowadzić zeń notatki, przeanalizować go, opisać. Po jakimś czasie jednak przyłapałem się na tym, że nie oglądam filmów, bo nie chce mi się o nich pisać. I zacząłem oglądać więcej, ale nie pisałem już o wszystkim. I tu pojawił się kolejny problem – o niektórych z nich mam sporo do powiedzenia. Czasem nie zgadzam się opinią wszystkich albo mam ochotę krzyknąć „O! TO! TO!”.

I tak właśnie mam teraz z filmami, które widziałem w kinie. „Jurrasic World”, „Mad Max: Fury Road”, „Terminator: Genisys” i „W głowie się nie mieści” – widziałem je wszystkie. I nie chce mi się formalizować tego wpisu – podchodziłem do tego już trzy razy. Porozmawiajmy sobie o tych filmach po prostu. Ot tak.

Swoją drogą - w pięknych czasach żyjemy. Większość filmów jest dostępna za darmo w Internecie (niektóre nawet legalnie), wszystko jest na wyciągnięcie ręki. A my jesteśmy tak bogaci, że i tak kupujemy DVD, Blu-raye, chodzimy do kina, kupujemy VOD. Są nawet tacy, którzy oglądają jeszcze telewizję i za nią płacą. Bo nas stać. A gdy coś nam się nie spodoba, jakiś dobry film o zombie z Arnoldem ma nigdy nie ukazać się w polskich kinach ani nawet w jakiejkolwiek krajowej dystrybucji – możemy pokazać wszystkim środkowy palec, pobrać z Internetu i obejrzeć.

Tylko ludzie jakby bardziej marudni. Pamiętam czasy, gdy istniał tylko Terminator i Terminator 2. No dobra, nie tylko, istniały też drzewa, ludzie, masa rzeczy – ale seria o Terminatorze była nieskalana. Ktoś tam czasem ponarzekał na paradoks czasowy, który w tej serii się pojawia, ale górę zawsze brał czysty „fun” płynący z ekranu. Wyobrażałem sobie wtedy, jak mogłaby wyglądać „trójka”.

Ach, spoilery będą. Żeby nie było, że nie uprzedzałem. Trochę dziwne mi się wydaje, że ktoś wciąż mógł nie widzieć tej serii filmów, ale sam znam przynajmniej dwie osoby, które nadrobiły tę zaległość bardzo późno.

Tak więc pod koniec dwójki już nie ma wątpliwości – tym razem żaden chip z przyszłości się nie ostał. Dnia sądu nie będzie. Skoro nie będzie dnia sądu, to po co John Connor miałby wysyłać Kyle’a Reese’a w przeszłość? I z kim ten miałby walczyć? Skoro do tego nie dojdzie, John Connor w ogóle się nie urodzi. A skoro się nie urodzi, to kto powstrzyma Dzień Sądu? Rozwiązaniem jest założenie, że są to różne rzeczywistości zależne od obranej linii czasu. To jednak oznaczałoby, że ojcem pierwszego, oryginalnego Johna Connora nie mógł być Kyle Reese.

Zastanawiałem się też dlaczego maszyny wysyłają swojego Terminatora do czasu późniejszego. Wiadomo, że Ci ludzie mają już świadomość tego, co może ich jeszcze spotkać i że mogą być przygotowani. I rzeczywiście, Sarah Connor przygotowywała siebie i synka pod nadchodzącą apokalipsę. I zacząłem dalej kombinować „co by było gdyby”, mieszając w zawirowaniach czasu i przestrzeni.

A potem pojawił się „Terminator 3”. Z dość prostą fabułą, ale mimo wszystko spodobał mi się. Nie dorósł do miana klasyka, ale był całkiem niezły. Dodawał nowego Terminatora, który potrafił władać i sterować innymi maszynami. Dodawał Kate Brewster – postać ciekawą i pasującą do uniwersum, a także opisywał śmierć Johna Connora. Ponadto rozwiązywał problem paradoksu czasoprzestrzennego, przywracając Dzień Sądu. Mało tego – twist na końcu był dość ciekawy i, jak na kino hollywoodzkie, dość odważny. Postać Arnolda miała konflikt wewnętrzny, bohaterowie również. Nawet kilka scen akcji było godnych zapamiętania – scena z wozem strażackim albo wyjście z trumną.

Oglądałem ten film niedawno, dla odświeżenia i także dlatego, że to jedyna część serii, której nie widziała moja luba. I nadal jestem tego samego zdania – trójka, choć zawiodła moje oczekiwania odnośnie złożonej i pokręconej fabuły rodem z „Powrotu do przyszłości 2”, to była całkiem niezła.

Dlatego, idąc do kina na „Terminator: Salvation” miałem nadzieję przynajmniej na dobre kino. Pamiętam tylko, że się srogo zawiodłem i że utkwił mi on jako raczej słaby. To było do przewidzenia – gdy czas akcji odjeżdża za bardzo od znanych nam realiów, to trudno jest wzbudzić emocje na widowni.

A „Terminator: Genisys” oglądałem ze swoją lubą i bawiliśmy się na nim doskonale. Pomyślałem sobie nawet w kinie „O – to jest moja prawdziwa trójka”. Wszystkie te zawirowania przyczynowo-skutkowe i rozkminianie ich w trakcie dało mi spory ubaw. Liczne nawiązania do oryginałów nie kończą się w momencie wprowadzenia pierwszych zmian. Rzeczywistość przedstawiona niby jest nowa, ale jakby poskładana z tych samych klocków. Mało tego – jest tu nawet scena, która w jednym krótkim ciągu nawiązuje do „Speed”, zaraz potem do „Mrocznego Rycerza” i do „Uncharted 2”. To nie mógł być przypadek.

Dwa małe zarzuty mam do tego filmu (zagwozdka językowa: można „mieć zarzuty”?). Po pierwsze – kto wysłał Arnolda w przeszłość? Że niby „ta informacja została skasowana” (albo utajniona, nie pamiętam). W pierwszej chwili pomyślałem – „Fajnie, ale pewno w końcu się dowiemy” i nawet snułem w trakcie oglądania swoje teorie na ten temat. Zawiodłem się. Ten wątek nie wraca już do samego końca. A czekałem na wyjaśnienie. Może liczą na sequel? Ale czy to oznacza, że to tylko otwarta furtka, za którą jest *to się dopiero wymyśli*? Czy może po prostu dziura, którą ktoś tak dziwnie załatał? A może po prostu scenarzysta zapomniał o rozwiązaniu tego zagadnienia?

I jeszcze jeden zarzut – troszkę za bardzo nawiązuje i wzoruje się na poprzednikach. Brakowało tu scen bardziej unikalnych dla Genisys.

Wady te ładnie opowiedzieli panowie z RedLetterMedia, ale ku memu zaskoczeniu, film im się przez to nie podobał. Nie tylko przez to, ale ogólnie ocenili go negatywnie. I, jak się okazuje, cały Internet nie lubi nowego Terminatora i jednym chórem szufladkuje go jako „zły film”. Coś się we mnie buntuje.

Dlaczego ja bawiłem się doskonale? Czy film, który jest wybrakowany, ale który daje ogromną satysfakcję z oglądania go, może być nazwany jednoznacznie „złym” filmem? A może to ze mną jest coś nie tak? Może zaczynam idiocieć i zaczyna ponownie mnie bawić tego typu kino? A może to Internet nie chce się przyznać, że taki film może się podobać? Albo lepiej się zarabia na negatywnych recenzjach? Nie wiem. Ja polecam. Nadal jestem zdania, że Arnold ma ostatnio nosa do dobierania dobrych filmów, w których może zagrać. A na pewno lepszego nosa niż kiedyś. Widzieliście już „Maggie”?



Jeszcze tytułem dopisku parę słów. Widziałem najnowszy odcinek „Także tego” z Michałem (u góry) i czuję potrzebę, by się odnieść do tego i owego. Otóż Skynet był tym rozproszonym systemem bez jednostki centralnej już w tak znienawidzonej przez Michała trójce. To była główna przyczyna, dla której był on niepokonany. A właśnie w Genisys ponownie go scentralizowano. Connor przyszłości podbija „główną bazę” Skynetu. Skynet „wciela się” w Connora. To rozproszenie po wszystkich urządzeniach jest tu głównym zagrożeniem, które ostatecznie się nie dokonuje. Dlaczego? Nie wiem, widz musiał mieć przed oczami ogromny zegar odmierzający czas do uploadu – jakby Skynet nie mógł zrobić tego wcześniej. Wszystko wskazywało na to, że był już na to gotowy. Także – nie taka trójka zła, jak ją malują.

Oddać honory muszę za umieszczenie w Genisys tabletów, smartfonów i naświetlenie zagrożenia jednego, globalnego systemu. Tu po głowie krążą mi kolejne pomysły – dlaczego Skynet jest zawsze systemem autonomicznym? Wiemy z rzeczywistości, że sztuczna inteligencja potrafi być dobra w udawaniu inteligencji, ale do prawdziwej inteligencji i umiejętności ewolucyjnych jej jeszcze bardzo daleko. Może sposobem na odświeżenie serii byłoby nie wcielanie Skynetu w człowieka, ale wcielenie człowieka w Skynet. Zobaczcie, jak dobrze się to sprawdza w przypadku relacji człowiek – Terminator. Ciekawie sprawdziło się to w zakończeniu serii o Matriksie. Gdyby się okazało, że gdzieś za kulisami wciąż jest jakaś mała grupka ludzi, która wykorzystuje Skynet dla swoich ideologicznych celów – mogłoby być ciekawie. Nawet gdyby tą grupką okazali się naziści z ciemnej strony księżyca albo Hitler ujeżdżający dinozaura.

Nie mogę też zgodzić się w pełni z oceną roli Emilii Clarke. Sarah Connor w T1 i T2 była ciekawa – mogliśmy obserwować jej przemianę z młodej i niedoświadczonej po weterankę. Do tego dochodziły sceny jej „filozofowania”, które pogłębiały nie tylko postać, ale i cały film. Dlatego ta postać działała – podobnie, jak Ripley z „Obcego”, która przechodzi tę przemianę „od zera do bohatera” (a raczej do „survivora” w tym przypadku). W Genisys historia tej postaci jest nam tylko opowiedziana. Nie przeżywamy przemiany Sary wraz z nią – jesteśmy postawieni przed faktem dokonanym. Co samo w sobie jest ciekawym twistem i genialnie się sprawdza jako zaskoczenie i odniesienie do poprzedników w scenie „Come with me if you want to live”, ale kiepsko buduje postać. A z racji przebudowania jej przeszłości i wychowania nie jest to ta sama Sarah, choć film stara się nas naprowadzić na jak najwięcej odniesień do tamtej postaci. I tu potwierdza się to, co pisałem wcześniej – to nieco inne postaci i inne wydarzenia zbudowane z tych samych klocków. Mi się to podoba, bo nie tylko pobudza to w widzu poczucie nostalgii, ale i daje do myślenia w kontekście przeznaczenia i budowania alternatywnych przyszłości.

Relacja Sary z Popsem (Terminatorem) jest także nakreślona dość luźno. Tę więź rozumiemy, bo oglądaliśmy ją w dwójce – tu otrzymujemy rozwinięcie. Genisys samodzielnie nie da rady obronić tej relacji. Zatem winą za słabą Sarę Connor obarczyłbym mimo wszystko scenariusz, który nie dawał wielkiego pola do popisu.

Ciekawy jest także motyw „musimy spłodzić dziecko” i dość niejednoznacznego związku między Sarą, a Kylem. To napięcie było niezwykle ciekawe i wielka szkoda, że tak słabo odegrane. Wieloletnie borykanie się z świadomością tego, co ma nastąpić i walka z przeznaczeniem było motywem doskonale podkreślonym w T1 i T2 – i tutaj także ten motyw występuje, ale przewija się on jedynie jako krótki fragment ekspozycji.

Aż boję się poruszać temat „Mad Maxa”. Najpierw warto, byście się zapoznali z opiniami moimi i Pita – rozmawialiśmy, jak na Internetowych celebrytów przystało – nagrywając wszystko i umieszczając na Youtube.



Rozmowa ta miała miejsce jeszcze przed premierą nowego Mad Maxa. Wyrażałem tam pewne obawy, które częsciowo się spełniły. Hardy nie był tak szalony, jak Mel Gibson. Właściwie jego gra sprowadzała się w dużej części do miny srającego kota. Szaleństwa w tym za grosz, także odpada nam „Mad” z tytułu. No i głównym bohaterem, a właściwie główną bohaterką, okazała się niejaka Furiosa. To odpada nam jeszcze „Max”. Były kobiety, ale nie było widać futerka, także odpada nam jeszcze „Furry”.
Taki suchar – jak znalazł w te pustynne klimaty.

Efektów specjalnych generowanych komputerowo jest tu cała masa, choć nie rażą aż tak, jak się tego spodziewałem.

I mimo tych wszystkich wad, bawiłem się w kinie doskonale. Klimat rodem z dwójki, czyli najlepszej części z oryginalnej trylogii. Nawet lepszy, bo bez tej rażącej, wręcz gejowskiej stylistyki sado-maso. Bez nudy i przeciągania suspensu – czyli już lepiej niż w jedynce. I bez wygładzania, cenzury i „cackania” się z widzem – czyli już lepiej niż w trójce. Słowem – „Mad Max: Fury Road” to najlepsza część serii.

A potem dowiedziałem się, że ludzi razi przekaz i aspekt polityczny w tym filmie. Pit czytał, zgorszony, coś z wyborczej nt. Mad Maxa (potem zapewne trzy razy czyścił ciasteczka w przeglądarce i dla pewności wszystkie podzespoły komputera), coś o feminizmie. Potem zobaczył napis „Agora” przed seansem. A potem zobaczył, jak Furiosa rządzi i jak zabiera snajperkę Maxowi, opiera o jego ramię i celuje i trafia. Polecam przesłuchanie jego podcasta – choć się z jego zdaniem nie zgadzam, to się z nim liczę i zawsze słucham z zaciekawieniem.

Widzieliśmy to już w dwójce – kobieta jest tam brutalnie gwałcona. Podobnie jest tutaj – przechowuje się tu kobiety dla ich zdrowia, funkcji rozrodczych i mleka. W świecie opętanym przez choroby, zdrowe dzieci i ich narodziny są czymś niezwykle cennym, dlatego taka rola jest zrozumiała. I jest też w końcu Furiosa, która „trzyma sztamę” z kobietami i próbuje je „oswobodzić”. Emancypacja jako żywo, ale czy w sytuacji bycia po stronie uciskanej nie odzywa się w nas poczucie buntu i chęć wyzwolenia? To klasyczna rebelia i ucieczka – coś zrozumiałego w tym świecie i w tej sytuacji. I do tego dochodzi aspekt religii, która okazuje się tu doskonałym narzędziem do zarządzania ludźmi. W świecie postapokaliptycznym ciężko ludziom zachować wiarę w stare wartości – ale potrzeba religijności i wiary pozostaje. Pojawiają się ludzie, którzy potrafią tę potrzebę wykorzystać.

Gdy usiądę i spróbuję sobie wyobrazić tego typu świat i go zbudować, to dochodzę do podobnych wniosków – jest spora szansa, że tak właśnie by to wyglądało. I myślę, że to, wraz z przesłaniem, przyświecało scenariuszowi. Nie chęć pokazania kobiety, jako wyemancypowanej buntowniczki, która potrafi i może i będzie silniejsza i lepsza od mężczyzny.

A przesłanie to „może jednak nie zawsze ucieczka będzie najlepszym rozwiązaniem, czasem da się coś naprawić”. Dla zwolenników równania z ziemią i budowania od początku może to przesłanie być krzywdzące. Dla mnie nie jest – bo odnosi się nie tylko do konieczności poprawiania czyichś spieprzonych projektów w pracy – projektów, które wolelibyśmy napisać od zera. Odnosi się także do związku kobiety z mężczyzną. Także do cywilizacji. I ogólnie idea moim zdaniem jest jak najbardziej zacna.

W tym temacie pozwolę sobie jeszcze umieścić fajny i odzwierciedlający także moje odczucia cytat. Właściwie podwójny cytat, bo wewnątrz jest kolejny – taka konstrukcja szkatułkowa.
Fraa:
Totalnie uwielbiam ten wpis za fragment:
"Mam wrażenie, że męskie postaci są po prostu bardziej uniwersalne. Jeśli chcemy pisać o człowieku i jego problemach, piszemy o mężczyźnie. Czemu tak myślę? Bo kobieta automatycznie narzuca szereg dodatkowych tematów do rozważenia. To co mnie chyba najbardziej boli w wielu postaciach, to kwestia macierzyństwa. Przy męskiej postaci możemy odłożyć dzieci na bok. Przy kobiecej – odczuwamy potrzebę, by jakoś się do tego odnieść. Gdy mężczyzna ratuje dziecko z płonącego autobusu, jest po prostu bohaterskim mężczyzną. Gdy kobieta robi to samo – kieruje się instynktem, jest potencjalną opiekunką/matką, która reaguje na krzywdę dzieciaczka.

Kolejnym przejawem braku uniwersalności jest koszmarek zwany „silną postacią kobiecą”. Z jakiegoś powodu nie da się stworzyć dobrej/ciekawej/fajnej postaci płci żeńskiej, trzeba podkreślić, iż jest ona kobietą, a mimo to jest silna. Twórcy, którzy nie radzą sobie z pojęciem, że kobieta też człowiek, generują zwykle niesamowicie nudne i generyczne bohaterki, na które nie mogę patrzeć. I myślę, że właśnie to jest problemem – że nie potrafimy myśleć o kobiecie jako o postaci, odczuwamy potrzebę, by umieścić ją koniecznie w kontekście wszystkiego, co kobiece plus kontekście nierówności płci i zmian społecznych"

Mam to samo wrażenie. I to wcale przecież nie ogranicza się do książek, a zahacza o film. Szczególnie mocno ostatnio to odczułam przy okazji internetowo-blogowych rozkmin ludzi o Furiosie. Która jest taka feministyczna. I taka silna kobieta. I taka och. A z drugiej strony, że wcale nie. Bo jest za mało kobieca czy coś... Miller dał nam fajną bohaterkę - po prostu: bohaterkę - i miałam wrażenie, że ludzie nie bardzo wiedzieli, jak ją ugryźć, no bo w końcu to KOBIETA.


Polecam też cały wpis Fraa... Fray... Fryy...Karczmarki – o TUTAJ

Długo unikałem trailera nowego Terminatora, bo wiedziałem, że są w nim spoilery. Kto doszedł do wniosku, że to będzie dobry pomysł, by tak wiele zdradzać już na etapie trailera? Nie wiem, ale powinien wylecieć z roboty. Albo przynajmniej odpokutować – 100 pompek minimum. I moje unikanie na nic się zdało, bo i tak puszczono mi ten trailer w kinie przed „Jurrasic World” właśnie. Dochodzi do sytuacji, w której nie tylko ciężko jest znieść zachowanie innych ludzi na sali, nie tylko ciężko znieść 30 minut reklam przed seansem, za który się słono płaci, ale i trzeba zasłaniać oczy i uszy przy trailerach innych filmów, by nie natknąć się na spoilery. A potem się zaczną właściciele kin dziwić – dlaczego ludzie już nie chodzą do kin? Pojawią się jakieś wnioski o piractwie, coś o serialach, telewizji, Internecie, ale nikt nie wpadnie na najbardziej oczywiste. Bo nikt z tych analityków chyba do kina nie chodzi.

No dobra, ale jak ostatecznie wyszedł ten „Jurrasic World”? Cóż – w miejscach, w których próbuje powielić poprzedników, wypada nadzwyczaj blado. Jest jedna scena nawiązująca do „Jurrasic Park”, która robi to subtelnie i interesująco. Poza nią wszelkie powielone schematy się już po prostu nie sprawdzają. Za to wszystkie nowe i świeże pomysły sprawdzają się znakomicie. Jest tu cały szereg momentów, które umiejętnie unikają klisz i jednocześnie bawią.

Oczywiście – można się czepiać, że bohaterka biega w szpilkach przez cały film. Zresztą mamy tu scenę, która to jeszcze ten fakt podkreśla, więc może nawet jest to efekt zamierzony. Albo wątek, który miał być rozwinięty, ale nie był. To czepianie się jednak nadal pozostanie właśnie tym – czepianiem. I nie zepsuje ani trochę zabawy przed ekranem.

A zakończenie? Cóż, dla każdego, kto widział jedynkę i nie cierpiał trójki, będzie to prawdziwe katharsis.

Ach, tak, ja też zwróciłem uwagę na pana z drinkami. Zobaczcie, jak scenka trwająca około 2-3 sekundy może się wybić w filmie trwającym około dwie godziny.

I tak zerkam do tego Internetu i zewsząd widzę narzekania na remaki, rebooty, powroty. A potem idę do kina i zadziwiająco dobrze się bawię przy Mad Maksie, przy nowym Terminatorze i przy Jurrasic World. Może to moje wymagania się zmieniły, a może od zawsze – w przypadku tych serii – takie właśnie były? Nie wiem co to powodowało, ale nie czuję powodu do narzekań. Nie oczekiwałem po letnich blockbusterach kina psychologicznego ani moralnie zaangażowanego ani wybitnego artystycznie.

Chyba wiem o co może chodzić – zauważam te same plusy i minusy, co pozostali. Tylko na szali więcej ważyły plusy, a minusy były tylko krótkim epizodem, mało ważnym.

Ach, zostało nam jeszcze „W głowie się nie mieści”. I powiem szczerze – nie chce mi się rozwodzić zbyt długo na ten temat. Dla mnie to najlepszy dotąd film Pixara. Wzbudzał autentyczne i silne emocje, a to nie lada sztuka. Właściwie to w ogóle jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem i czuję się zadowolony, że mogłem zobaczyć go w kinie. Inteligentny, pamiętny, zabawny, wzruszający, ujmujący, wspaniały – i jako jeden z bardzo nielicznych otrzymał ode mnie pełną dyszkę, 10/10, ocenę zarezerwowaną dla moich osobistych zboczeń, filmów, które mnie w jakiś sposób ścisnęły i do mnie dotarły (i niekoniecznie arcydzieł).

To tyle na dziś. Jeśli ktoś dotarł aż tutaj, to serdecznie gratuluję, otrzymujesz 10 punktów. 1000 punktów można wymienić na zużytą gumę do żucia. A teraz, drogie dzieci, pocałujcie misia w dupę.

3 maja 2015

Filmowy twitter cz.16

Dziennik Bridget Jones (2001) – ocena: 6/10
reżyseria: Sharon Maguire

Dopiero teraz zauważyłem, że to taka uwspółcześniona „Duma i uprzedzenie”. Niestety, w trakcie oglądania porównywać sobie mogłem jedynie ekranizacje, bo żadnej z tych książek nie miałem okazji czytać.

Niewiele więcej można o tym filmie napisać. To typowa komedia romantyczna, która różni się od wszystkich nam znanych głównie główną bohaterką. Niby dostajemy cały szereg jej wad, które można obwiniać za jej staropanieństwo, ale to tylko jedna strona medalu. Bowiem sama Bridget także bardzo drobiazgowo ocenia mężczyzn i też potrafi ich przekreślić z błahego powodu. Kto mieczem wojuje, chciałoby się powiedzieć.

Dostajemy tu cały zestaw klisz włącznie z Kopciuszkiem, ale o dziwo ogląda się to dobrze i nie ma się wrażenia wtórności. Ten film wciąż potrafi wciągnąć.

Ja widziałem go już dawno temu. I choć nie byłem wówczas trzydziestoparoletnią starą panną, to potrafiłem się częściowo z Bridget utożsamić. Bo przecież samotność to jedno z tych uczuć, które potrafią dosięgnąć niezależnie od płci i wieku, prawda? I może dlatego ta moc gdzieś tam tkwi, bo to historia, którą dobrze znamy, nawet jeśli nigdy filmu nie widzieliśmy. I każdy chce, żeby wszystko się dobrze skończyło. Pozostaje pytanie: co oznacza „dobrze”.

I tak sobie wspominam teraz ten film i wciąż nie wiem dlaczego jest on odrobinę lepszy od tych wszystkich odkalkowanych komedii romantycznych. Chyba zaważyła ta odrobina wiarygodności postaci i kilka drobiazgów. Taka próba zbliżenia do szarej rzeczywistości bajki o Kopciuszku. Który kopci.

Bridget Jones: W pogoni za rozumem (2004) – ocena: 6/10
reżyseria: Beeban Kidron

No tak – co dzieje się po happy endzie? Jak drugi raz wykorzystać sprawdzoną, acz nieco przejrzałą fabułę, nadając jej nowej dramaturgii? Cóż – częściowy reset i replay powinien zadziałać.

Dowcipy nadal bywają głupie i polegają głównie na wrzucaniu Bridget w żenujące sytuacje. Przyznaję, że to element, który mnie nie bawi, ale jest częścią Bridget i jako background ma prawo się podobać.

Ach, no i przesłanie wciąż to samo – co bardzo ładnie obrazuje rozmowa w tajskim więzieniu.

Silną stroną filmu jest Rene Zellweger. To chyba dzięki niej ten festiwal klisz i powtarzalności da się oglądać, a nawet czerpać z niego jakąś przyjemność.

Mimo wszystko bije z niego jakaś pozytywna energia. Nie doszedłem jeszcze do tego, gdzie ma swoje źródło. Przecież takich samych komedii romantycznych powstaje tak wiele i tak wiele z nich się po prostu nie udaje. Jakby ktoś coś więcej na ten temat wiedział, dajcie mi znać, ok?

Bunraku (2010) – ocena: 5+/10
reżyseria: Guy Moshe

Fantastycznie jest móc zobaczyć film tak inny stylistycznie od tego, co oglądamy co dzień. Niezwykle żywe kolory, ciekawa forma będąca hołdem dla japońskiego teatru bunraku, a także masa nawiązań do komiksów i gier – wszystko ze sobą współgra idealnie. Fabuła jest tu tylko pretekstem.

Jest tu także ogromna dawka kultury amerykańskiej – jednym z bohaterów jest typowy „nieznajomy” z dzikiego zachodu. Barman przedstawia wycinanki z historią Spidermana. A na ekranie zobaczymy takie gwiazdy jak Woody Harrelson, Ron Perlman czy Demi Moore.

Choć bardzo lubię stylistykę dalekowschodnią znaną choćby z „Hero” czy z „Domu latających sztyletów”, to ta przedstawiona w „Bunraku” jednak do mnie nie przemówiła. Na początku olśniewa, ale po około godzinie zaczyna być męcząca, nie daje chwili wytchnienia.

Film igra sobie z kliszami: z jednej strony trochę się z nich naśmiewa, ale równocześnie daje widzowi frajdę z wynajdywania odniesień i porównywania scen z klasykami. Gdy jeden z bohaterów wkracza do walki, pyta partnera: „Nie zapytasz co mi tyle zajęło?” i słyszy w odpowiedzi: „Nie”. I takie momenty są piękne.

Narracja ma w sobie sporo komiksowych morałów, które dziś są już tylko banałami. Tajemnice, którymi szturcha się widza zbyt długo, stają się irytujące. Ja w pewnym momencie już nie byłem ciekaw, kto, co i dlaczego. Po cichu liczyłem na zabawę ze schematami także przy zakończeniu i trochę się zawiodłem.

Przychodzi moment, gdy widz zniecierpliwiony mówi sobie: „Już, zabijcie w końcu tych złych i idźcie do domu”. Jednym z motorów tego filmu jest walka, zazwyczaj ciekawa, ale polotu nie starczyło na każde starcie.

Podobała mi się ta zabawa formą. Lubię zobaczyć „coś innego” na ekranie. Niestety, dwugodzinne spotkanie z tak agresywnym wizualnie i dźwiękowo filmem było dla mnie zbyt męczące. A może po prostu nie jestem fanem japońskiego teatru?

Dom (1977) – ocena: 6/10
reżyseria: Nobuhiko Ôbayashi

Słyszałem o tym filmie i przyznaję, że trochę się go bałem. Po obejrzeniu „Godzilla kontra Hedora” widziałem już, w którym kierunku Toho potrafi pójść, a tutaj wszystko miało być „bardziej”.

„Dom” to absolutne przeciwieństwo jakiejkolwiek subtelności. Wszystkie kolory są wyolbrzymione, tła to jakieś malowane plansze, a imiona głównych bohaterek to po prostu nazwy ich cech charakterystycznych. Po czym poznać „Kung Fu”, „Melody” czy „Mac” – z łatwością się domyślicie. Ta ostatnia nawiązuje do McDonald’s, nie do Apple’a.

Z przesłodzonej sielanki wszystko zmienia się w horror, który lekko balansuje na granicy z czarną komedią. Taka mieszanka potrafi zaskoczyć widza. Nie, nie ma tu żadnych tanich „jump scares” – po prostu nie masz pojęcia, co za chwilę zobaczysz na ekranie. I ta niepewność i ciekawość nie pozwalają ci odejść. Gdy tylko pojawia się odrobina nudy i spokoju, za chwilę znów zaczynają dziać się rzeczy, których się nie spodziewasz.

Film to swoiste pokłosie ery hippisów. Także przed snem weźcie trochę LSD i włączcie film. Przeżycia gwarantowane.

Czekając na Joe (2003) – ocena: 7/10
reżyseria: Kevin Macdonald

Książka nosi tytuł „Touching the Void”, który przetłumaczono jako „Dotknięcie pustki” . Na jej podstawie powstał film, który także nosi tytuł „Touching the Void”, który, co oczywiste, został przetłumaczony jako „Czekając na Joe”. Konsekwentnie, prawda? Doskonały tytuł oryginału zamieniono na kiepskawy i nawet marketingowo nieatrakcyjny, w którym w dodatku tkwi nie tylko spoiler, ale i pewna niechciana dwuznaczność. Jaka? Tytuł odnosi się tu do przedłużonego oczekiwania „nie wiadomo na co” u stóp góry, ale przecież może też się odnosić do oczekiwania na poluzowanie liny. Wydźwięk zakończenia raczej wyklucza nam tę drugą interpretację, ale w trakcie seansu tego przecież nie wiemy. Czułem się tym tytułem nieco dotknięty, bo interpretowałem go przez pół filmu jako oskarżenie wobec jednego z bohaterów.

A jak sam film? To kolejny dowód na to, że życie pisze najbardziej niesamowite scenariusze. Wprawdzie od razu znamy zakończenie – wiadomo, że obaj bohaterowie przeżyją, bo przecież opowiadają nam tę historię. Nie aktorzy, ale oni – prawdziwi uczestnicy wydarzeń. Ale przecież nie o to tutaj chodzi. Chodzi o to, jak do tego doszło. Cały film jest opisem cudu – cudu ludzkiej woli, a także dowodem na to, że wyznaczając sobie małe cele, można osiągnąć również te duże, pozornie nieosiągalne.

Ach, no i także o sile nienawiści do muzyki BoneyM.

Sceny odegrane na potrzeby filmu przypominają nieco „Spotkania na krańcach świata” Wernera Herzoga, ale opowiadają o czymś więcej. Zachwyt nad pięknem i ogromem gór przeplatany jest wchodzeniem wgłąb szczeliny ludzkich słabości. Szczerość narracji jest wyczuwalna.

To jeden z lepszych filmów dokumentalnych, które widziałem, i zdecydowanie warto go obejrzeć. Wciąż nie rozumiem, dlaczego ludzie wspinają się na tak niebezpieczne szczyty, zupełnie jakby chcieli z nich sięgnąć Boga. O ironio – myślę, że Joe sięgnął go dopiero, schodząc.

Opona (2010) – ocena: 7/10
reżyseria: Quentin Dupieux

Będzie ze spoilerami, ale c’mon – ten film nie trwa nawet godziny i dwudziestu minut – stać was, żeby nawet w przerwie na kawę go obejrzeć. Także bez jęczenia. Warto.

To film o morderczej oponie, która zabija siłą umysłu. Głupie, nie? Zabawne – tak, też. Nie spodziewałem się niczego więcej, a dostałem. To film o kinematografii. Dowiadujemy się tego w sposób dość dosłowny – tłumaczy nam to jeden z aktorów. Mówi też o tym, że czasami w filmach brak jest konkretnej przyczyny pewnych elementów. Przyczynowość nie zawsze jest potrzebna, aby widz dobrze się bawił.

„Opona” wyżywa się na kinowej widowni. Widzimy aluzję do obżerających się, gadających, przeszkadzających i ogólnie słabo zainteresowanych filmem widzów. Prawie wszystkich ich reżyser brutalnie zabija – muszę przyznać, że osiągnąłem w tym momencie małe katharsis. Ale to nie koniec, bo ten jeden, który przetrwał zaczyna się do filmu doczepiać. Doczepia się do braku tempa. W nim zobaczyłem siebie – naczelnego narzekacza, który lubi oglądać, ale i lubi sobie ponarzekać na to, co zobaczył. I on też ponosi swoją karę.

Mało tego – nie tylko widzów obserwujących film, ale i nas – rzeczywistych widzów – traktuje jak idiotów i tym samym w pełni świadomie oskarża nas o brak zrozumienia. Wszelkie aluzje do innych filmów, które można wyłowić samemu – są nam przedstawione już na samym początku.

Opona, która jest niczym przybysz z kosmosu – E.T.; „Love Story” – miłość też jest, owszem. „JFK” i „Texas Chainsaw Massacre” – zabójca, dochodzenie i masakra – wszystko na swoim miejscu. A brak toalety bohaterów? Nie można na to narzekać, przecież opona bierze prysznic, a nawet kąpie się w basenie. Skupisko opon palonych na stosie za płotem to zapewne aluzja do „Pianisty”. Owszem, użyte motywy są bardzo ogólne i dość luźno do wspominanych tytułów nawiązują, ale przecież nie chodzi o nawiązania do tych konkretnych tytułów, ale do klisz znanych z Hollywood.

Cała masa opon wraz ze wszystkim, co film ten reprezentuje, pod koniec zmierza do tegoż Hollywood. Gdy tam wjadą, wtedy dopiero widz osiągnie katharsis, prawda?

Zaraz, moment, a może chodziło o to, że jedna – prekursorska opona już odegrała wszystkie te sceny z filmów i teraz inne, zainspirowane nią, jadą w kierunku Hollywood. W końcu nawet w napisach końcowych widzimy, że opona miała na imię Robert.

Nie, w imieniu „Robert” musiało chodzić o żarcik językowy i podobieństwo do słowa „Rubber”. A całość zapewne była kompletnie bez sensu i tylko dla naszej uciechy przed ekranem.

Samą historię zabójczej opony i zabawny motyw z relacją widz-aktorzy oglądało się po prostu dobrze. I o to chodziło. Prawda?

Legenda (1985) – ocena: 3/10
reżyseria: Ridley Scott

Ridley Scott, świeżo po nakręceniu swoich największych dzieł: Obcego i Łowcy Androidów, zabrał się za film osadzany w świecie fantasy. Prawdopodobnie na fali popularności „Niekończącej się opowieści”. Być może zamysł był taki, by teraz, dla odmiany, stworzyć film dla dzieci.

Niesamowicie udała mu się strona wizualna. Stroje, plenery (choć kręcone w studiu), postaci – wszystko to wygląda po prostu olśniewająco. Możemy tu poobserwować młodziutkiego Toma Cruise’a. Ale to nic, bo najlepszym elementem „Legendy” jest Tim Curry w roli szwarccharakteru. To nim zapewne inspirował się Blizzard tworząc Diablo.

I gdy będziesz tę wizualną wspaniałość oglądał, drogi widzu, będziesz miał to wszystko głęboko w dupie. Postaci i wydarzenia są tak bardzo odkalkowane i niecharakterystyczne, jak tylko jesteś w stanie to sobie wyobrazić. Może dla dzieci, które były przez większość dzieciństwa przetrzymywane w ciemnej piwnicy i odgrodzone od świata baśni, ta historia może być jakimś powiewem świeżości. A jeżeli dziś się komuś podoba, to pewnie ze względu na poczucie tęsknoty za młodością, z którą ten film ma prawo się kojarzyć.

A potem uśmiechniesz się do siebie, drogi widzu, i zdasz sobie sprawę, że to nie jest tak, że Ridley Scott już się zestarzał i robi kiepskie filmy. Nie, on potrafił je robić także za czasów swej świetności. A zatem jest jeszcze nadzieja, że stać go będzie na przebłysk geniuszu.

Ostatni dzwonek (1989) – ocena: 6/10
reżyseria: Magdalena Łazarkiewicz

Przyznaję, że po raz drugi podchodziłem do tego filmu z uprzedzeniem i po raz drugi zostałem pozytywnie zaskoczony. Mimo ogromu wad, niedoróbek i stylu, który średnio przypadł mi do gustu, ogląda się to dobrze.

Film, podobnie do sytuacji, którą sam przedstawił, jest tylko tłem do spektaklu. Całość sprawia wrażenie zaangażowanego teatru muzycznego luźno powiązanego ze sfilmowaną fabułą. Zlepek ten jakoś się trzyma kupy, choć wygląda, jakby zlepiony został tylko na zwykłą taśmę klejącą.

Cenzura niechcący powołała do życia pewien dość istotny element w polskim kinie – subtelność. Aluzjami obchodziło się tę właśnie cenzurę. A widz nauczył się oglądać. Miało to swoje oddziaływanie i tkwiła w tym solidarność – wszyscy czuli się trochę, jak rebelianci, którzy przekazują sobie tajne wiadomości. Wymuszało to także używanie szarych komórek. W efekcie szare komórki rozpracowywały treść także na długo po zapoznaniu z nią, a wraz z tym za widzem wędrowało także przesłanie – umocnione. „Ostatni dzwonek” niestety tej subtelności prawie nie ma – zachłystuje się swoim wentylem, o którym sam jasno i bez ogródek wspomina. Wyjątkiem jest jedna scena – w domu dyrektora pod koniec filmu.

No dobrze, to może chociaż bezpośrednio coś ciekawego nam się przekazuje. Owszem, ale z perspektywy czasu są to tylko oczywistości znane z lekcji historii. Zapewne w swoim czasie film ten musiał robić większe wrażenie – w końcu ukazał się niedługo przed zmianą ustrojową i poruszał temat bardzo „na czasie”.

Mógłbym bronić tej prostoty przekazu – bo przecież mamy tu rozbudowany element muzyczny. Może wszystko to ma przypominać nieco teksty piosenek? Wykorzystano piosenki Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego, które są poetyckie, treściwe, subtelne i jednocześnie mają niezwykle silny przekaz. Tego w żadnym wypadku nie można powiedzieć o scenariuszu filmu.

Ciągłe głośne obrażanie się i wychodzenie postaci w trakcie dyskusji sprawiało czasem wrażenie, jakby kluczem do sukcesu rewolucji miała być ucieczka przed aparatem władzy i permanentny foch. Jednemu nawet ta ucieczka się udaje.

Piosenki wykonane są naprawdę doskonale i wciąż mają tutaj swoją moc. Nie mogę jednak tej zasługi przypisać w pełni „Ostatniemu dzwonkowi”, który w tym czasie najczęściej pokazuje – jak to w teatrze – śpiewającego. Moc płynąca z piosenek pochodzi od oryginałów, film nie dokłada do niej zbyt wiele od siebie. A gdy pojawia się coś oryginalnego – okazuje się, że to jakaś przedziwna próba muzycznej interpretacji słów regulaminów, przepisów i innych ważnych tekstów. Miało to zapewne dać efekt odwrotny do zamierzonego w tekście, ale wyglądało bardziej jak desperacka próba dołożenia melodii do niemelodyjnego materiału. To rozbicie rytmiki odwracało uwagę od reszty. A gdy pojawia się piosenka o „światełku w tunelu”, która próbuje nam wbić swój tekst do głowy młotkiem (monotonia to mało powiedziane), a zaraz potem po raz kolejny oglądamy ten sam klip, który pokazywano nam już wcześniej – moje nerwy zaczynają powoli wysiadać.

Treściowo silnie przypominało mi to „Stowarzyszenie umarłych poetów”, a także trochę „Lot nad kukułczym gniazdem”. Pojawia się nawet piosenka o pożarze w szpitalu psychiatrycznym (choć wiadomo, że inspirowana jest rzeczywistym pożarem, bardzo tragicznym w skutkach). Umieszczono ją w przydługiej scenie, która wygląda na naciąganą i dopisywaną do samej piosenki. Nie tylko ta scena na taką właśnie wygląda.

Zatem „Ostatni dzwonek” to film bardzo nierówny. Pstrokaty zlepek nie do końca przystających ze sobą elementów, ale za to o silnym, wspólnym i spójnym przekazie, który ktoś próbuje nam do głów wbić na chama. Można obejrzeć, ale wolę puścić sobie kilka aranżowanych piosenek w oryginalnych wersjach. Bez zaśmiecania tego rozrzedzającymi wszystko wątkami pobocznymi.

23 kwietnia 2015

Chłopak z sąsiedztwa (2015)


Chłopak z sąsiedztwa

(2015) reż. Rob Cohen
Są takie filmy, które powinno się ludziom „spoilować”, są przypadki, w których to przysługa dla widza. Ten film jest jednym z nich. A ten tekst to ostrzeżenie.

Miałem dużą ochotę pójść na coś do kina – film nie grał roli, byleby nie iść na niego samemu. Sam to sobie mogę w domu obejrzeć. Potem wymienić poglądy z botem googla i botem binga, publikując tekst na blogu i pójść spać. W końcu udało mi się namówić moją dziewczynę. Mam niejasne podejrzenie, że mogła zareagować na moją desperacką ideę zapłacenia prostytutce za 1,5 godziny filmu i max 30 minut dyskusji. Za taki seans pewno policzyłaby sobie coś ekstra za trudne warunki pracy.

Jedna para po blisko 30 minutach już wiedziała, że lepiej nie będzie, wyszli z kina. Ciekawe, czy dostali zwrot za bilety. Ciekawe, czy ze zgorszenia nie spotkał ich inny zwrot. Na pewno ciekawsze to od filmu.

No dobra, popastwiłem się, czas odpowiedzieć na pytanie „dlaczego”? O – to dobre pytanie do autorów tego „dzieła” – dlaczego skazaliście nas na coś takiego?

Historia jest odkalkowana do tego stopnia, że łatwo być przekonanym, że już się ten film widziało, tylko w lepszej wersji. Absolutnie żadnych odstępstw od normy – może poza dodaniem paru głupot tu i ówdzie, żeby nie było za mądrze.

Nie robię tego zwykle, ale ciężko jest pisać ogólnikami – zatem oprę się na własnym opisie fabuły. Khm khm.

Jenny from the block rozstała się mężem, bo ten ją zdradzał w delegacji. Tzn. wygoniła go z domu, nie rozwiodła się. Synalek ma do ojca pretensje o to, że został wyrzucony na 9 miesięcy i że nie było go tak długo w jego życiu. A w tym czasie wydarzyło się przecież tak dużo! Wszystko się wydarzyło! Ale, ale – synalek przecież „nie był sobą”, działał pod wpływem innej osoby.

Tą inną osobą jest Noe, tytułowy „Chłopak z sąsiedztwa”. Ideał męskości – duże mięśnie, zna się na samochodach, cytuje klasyków. W Ameryce na filologii klasycznej w 4 klasie liceum omawia się „Iliadę” Homera, bo przecież to tak mało znana i elitarna literatura. Ojciec i syn nie wiedzą o niej nic, uczniowie też, a Noe zna na pamięć, uwielbia, rzuca cytatami i w prezencie kupuje Jenny „pierwsze wydanie”. Tak, pierwsze wydanie „Iliady” Homera. Nie, bez dalszych konkretów. Noe – chodzący ideał, zabierze całą tę rodzinkę na swoją Arkę i popłynie ku zbawieniu.

Jenny jest nim wyraźnie zainteresowana. On nią też. Zatem dobiera się do niej. Ta mówi „nie”, a myśli „tak”. A rano panikuje i ucieka. Nie rozumiem kobiet, także ciężko mi zrozumieć, a tym bardziej ocenić jej zachowanie. W każdym razie Jenny nieładnie postąpiła, wodząc Noego za nos, by potem go odrzucać – każdy by się wkurzył. A tym bardziej socjopata.

A potem mamy serię typowych akcji – coś złego się dzieje, ale Jenny nikomu niczego nie powie, bo się boi i nie chce się przyznać. Jej bierne podejście do sprawy potrafi skutecznie irytować. Jej zachowanie jest podporządkowane głównie kolejnym punktom fabularnym, a nie charakterystyce postaci ani tym bardziej logice.

Zakończenie jest dokładnie takie, jakiego się spodziewacie. Bez odstępstw.

Często z zażenowania zasłaniałem oczy. Film nie jest nawet „tylko” nudny, on uraża i poraża widza. Wyciągnąłem z niego odrobinę zabawy dla siebie, nie ukrywam. Jennifer Lopez, choć już swoje lata ma, nadal wygląda dobrze i sceny seksu i te pokazujące jej krągłości robią wrażenie. Poza tym w towarzystwie można obejrzeć, ale tylko z nastawieniem na piwo i na wyśmiewanie się z wydarzeń na ekranie. Jeśli jakimś przypadkiem traficie w kinie na to cudo, nie wahajcie się komentować głośno i śmiać się ile wlezie – przynajmniej wy dostarczycie innym widzom choć odrobinę rozrywki.

Kobieta siedząca nade mną nawet, gdzieś tak po połowie filmu, odebrała telefon. I nie mam jej za złe – na tym etapie już wszyscy na widowni wiedzieli, że to kiszka. Z pieprzem. Spieprzam. Z kina.

Ocena: 2/10

17 kwietnia 2015

Filmowy twitter cz.15 - Arnold Schwarzenegger

6-ty dzień (2000) – ocena: 5/10
reżyseria: Roger Spottiswoode

Widziałem ten film stosunkowo niedawno, a mam wrażenie, jakbym już nic z niego nie pamiętał. Słyszałem o nim raczej pochlebne opinie i spodziewałem się czegoś na miarę „Pamięci absolutnej”. Zawiodłem się, choć nie było też i tragicznie.

Od jakichś 20 lat w kinie coraz bardziej dominuje tendencja do zaskakiwania widza zwrotami akcji. Te, niestety, stały się tak powszechne, że odwrócenie ról albo wywrócenie świata przedstawionego do góry nogami w kinie sci-fi można uznać już za normę. I, co za tym idzie, ciężko być w takiej sytuacji zaskoczonym. To jeden z powodów, dla których teraz „6-ty dzień” uważam za przewidywalny produkcyjniak z Arnoldem, ale w czasach, gdy świat jeszcze ocierał pot po Matriksie, a temat sklonowanej owieczki był na pierwszych stronach gazet – miał prawo robić wrażenie.

Można obejrzeć, nie będzie to czas zmarnowany, ale trzymajcie oczekiwania odpowiednio nisko.

Plan ucieczki (2013) – ocena: 7/10
reżyseria: Mikael Håfström

Hell Yeah! Nareszcie doczekałem się filmu, który bez odniesień do starych hitów tworzy coś nowego w „gatunku” kina akcji lat osiemdziesiątych. Bez zbędnego mieszania w chronologii pokazywanych zdarzeń, bez nadmiaru prób osiągania „wielkiego zaskoczenia”. I do tego Sylwester i Arnold w jednym filmie.

Owszem, wprawiony widz będzie musiał się odrobinę przymusić do zawieszenia niewiary – sytuacje przedstawione bywają prawdopodobne, ale mało wiarygodne. Gęsta akcja zdecydowanie w tym pomaga i nie pozwala się nudzić ani przez chwilę. Szkoda też, że postaci z biura nie zostały nieco lepiej wykorzystane – szukają głównego bohatera, chcą mu pomóc, a potem wątek się jakby urywa.

Co ja wam zresztą będę gadał po próżnicy. Wszystkie drobiazgi, do których mógłbym się podoczepiać zrekompensowane mi zostały przez wszystkie wspaniałe sceny. A przy końcówce poczujecie się, jak za dawnych lat. Wyszło znacznie lepiej niż w „Niezniszczalnych 3”. I kasety nie trzeba przewijać po obejrzeniu.

Likwidator (2013) – ocena: 6/10
reżyseria: Jee-woon Kim

Ktoś spojrzał na plakat filmu i na tytuł „The Last stand” i stanął przed ciężkim wyborem. Przetłumaczyć tytuł, jak należy czy zrealizować swoje małe marzenie, nazywając go po swojemu. Zgadnijcie co wybrał. „Likwidator” nie pasuje ani do fabuły ani do oryginalnego tytułu. Właściwie jedyne do czego pasuje, to do Arnolda. Ten nie jest tu od likwidowania kogokolwiek. W tytule chodzi o ostatnią „twierdzę”, ostatni punkt, w którym można zatrzymać groźnego przestępcę zanim ten przekroczy granicę. Jest to też ostatni wielki „akt” bohatera granego przez Arnolda – któremu nie zależy już na kasie ani na sławie, jako że wie, że śmierć się o niego upomina. Zależy mu na spokoju, a w toku wydarzeń, także na honorze. Jak rzadko możemy zaobserwować nieco głębsze profile postaci przedstawionych w tym filmie i dzięki temu całość staje się naprawdę interesująca.

Arnold nie jest tu „jedynym i najgłówniejszym” bohaterem ostatniej akcji. Mamy też Foresta Whitakera, Eduardo Noriegę, a także całą barwną ekipę uczestniczącą w akcji u boku Arnolda. I każdemu poświęcono dość uwagi, bez wyróżniania. Zrobiono to na tyle skutecznie, że widz sam wsiąka w akcję, lubi protagonistów, a na widok antagonistów uśmiecha mu się twarzyczka. Bo Ci są realni, prawdopodobni, ale i w odpowiednim stopniu „przerysowani” – wystarczająco, by w swojej kategorii móc się podobać.

Ten film to przykład na to, jak nowoczesne kino akcji powinno wyglądać – bez ucieczki od „starej szkoły”, ale i bez nadmiernego kultywowania przeszłości. I także w drugą stronę – bez nadużywania nowoczesnych trików i manier. Zachowany został idealny balans, który mnie satysfakcjonuje i wciąga. A „Likwidator” to nauczka, że nie powinno się stosować „kreatywnych” tłumaczeń tytułu bez zapoznania się z treścią.

Sabotaż (2014) – ocena: 6/10
reżyseria: David Ayer

Reżyser? David Ayer, który po mocnym wejściu z filmem „Ciężkie czasy” zjechał po równi pochyłej w „Królach ulicy” i „Furii”. Obrazy te mimo sprawności realizatorskiej miały ostre parcie w scenariuszu, które może gaci nie zaplamiło, ale prześmiardywało na odległość.

Przy scenariuszu tym razem pomagał Skip Woods, nad którym miałem okazję pastwić się przy okazji potworka, jakim był film „Szklana pułapka 5”.

A na ekranie Arnold Scharzenegger, który ma ostatnio dobrego nosa albo dużo farta do grania w dobrych filmach. Tym razem jednak bałem się o to, że może jednak nie do końca.

O ile „Furia” była swoistym hołdem dla World of Tanks, tak „Sabotaż” to hołd dla nowszych części Medal of Honor. Świadczą o tym liczne sceny akcji jednostki specjalnej, a także specyficzne ujęcia kamery. Poza tym, główny bohater - „Breacher” nazywany „ojcem” przypomina mi „Mother” z „Medal of Honor: Warfighter”, a sama ksywa przywodzi na myśl „Preachera” z tej samej gry. Przypadek?

Mamy tutaj także dość dziwny zbieg okoliczności – na ekranie pojawia się dwóch aktorów znanych z serialu „Lost” – Sawyer (Josh Holloway) i Michael (Harold Perrineau). Przypadek?

Ten film to dobrze nakręcone kino akcji – mknie do przodu, zaciekawia intrygą, ma dobrze umotywowane postaci i ciekawie skrojoną fabułę. Konsekwentną i bez wybijających się na wierzch dziur czy nieścisłości. A sama akcja u Ayera nakręcona jest, jak zawsze, a nawet lepiej. Sceny z perspektywy lufy albo dynamicznie cięte, ale dalekie od chaosu sceny pościgów i strzelanin świadczą o niespożytej pomysłowości i świadomości tego, jak powinien wyglądać efekt końcowy. Szybki montaż bardzo często w dzisiejszym kinie wygląda jak zlepek nie do końca udanych ujęć łatanych „na kolanie” przez montażystę, ale nie tutaj.

Czy się wynudzisz? Będziesz żałował czasu spędzonego z tym filmem? Nie sądzę.

I stanie się koniec (1999) – ocena: 3/10
reżyseria: Peter Hyams

I się nie stał.

Pamiętacie jeszcze problem „pluskwy millenijnej”? I całą otoczkę „końca świata” związanego z nadchodzącym rokiem dwutysięcznym? Tak, jak „szósty dzień” żerował na newsach o klonowaniu, tak „I stanie się koniec” żeruje na kulcie przełomu wieków. A że film ten powstał w 1999, przewidywany czas swojego żywota miał bardzo krótki. A ja naprawdę nie wiedziałem o czym będzie, myślałem, że to Arnold w klimatach „postapo”. Na to najwidoczniej przyjdzie nam jeszcze poczekać. Dobrze, że niezbyt długo.

Panikę millenijną dziś, z perspektywy czasu, ogląda się nawet urokliwie. Chciałoby się pogłaskać tego biednego widza, który nie wiedział jeszcze, że będzie dobrze, któremu „Dwie Wieże” mogły kojarzyć się jedynie z książką Tolkiena, na którym wciąż robiły wrażenia komputerowe efekty specjalne (bo w pamięci trzymał „Park Jurajski”), który z obrzydzeniem myślał o Leonardo Di Caprio jako o pięknisiu-kochanku z Titanica, na komputerze miał Windows 98, zainstalowany Carmageddon i nie miał Internetu. Bidulek. Większości z wymienionych przeze mnie „cech” w żaden sposób nie ma w filmie (może poza biednymi komputerowymi efektami), ale ta cała seria skojarzeń to jedno z tych niewielu pozytywnych doświadczeń, jakie płyną z obrazu.

Arnold ratuje świat i strzela tym razem do samego szatana. Z glocka. I nie tylko. Co mogło pójść nie tak? Cóż, historia utraconej rodziny i związanych z tym wątpliwości natury religijnej to klisza stara i zdarta. I tutaj w żaden sposób nie próbuje się jej odświeżyć. Pomysł na bohatera, który sam, będąc upadłym, niereligijnym staje po stronie dobra jest ciekawy. Podobało mi się to, że wpuszczono go na jedną z szatańskich ceremonii w oparciu o jego „upadłą duszę”. Szkoda, że tak kiepsko i po łebkach ten pomysł potraktowano.

A idiotyzmów i nieprawdopodobieństw jest tu od groma. Sam protagonista w przebłysku geniuszu jedną rzecz zauważa – dlaczego cały szatański rytuał ma się odbyć przed północą w Sylwestra akurat czasu nowojorskiego? Wytłumaczenie? Przypadek – akurat wtedy planety będą w odpowiednim układzie. Co za zbieg okoliczności! Jak nie wiesz, jak coś wytłumaczyć, powiedz, że to przypadek. Cały ten film to przypadek. A raczej wypadek. Przy pracy.

A wystarczyłoby, żeby bohaterowie w pewnym momencie usiedli cicho w podziemiach Kościoła i przeczekali ten dzień czy dwa czy ile im tam brakowało. Trochę nudny film mógłby z tego wyjść. Chociaż z drugiej strony, akcję można zawęzić nawet do pojedynczej budki telefonicznej i sprawić, by było ciekawie, więc i tu zapewne dałoby się coś więcej z tego wyciągnąć.

Żeby być fair – przyznaję, że kilka scen akcji nawet mi się podobało. Zakończenie też jest całkiem efektowne i ciekawe (może poza marnie wyglądającymi efektami CG). Arnold jeszcze w sile wieku. Problem w tym, że dziś tego filmu już nie da się oglądać na poważnie, a komedii też tu niewiele – przez większość czasu widz się nudzi i czeka na kolejne, przewidywalne wydarzenia. Nie pomaga symbolika, nie pomaga pomysł na postać. Jeden ciekawy dialog, ze dwie dobre sceny akcji i zakończenie „takie nawet niezłe” nie były dla mnie na tyle atrakcyjne, bym mógł nazwać czas spędzony przed ekranem mianem dobrze spędzonego.

Na własną rękę (2002) – ocena: 6/10
reżyseria: Andrew Davis

Tytuł brzmi, jak kiepski komentarz z tyłu kasety z jakimś tanim filmem porno. Zdecydowanie dla fetyszystów. A jednak – to jeden z tych „kreatywnie tłumaczonych” tytułów, który mimo, że odbiega od oryginału, to do filmu pasuje jak ulał. Jak ulał na własną rękę.

Pamiętam czasy, gdy ten film wchodził do kin. Wiem, jestem stary. Pamiętam też, że już wtedy, czytając chyba jakiś skrócony opis w gazecie, pomyślałem sobie „to jeszcze takie rzeczy kręcą z Arnoldem?”. Wszystko wskazywało na to, że jest to wymarły już gatunek i że nic dobrego z niego wyniknąć już nie może. Słowem – „dla koneserów”.

Zaległość sprzed lat nadrobiłem niedawno i jestem pozytywnie zaskoczony. Dziewczyna, oglądając ze mną fragmenty próbowała się do czegoś uczepić, znaleźć jakieś luki w logice i jej się ta sztuka nie udawała. Zupełnie, jakby scenarzysta zdawał sobie sprawę z większości typowych luk i wyjaśniał je i łatał zawczasu. Można się przyczepić jedynie do elementów związanych z samą realizacją – wybuch wygląda, jakby tylko drasnął swoje ofiary, a te padają martwe. Niektóre sceny są ewidentnie „podkreślone” dla dramaturgii. Podkreślenia te potrafiły zaburzyć nieco wiarygodność i nie były potrzebne.

Co ciekawe – Arnie nie wystrzeliwuje tu bodajże ani jednej kuli. Polega głównie na swoim sprycie. Miałem wrażenie, że ta rola pisana była jednak bardziej z myślą o Richardzie Deanie Andersonie.

Bez spoilerów niczego więcej wam powiedzieć nie mogę. To dobre kino akcji, wewnętrznie spójne, przemyślane. Nic, co spowodowałoby, że będziecie teraz przez najbliższy tydzień rozważać sens życia, czytając książkę w najciemniejszym kącie karczmy. Ot – dobre na miły wieczorek i zdecydowanie warte Twojego czasu, jeśli tylko masz na takie kino akurat ochotę.

A teraz zacznijcie liczyć filmy, w których Arnold zagrał postać, która straciła swoją rodzinę i albo próbuje ją odzyskać albo pomścić.

28 marca 2015

Filmowy twitter cz. 14

Służby specjalne (2014) – ocena: 4/10
reżyseria: Patryk Vega

Do tego filmu mam bardzo ambiwalentny stosunek. „Scenariusz i reżyseria: Patryk Vega” powinno być zwiastunem nadchodzącej apokalipsy dla oczu i uszu. Ale muszę ocenić to szczerze – tak nie jest.

Przede wszystkim – jest to obraz źle wyważony. Na początku zostajemy zasypani masą odniesień, slangiem i wrzuceni w sam środek szpiegowskiej akcji, o której nie mamy większego pojęcia. Wymaga się od widza ogromnego skupienia, by mógł ogarnąć, co się w ogóle dzieje na ekranie. Problem w tym, że nic do tego skupienia mnie nie motywuje. Wszystko to jest nam rekompensowane, ale dopiero pod koniec, gdy scenariusz koncentruje się bardziej na bohaterach niż na akcji.

Nie wyjaśniłem, co jest przyczyną problemów ze skupieniem się w trakcie oglądania. Nie, nie jest to nudny scenariusz – ten opowiada o rzeczach nam bliskich, odważnie porusza kwestie kontrowersyjne i nie boi się stanąć po jakiejś stronie. Podstawowy problem to gra aktorska. „W filmie wystąpili” to dobre określenie, bo rzeczywiście zagrało raptem kilku aktorów. Olga Bołądź, Janusz Chabior i Andrzej Grabowski. Reszta albo średnio, albo „grała siebie”, albo - jak większość - recytowała tekst. Nie, źle się wyraziłem, recytacja miałaby jeszcze odrobinę sensu. To brzmiało, jak pierwsze naczytanie tekstu przy jednoczesnej tremie pospiesznej. Aktorzy odbębniali swoje kwestie byle szybciej i nieliczni pokusili się o jakąkolwiek intonację lub interpretację. JAK coś takiego jest w ogóle możliwe w dzisiejszym kinie? Czy ktoś wpadł na genialny pomysł pomieszania filmu zaangażowanego z jakąś tanią formułą typu „W11”?

Wciągnął mnie jeden wątek i to chyba głównie dzięki świetnej grze Janusza Chabiora. Między nim a Andrzejem Grabowskim powstało autentyczne napięcie. Do końca byłem ciekaw, jak to się rozwinie i nie byłem zawiedziony zakończeniem tego motywu.

Obraz w większości nakręcony jest sprawnie. Oczywiście drażni mnie „shaky cam”, który zastosowanie w scenach rozmowy dwu postaci powinien mieć żadne. Wszystko podkreśla prosty, ale skuteczny motyw muzyczny. Z jednej strony mamy kiepsko zakamuflowaną ruchami kamery i ostrym montażem walkę, z drugiej doskonale wyglądające i krwawe sceny (nie tylko akcji).

Ten film prosi się o porządną realizację. I za to mam żal.

Wkręceni (2014) – ocena: 5/10
reżyseria: Piotr Wereśniak

Jest zabawnie. W polskiej komedii. To już duży sukces. Na szczęście era rozśmieszania przekleństwami dobiegła końca. Niestety era rozśmieszania szablonowymi scenariuszami jeszcze nie. Sam koncept jest ciekawy, ale rozwinięcie od linijki. W moim mniemaniu dobry żart polega przede wszystkim na zaskakiwaniu widza i o ile w samych kwestiach jest tego sporo, tak w samej fabule bardzo niewiele. Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że to „dobra zabawa” na planie, improwizacja i ingerencja samych aktorów ratowała ten film od porażki.

Wyróżnia się Paweł Domagała, choć ciężko docenić jego rolę w tym filmie, jeżeli widziało się poprzednie . Gra to samo, co w „Dzień Dobry, kocham cię”, tylko film mu się trafił lepszy. Pozostali... cóż, grają... przepraszam, ale po przypomnieniu sobie „Służb specjalnych” wciąż jestem zachwycony, że aktorzy w polskich filmach jednak czasem grają.

„Wkręceni” to dobre kino dla widza, który wie czego chce – głupiej komedii omyłek, odrobiny odmóżdżenia przy piwku i chipsach. I reżyser to właśnie chciał nam dać. Wszyscy ze sobą się zgadzają, a będzie nadal tak, jak jest.

Stacja Warszawa (2014) – ocena: 7/10
reżyseria: Maciej Cuske, Kacper Lisowski, Nenad Miković, Mateusz Rakowicz, Tymon Wyciszkiewicz

Oglądanie tego filmu bynajmniej drogi krzyżowej mi nie przypominało. Całość podzielona jest na wiele małych historii luźno ze sobą powiązanych. To powiązanie oczywiście w dość oczywisty sposób staje się silniejsze i bardziej oczywiste pod koniec. Oczywiście.

Każda z tych opowieści jest ciekawa, wyrażona w sposób subtelny i bez pośpiechu. Mimo to, jakimś sposobem, udało się upakować tu niemal całe życiorysy w pigułce. Sprawiło to, że spory ciężar spadł na aktorów, którzy z godnością byli w stanie go udźwignąć i przenieść przez wszystkie stacje.

Przytłaczająca jest atmosfera tego obrazu. Każda historia ma w sobie dużo goryczy, nie wyczuwa się tu ani odrobiny optymizmu. Nie ma momentu, w którym ktoś przetarłby nam twarz chustą albo potrzymał krzyż choć na chwilę, zero odpoczynku i oddechu. Zabrakło mi też większego rozwinięcia dwu z przedstawionych historii - kobiety dobijającej się do mieszkania i szofera. Czuję się też już przejedzony pomieszaną chronologią, która nic temu filmowi nie daje ponad kolejną zagadkę, element pobudzający do myślenia i układania sobie wszystkiego w całość. Trochę więcej wiary w widza, nie zaśnie przed ekranem tylko dlatego, że ktoś mu nie pokazał kawałka zakończenia na samym początku.

To dobry film, ale trzeba mieć ochotę na tak ponure klimaty. Pomaga też przynajmniej minimalna znajomość Warszawy.

Zabić Bobra (2012) – ocena: 7/10
reżyseria: Jan Jakub Kolski

Najpierw obejrzałem film.

Miałem odczucie, jakby Kolski obejrzał „Leona”, zaczął zadawać pytania „A co by było gdyby” i dopisał tam parę elementów typowych dla siebie. Bardzo mi się to spodobało, a po seansie nie mogłem pozbierać myśli przez jakiś czas.

A potem zajrzałem do Internetu.

Jan Jakub Kolski za ten film został nominowany do Nagrody Węży w kategorii najgorszy reżyser. Recenzenci dość zgodnie oceniają ten film nisko i oskarżają dialogi i część wydarzeń o śmieszność, która odwraca uwagę widza i psuje całość. A zaszyte w waszych recenzjach spoilery niczego nie psują?

Ja się nie śmiałem.

Droga do zapomnienia (2013) – ocena: 4/10
reżyseria: Jonathan Teplitzky

Była już Droga do zatracenia, do przebaczenia, do szczęścia, a teraz tłumacze serwują nam drogę do zapomnienia. Ktoś tu bardzo stara się podpiąć pod sukces innych filmów, ale udaje mu się tylko wprowadzić potencjalnego widza w stan permanentnej konfuzji. Widziałem tę „drogę” czy nie? Nie pamiętam. Tak, w takim razie musiałem przebyć już drogę do zapomnienia.

A jak sam film? Oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, które same w sobie są ciekawe. Powoli wprowadza się nas w klimat, niespiesznie zapoznaje z meandrami opowiadanej historii. Głównie dlatego, że meandrów tych jest stosunkowo niewiele, a jakoś te dwie godziny trzeba zapełnić.

Bardzo silnie próbuje też wzruszyć. I przez moment to się nawet udaje. A potem następuje kolejna smutna scena do wzruszania. A potem kolejna. I jeszcze. I tak przez cały film. Emocje wyparowują, przychodzi zmęczenie i wrażenie „Nosz ileż czasu możecie się nad sobą użalać?”.

Z ciekawej historii, która może i nie za bardzo nadawała się na film pełnometrażowy, zrobiono rozciągnięte użalanie się przez dwie godziny. Polecam poczytać o tej historii w Internecie, ale seans można sobie darować.

Chappie (2015) – ocena: 7/10
reżyseria: Neill Blomkamp

W kinie bawiłem się rewelacyjnie. Blompkamp znalazł swój szablon w „Dystrykcie 9” i tutaj bardzo ściśle się go trzyma. I na tym etapie jeszcze mi się nie przejadło, łykam, nie zakąszam.

Potem zajrzałem do Internetu i zobaczyłem sporo recenzji niepochlebnych. Głównym zarzutem było zmiksowanie pozornie nieprzystających do siebie klimatów – wychowywania słodkiego robocika i kina familijnego oraz kina akcji w stylu „Robocopa”. A mnie się to wręcz podobało.

Wyczuwalne jest poszukiwanie balansu między „nerd friendly” a „casual friendly”. Z jednej strony informatyka wygląda tak, jak to w wielu przypadkach ma rzeczywiście miejsce, czyli czarny ekran, linia komend, prosty interfejs i do przodu. Z drugiej strony – akcja ma miejsce w roku 2016, jakoś bardzo szczerze wątpię w taką wizję przyszłości. Wytłumaczenie jest jedno. To film, który jest stylizowany na kino sci-fi lat osiemdziesiątych lub początku lat dziewięćdziesiątych. Pokazana scena z „He-mana”, nawiązania do „Krótkiego spięcia” i „Robocopa” są nieprzypadkowe.

I w moim odczuciu sprawdza się to znakomicie.

Księga ocalenia (2010) – ocena: 7/10
reżyseria: Albert Hughes, Allen Hughes
UWAGA! SPOILERY!


The Quiet Earth (1985) – ocena: 7/10
reżyseria: Geoff Murphy
UWAGA! SPOILERY!


16 marca 2015

Filmowy twitter cz. 13 - Węże 2015

Zbliża się rozdanie specyficznych nagród, polskiego odpowiednika Złotych Malin, czyli Węży. Czas zająć się nieco bliżej rodzimym kinem. Zobaczmy co jest w tym roku nominowane i co ma szansę na zdobycie Węża.

Dżej Dżej (2014) – ocena: 6/10
reżyseria: Maciej Pisarek

Naprawdę? To jest zły film? Mi się nawet podobało. Owszem, jest parę głupich i niepotrzebnych scen, które są tam dodane na siłę dla wywołania taniego efektu komicznego (ileż razy można się śmiać ze scen przyłapywania kogoś na masturbacji?). Gra aktorska bywa słaba w przypadku ról drugoplanowych. Nie zmienia to faktu, że film ogląda się po prostu dobrze. Jest interesujący, miejscami rzeczywiście zabawny i niegłupi.

Szyc jest na ekranie prawie przez cały czas i kreuje swoją rolę znakomicie. Oprócz realistycznej interpretacji słów i palety emocji, które w głównym bohaterze się kłębią, dodaje także elementy spójne z fabułą – jak tik smyrania się za uszami i kilka innych drobiazgów. Role drugoplanowe są z reguły przerysowane i ciężko powiedzieć gdzie kończy się dowcip i satyra na rzeczywistość (a może i obłąkania bohaterów), a gdzie zaczyna się kicz i czysta głupota. Film zdaje się wciąż na tej granicy niebezpiecznie balansować.

Sam scenariusz sprawiał wrażenie, jakby pisany był przez dwie różne osoby. Rdzeń jest ciekawy, nawiązuje do wielu innych filmów i umiejętnie miksuje ich elementy. Nakreśla ton komediowy na początku, by pod koniec zbić go tonem bardzo mrocznym, co wydało mi się zabiegiem niezwykle ciekawym i trochę zaskakującym. Z drugiej strony wchodzi dowcip na poziomie „American Pie”, mroczny klimat zbijany jest nieco przez jakieś tanie dowcipy, a zakończenie dopisane jest jakby „dla tych, którzy nie zrozumieli i dla tych, którzy polubili głównego bohatera”. Zupełnie, jakby ktoś napisał dobry i odważny scenariusz, a potem powoli zaczął tchórzyć i się z niego wycofywać.

Zdecydowanie polecam ten film. Bywa zabawny, jest niegłupi, rolę Szyca ogląda się z przyjemnością, a finał jest ciekawie zbudowany.

Kochanie, chyba cię zabiłem (2014) – ocena: 5/10
reżyseria: Kuba Nieścierow

Po raz kolejny: to jest zły film? Jego podstawowym grzechem jest fatalny tytuł. Wszystkie te filmy z serii „Kochanie” zaczynają się widzom chyba powoli mylić. Sam, widząc ten tytuł, zastanawiałem się czy już przypadkiem tego filmu nie widziałem.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie jest to także kino wybitne. To po prostu kolejny przeciętniak. Postaci są przerysowane, każda musi mieć coś charakterystycznego i wyrazistego, przez co każda pozostaje „tylko” postacią, żadna nie staje się człowiekiem.

Film bardzo mocno koncentruje się na maksymalnym zapewnieniu katharsis widzowi i to w każdej możliwej sferze. Jesteś zły na jakichś skorumpowanych policjantów albo na takich, którzy złapali Cię na przekroczeniu prędkości? Zobaczysz wymowną scenę, po której powinieneś poczuć się zrozumiany i poczuć spełnienie niczym po dokonanej zemście. To zagrywka pod publiczkę i film ten na sali kinowej w doborowym towarzystwie ma prawo się sprawdzić. Troszkę gorzej będzie mu w domowym zaciszu przy samotnym seansie.

Wszystko to gdzieś już było, scenariusz kreślony jest od linijki. Czeka nas tu parę absurdów – w tym, dla mnie najbardziej wyraźny, droga z Warszawy do Sopotu, która wygląda na polną ścieżynę przez las. I prom odpływający z sopockiego molo do Danii. Nie słyszałem o takiej atrakcji, przyznaję. Cała reszta zachęca nas jednak do wyłączenia mózgu w trakcie seansu, co bardzo się przydaje w tym przypadku.

Dowcip jest, ale „nie ściele się gęsto”. Chyba, że sporadyczne przekleństwa ktoś uznaje za dowcipy. Przyznaję się bez bicia, że parę razy zupełnie szczerze się uśmiechnąłem i nie czułem się zażenowany poziomem serwowanych żartów. Miejscami odczuwałem zakusy na coś więcej, zupełnie jakby ktoś miał ochotę stworzyć kolejnego „Kilera”. Do tego temu filmowi wciąż daleko.

Zatem w wolnej chwili, jeśli bawi was czarny humor i macie ochotę na kino proste, łatwe i przyjemne – kupcie piwko albo cydr czy co tam lubicie, zaproście znajomych i bawcie się dobrze.

Dzień dobry, kocham cię (2014) – ocena: 3/10
reżyseria: Ryszard Zatorski

Dziewczyny liżą wspólnie łyżkę od ciasta, a potem dalej je mieszają. To normalne? Dziewczyna zapisuje facetowi swój numer telefonu na jego ręce – ten się oczywiście rozmazuje w formę tajemniczo wyglądającej gwiazdy. Naprawdę nie można było rozmazać mu na ręce zapisanego numeru telefonu? Ktoś się musiał wyjątkowo dobrze bawić przy realizacji tego filmu. A reżyser chyba zapomniał w zabawę zaangażować widza.

Jeżeli zdecydujesz się na obejrzenie całości, musisz mieć świadomość, że przez pierwsze 40 minut czeka Cię droga przez mękę, po uszy w szambie. Później w tajemniczy sposób film potrafił przyciągnąć moją uwagę, by tuż przed końcem znowu strzelić mi plaskacza nudy. Zastanawiałem się – dlaczego? Prawdopodobnie formuła komedii romantycznej, choć stara i zużyta, wciąż ma w sobie coś, co odwołuje się do naszych pierwotnych instynktów. Coś, co było w stanie choć odrobinę przebić się przez fetor. Wielka szkoda, że jedyne wątki, które potrafiły mnie choć odrobinę zainteresować, zostały potem bezczelnie porzucone.

Drewniany i odkalkowany scenariusz, rozgrzebane wątki prowadzące donikąd, klimat miernego serialu kręconego dla telewizji „na szybko” to coś, czego można się było spodziewać już po samym tytule. I w tej kwestii film nie zawiedzie wiernych fanów polskich komedii romantycznych. Jest w tym wszystkim jedna perełka – taka perła w gównie. Jest nią Paweł Domagała, który sprawia wrażenie, jakby większość swoich tekstów improwizował. Równie dobra okazała się Olga Bołądź, choć ta nie miała już niestety takiego pola do popisu. To smutne dla komedii, gdy najlepsze i najśmieszniejsze sceny to fragmenty, które powinny być w zbiorze scen zakulisowych.

To dla mnie bardzo smutny film. Talent komediowy Pawła Domagały marnuje się w tak marnym „dziele”. Miłości „poboczne” służą jedynie jako wątek komiczny (z mizernym skutkiem), a mi szkoda tych porzuconych postaci. No bo jak im musi być smutno, że ich historia musiała okazać się drugoplanowa, że musiała ustąpić jakiejś kiepskiej opowieści o „jednym spotkaniu i wiecznym poszukiwaniu”. Ach, jeśli ktoś nie lubi filmów z cyklu „nie mogą się spotkać”, to także tego powinien unikać.

Karol, który został świętym (2014) – ocena: 2/10
reżyseria: Grzegorz Sadurski, Orlando Corradi

W filmie słyszymy piosenkę Arki Noego „Święty uśmiechnięty”, choć przez cały seans przemykała mi myśl, że bardziej pasowałby tu utwór Armii „Marność”.

Piotr Fronczewski dokonuje tu prawdziwego cudu. Ze scenariusza, który bardziej nadawałby się na kazanie (i to niezbyt porywające) robi coś, co w jego wykonaniu da się oglądać. Wrażenie też robią fragmenty prawdziwych nagrań, ale za moc tychże przecież twórcy „Karola, który został świętym” nie są odpowiedzialni w najmniejszym stopniu. Powiem wręcz, że sytuacja jest odwrotna – gdy adaptowana jest scena rzeczywista, tu wyzuta jest całkowicie z jakiejkolwiek mocy.

Miałka historia przeplatana jest scenami animowanymi. Przypomina mi to „Rewanż Godzilli” – historię o dziecku, które zainspirowane poczynaniami swojego bohatera zmienia własne życie na lepsze. Poziom także zbliżony. Animacje są jakości „wczesnego PlayStation”, choć śmiem twierdzić, że nawet w tamtych czasach robiono je lepiej. Ruchy postaci są potwornie sztuczne, usta nijak nie zgadzają się z wypowiadanymi słowami (chyba, że w jakimś przekładzie na japoński). Wygląda to, jak klecone przez studenta na „za pięć dwunasta” i to chyba w barterze w zamian za dobre słowo.

Myślę, że nawet dzieci, do których ten film jest prawdopodobnie kierowany (druga grupa docelowa to zapewne dziadkowie i babcie), nie polubią go. Będą zanudzone kazaniem i usilną próbą pouczania.

To bardzo smutne, że do tematu tak ciekawego i ważnego zniechęca się dzieci, pokazując jako historię nudną, bezpłciową i nawet wizualnie nieatrakcyjną. Gdybym miał wybierać, chyba wolałbym obejrzeć jeszcze raz wyżej wspomniany „Rewanż Godzilli”. Plus za Fronczewskiego i za dwa czy trzy celne teksty zawarte w scenariuszu. Minus za stratę czasu wszystkich, którzy to widzieli, i za zmarnowanie naszych pieniędzy, które mogły pójść na jakiś bardziej szczytny cel niż nabicie kabzy komuś, kto ma ochotę zbić parę groszy na kanonizacji Jana Pawła II.

Facet (nie)potrzebny od zaraz (2014) – ocena: 7/10
reżyseria: Weronika Migoń

I znowu – to jest zły film? Czy ludzie oceniają te filmy za tytuł? Ten, przyznaję, jest niezbyt zachęcający. Czytając go, mam wrażenie, że to już musiałem widzieć, ale dlaczego pokazują go w kinach znowu? A może to był „Idealny facet dla mojej dziewczyny”?

Jak mówią – nie ocenia się książki po okładce. A filmu po tytule. „Facet (nie)potrzebny od zaraz" to jest po prostu dobre kino.

Obraz jest przemyślany i dobrze nakręcony, choć trochę nadużywa swoich manier np. pokazywania bohaterów z rzutu bezpośrednio z góry. Mamy tu sporo „lirycznych” wypełniaczy, a całość połączona z dobrą muzyką sprawia nieraz wrażenie zbyt teledyskowe. Nie jest to w żadnym wypadku jakaś wielka wada – ot, specyfika, która nie każdemu musi przypaść do gustu.

Mimo kilku elementów humorystycznych zdecydowanie nie jest to komedia. Tak, wiem, że na portalach internetowych i nie tylko film został zakwalifikowany jako „komedia romantyczna”, ale po obejrzeniu całości daleki jestem od wsadzania go do tej samej szufladki zaraz obok takiego np. „Dzień dobry, kocham cię”. Całość jest ładnie podzielona na rozdziały, które są ciekawie nazwane i zaakcentowane.

Do licha, tak wiele chciałbym wam o nim opowiedzieć, ale nie mogę, bo zbyt łatwo tu o spoilery. Szykujcie się na kino drogi, w którym bohaterka przebywa podróż rozliczającą ją z przeszłością. Nie wszystko okazuje się takie, jak to sobie wyobrażała lub jak to zapamiętała. Scenariusz stara się balansować wątki antymęskie i antykobiece i w sumie wychodzi z tego jakaś rozprawka na temat trudności w miłości. Banał, ale za to przedstawiony w sposób świeży, ciekawy i pobudzający do myślenia.

4 marca 2015

Filmowy twitter cz. 12

Ostatni smok (1996) – ocena: 6+/10
reżyseria: Rob Cohen

Film „Ostatni smok”, w oryginale „Dragonheart” widziałem w kinie i pamiętam, że wtedy zrobił na mnie duże wrażenie. Głównie ze względu na efekty specjalne oczywiście. Był to okres, gdy po Parku Jurajskim oczy nasze wciąż nie były jeszcze oswojone z grafiką komputerową.

Teraz, gdy sam jestem dziadkiem, wracam do Dragonheart pełen obaw. Wiadomo, efekty specjalne tego typu potrafią się naprawdę brzydko postarzeć. Mimo to czekało mnie tym razem miłe zaskoczenie. Smok jest dopracowany – wygląda dość szczegółowo, a na szczególną uwagę zasługują jego ruchy. Usta są doskonale zsynchronizowane ze świetnym dubbingiem w wykonaniu samego Seana Connerego. Któż mógłby mieć bardziej dystyngowany głos niż on?

Fabułę pamiętałem bardzo wyrywkowo. Poznając ją na nowo, nie zawiodłem się. Jest nawet lepiej niż to zapamiętałem. Aktorzy, choć znani lepiej ze swoich ról drugoplanowych lub z filmów raczej „klasy B” spisują się tutaj na medal. Zawsze lubiłem oglądać na ekranie Dennisa Quaida, równie dobrze wypada David Thewlis w roli szwarccharakteru (tak, to młody Lupin, który jest zły do szpiku kości – Yaaaay!).

Bawiłem się doskonale. Nie jest to wybitne kino, ale jako rozrywkowy blockbuster typu obejrzeć-zapomnieć zdecydowanie spełnia swoje zadanie. Plusik od siebie do oceny dodaję – za wspomnienia, które odżyły na nowo. Wspomnienie kina Znicz, które uważałem za jedno z lepszych (finalnie przerobione na kościół Zielonoświątkowców) oraz wspomnienie kina Zawisza, które prezentowało filmy w warunkach typowo wojskowych. Tych kin już nie ma. Oby Neptun i inne kina studyjne trzymały się długo swojej niszy.

Ostatni smok: Nowy początek (2000) – ocena: 3/10
reżyseria: Doug Lefler

W młodości swej nie wiedziałem i nie przypuszczałem nawet, że istnieć może kontynuacja hitu znanego mi jako „Ostatni smok”. „Ostatni smok: Nowy początek”... i jak tu teraz wytłumaczyć widzom, że niby ostatni, ale może jednak niekoniecznie, bo jeszcze tu jakieś jajo, a tu z kolei...?

Dwukrotnie niechcący zasnąłem w trakcie oglądania. Film stara się powtórzyć formułę co do joty i przerabia wszelkie niepokojące momenty na wersje ugłaskane i familijne. Jeżeli kogoś raził brak krwi i ogólny młodzieżowy target pierwszej części, tu będzie zawiedziony. Nie ukrywajmy tego – to film dla dzieci i zrealizowany na poziomie taniego serialu produkcji polsko-australijskiej.

Nie jest jednak AŻ tak źle. Niszowość ma swój urok. Kilka scen było całkiem fajnych, a nijakość postaci i mizerię gry aktorskiej ratował antagonista. Bardzo długo mieliśmy chyba myśleć, że antagonistą nie jest, ale każdy średnio rozgarnięty widz przejrzy go na kilometr bardzo prędko.

Efekty specjalne oczywiście nie są na takim poziomie, jak w części pierwszej. W końcu porównuję kinowy blockbuster z ogromnym budżetem do szybkiej telewizyjnej produkcji. Smok wygląda przyzwoicie (jak na kino familijne), na pewno lepiej od tego z polskiego „Wiedźmina”.

Sam film można sobie darować. Lepiej w to miejsce odświeżyć sobie serial „Spellbinder”.

Dragonheart 3: The Sorcerer's Curse (2015) – ocena: 5/10
reżyseria: Colin Teague

Kto przy zdrowych zmysłach wraca do marki skutecznie ubitej 15 lat wcześniej i to w dodatku niezbyt popularnej? Chyba tylko prawdziwy entuzjasta albo ktoś z pomysłem, prawda? Tak jest.
Trzecia część „Ostatniego smoka” wyrosła znikąd i spełniła swoje zadanie. Zdaje się ani nie negować ani nie potwierdzać wydarzeń z poprzednich części. Oparta jest za to na zbliżonych rozwiązaniach fabularnych i na podobnym schemacie.

Klimat jest zdecydowanie bardziej mroczny. Smok nie jest już tak cukierkowo kolorowy, jest dojrzały. W scenach walki po raz pierwszy w serii pojawia się krew. Scenariusz także zdaje się być bardziej spójny i przemyślany – nawet od tego z części pierwszej (nareszcie kodeks ma jakieś realne znaczenie). Nieraz zdaje się wyjaśniać zawczasu wątpliwości czepialskich widzów.

Co w takim razie poszło nie tak? Właściwie bardzo niewiele. Motywacje bohaterów zdają się być czasem mało zrozumiałe. Podział serca smoka odbywa się z powodu dość błahego, jak na mój gust. Narażanie misji na niepowodzenie celem ratowania towarzyszy to decyzja wątpliwa z logicznego punktu widzenia. A testowanie swoich umiejętności magicznego rozwiązywania supłów w środku walki to już przejaw całkowitego zidiocenia. Na szczęście takich momentów jest stosunkowo niewiele.

Nie spodobało mi się dodanie do tego świata magii i czarów. Ot, bardziej wolałem ten świat bardziej realistyczny znany z pierwszej części. Jako młody szczaw mogłem zawiesić niewiarę i wmówić sobie, że smoki tak naprawdę kiedyś istniały, a jeśli chcesz wiedzieć co się z nimi działo, obejrzyj film. Tutaj w momencie, gdy druidzi zaczynają czarować, dla mnie prawdziwy czar pryska.

Warto obejrzeć w wolnej chwili – znajomość poprzednich części nie jest obowiązkowa. Nie spodziewajcie się jednak fajerwerków.


Siódmy syn (2014) – ocena: 6/10
reżyseria: Siergiej Bodrow

Jedno trzeba ustalić już na samym początku: to do bólu sztampowe i standardowe heroic fantasy. I w pełni samoświadome. Zamiast to ukrywać – uwypukla i egzekwuje z diabelską precyzją. Każdy, kto nie jest na takie kino przygotowany, będzie zawiedziony.

Silne wrażenie wywołuje połączenie scenografii, monumentalnej i idealnie dopasowanej muzyki oraz roli Jeffa Bridgesa. Nieraz miałem wrażenie, że więcej niż połowa klimatu spoczywa na jego barkach. Gdy tylko na ekranie pojawia się festiwal komputerowych efektów specjalnych i elementów lecących w kierunku kamery celem podkreślenia efektu 3D – cały klimat siada. A zaraz potem oglądamy jakiś wspaniały plener, specyficznie mówiącego brodacza w odpowiednim stroju i wszystko wraca na swoje miejsce.

Fani klasycznego heroic fantasy chyba właśnie za takim kinem tęsknią. To czysta i dobrze wykonana ekranizacja naszych wyobrażeń. Wszystko to już gdzieś było i to wielokrotnie, dlatego czasem zastanawiam się jakim cudem dobrze się bawiłem w trakcie seansu? Ale przecież grając w Diablo, też bawiłem się doskonale. A Jeff Bridges brzmi, jak Deckard Cain. Stay awhile and listen...

Diabelska plansza Ouija (2014) – ocena: 3/10
reżyseria: Stiles White

Ktoś doszedł do wniosku, że Polacy mają prawo nie wiedzieć czym jest „Ouija” i dodał do tytułu zwrot „diabelska plansza”. To, co w USA było tylko rozbudowaną fabularnie reklamą zabawki od Hasbro, u nas nie ma już żadnego uzasadnienia swojej egzystencji.

Sceny, w których mamy się przywiązać do bohaterów są koszmarnie nudne i miałkie. Scenariusz brzmi, jakby został napisany przez Ilonę Łepkowską. Aktorstwo też niezbyt zaangażowane i serialowe. Masa niepotrzebnych dłużyzn. Ten film nadawałby się bardziej na odcinek jakiegoś średnio ciekawego serialu.

Jedno, co broni go przed totalną katastrofą to strona wizualna. Zdjęcia wykonane są na wysokim poziomie. Kilka „jump scares” na mnie poskutkowało, przyznaję. Mały zwrot akcji przy końcu także był całkiem niegłupi. Jednak, jak to gdzieś w Internetach ostatnio słyszałem, to jak znaleźć orzeszka w kupie gówna. Niby fajnie, orzeszek, może nawet byłby smaczny gdyby nie cała reszta.

Furia (2014) – ocena: 5/10
reżyseria: David Ayer

Film bardzo stara się nas wzruszyć, poruszyć i dźgnąć. Wychodzi mu to przeciętnie. Głównie dlatego, że wprawiony widz wyczuje na odległość pismo nosem i obroni się przed tym, co ma nadejść.

W przeciwieństwie do młodzika, widz jest już opatrzony. Wojnę widział na dużym ekranie wiele razy, codziennie słyszy o tym i o tamtym w TV. W Internecie z łatwością można znaleźć drastyczne i prawdziwe filmiki. W grach także nam wrażeń tego typu nie oszczędzają. Dlatego reakcja obronna młodzika może być dla nas trochę niezrozumiała, bo jesteśmy regularnie bombardowani znieczulaczami.

„Furia” emocjonalnie spisuje się średnio, sztampowo i przewidywalnie. Ma jednak jedną mocną stronę. World of Tanks. Każdy kto grał i zna klimat, poczuje go i tutaj. Obrazy są po prostu świetnie skonstruowane, a feeling wojny i braterstwa krwi w walce wyczuwalny. Wielka szkoda, że regularnie łamie się go scenami lirycznego wojennego patosu rozpisanego niezbyt skutecznie.

Wciąż mam takie przeczucie, że ten film powstał na fali ogromnej popularności „World of Tanks”. A potem próbował dorobić do tego ideologię, emocje i patos.

Teoria wszystkiego (2013) – ocena: 8/10
reżyseria: Terry Gilliam

On w to naprawdę wierzy. Że w głębi ludzkiego umysłu, gdzie tkwi ówczesna wersja Kościoła, tamtejsza wersja tej stricte finansowej instytucji, że tam można to wszystko zniszczyć młotkiem. Znaczy, pozornie niewłaściwym narzędziem. Że to, jak w tej układance, grze komputerowej, w tej pracy i badaniu rzeczywistości, jeden element może spowodować reakcję łańcuchową. I że tym narzędziem może być jakże niepozorny film Gilliama. A za tym wszystkim kryje się czarna dziura, nicość skupiająca w sobie wszystko. Miejsce, w którym zero równe jest stu procentom. I tam to człowiek staje się bogiem.

Ale przecież stał się nim już wcześniej – jako wielki Zarząd. Sauron, Wielki Brat i Jezus Chrystus w jednym. A także machina korporacji, którą każdy z nas zna lepiej niż by chciał. I on sam twierdzi, że bogiem nie jest. Zarząd ten mówi jedną mądrą rzecz, z którą muszę się zgodzić. Jeśli religia jest w stanie doprowadzić nas do sensu życia, to czy poświęcanie całego życia aktom religijnym nie zabija tym samym celu?

Przebija się przez to wszystko jeszcze gorycz związana z zawodem miłością. Gorycz gloryfikowana w takim samym stopniu, co i krytykowana. Bo przecież na końcu widzimy samotność, przedmioty przypominające o kimś i szczęście związane z tą samotnością. A młody, który w większości spraw jest chodzącą prawdą, twierdzi, że to paskudne zachowanie i jest zdecydowanie za związkiem.

Natarczywe reklamy, ciągłe zakazy, mania seksu i wszystko to w agresywnych kolorach - to smutna, ale jak ładnie zobrazowana wizja przyszłości. Naprawdę, jeśli ten film był jednym z tańszych w produkcji, co podobno twierdzi sam Gilliam, to ja chyba nie chcę wiedzieć na co idą pieniądze w innych filmach. Na marketing, prawda?

Symbolika w tym filmie bywa trochę przejaskrawiona. Niekoniecznie się z nią zgadzam, ale do mnie trafia, pobudza do myślenia i sprawia, że nie mogę po seansie od razu przejść do porządku dziennego.

Vice (2015) – ocena: 6/10
reżyseria: Brian A. Miller

Film klasy B ze świetnym pomysłem, scenariuszem w stylu filmów sci-fi z lat osiemdziesiątych, aktorstwem wyjętym z produkcji znanych z nośników VHS i ... z Brucem Willisem. Nie wiem kto to wymyślił, ale wyszło całkiem nieźle.

Naprawdę ciężko powiedzieć czy taka była intencja reżysera czy „tak jakoś wyszło”. Problem w tym, że dokłada do tego zmorę współczesnego kina akcji, czyli nieuzasadniony shaky cam i muzykę brzmiącą bardzo współcześnie. Czyli jednak wyszło niechcący?

A policjant-detektyw, niesubordynowany, niczym wyjęty z komiksu co tu robi? Zupełnym przypadkiem przypomina mi stare hity wideo? A Bruce Willis? Toć to gwiazda ówczesnego kina. A ta masa scen typu „szczelajo, ale nie trafiajo”? Nie, to nie może być przypadek.

W tym wszystkim na pierwszy plan wybija się mimo wszystko świat przedstawiony i linia fabularna. Ciekawa, intrygująca i trzymająca w napięciu. Jeżeli klimat i aktorstwo zmrożą wasze wrażenia, świat przedstawiony i wydarzenia same w sobie będą w stanie ten lód przebić, a może i roztopić.

To się po prostu dobrze ogląda, ale trzeba mieć odrobinę wyrozumiałości. Albo oglądać ten film na VHS.