4 marca 2015

Filmowy twitter cz. 12

Ostatni smok (1996) – ocena: 6+/10
reżyseria: Rob Cohen

Film „Ostatni smok”, w oryginale „Dragonheart” widziałem w kinie i pamiętam, że wtedy zrobił na mnie duże wrażenie. Głównie ze względu na efekty specjalne oczywiście. Był to okres, gdy po Parku Jurajskim oczy nasze wciąż nie były jeszcze oswojone z grafiką komputerową.

Teraz, gdy sam jestem dziadkiem, wracam do Dragonheart pełen obaw. Wiadomo, efekty specjalne tego typu potrafią się naprawdę brzydko postarzeć. Mimo to czekało mnie tym razem miłe zaskoczenie. Smok jest dopracowany – wygląda dość szczegółowo, a na szczególną uwagę zasługują jego ruchy. Usta są doskonale zsynchronizowane ze świetnym dubbingiem w wykonaniu samego Seana Connerego. Któż mógłby mieć bardziej dystyngowany głos niż on?

Fabułę pamiętałem bardzo wyrywkowo. Poznając ją na nowo, nie zawiodłem się. Jest nawet lepiej niż to zapamiętałem. Aktorzy, choć znani lepiej ze swoich ról drugoplanowych lub z filmów raczej „klasy B” spisują się tutaj na medal. Zawsze lubiłem oglądać na ekranie Dennisa Quaida, równie dobrze wypada David Thewlis w roli szwarccharakteru (tak, to młody Lupin, który jest zły do szpiku kości – Yaaaay!).

Bawiłem się doskonale. Nie jest to wybitne kino, ale jako rozrywkowy blockbuster typu obejrzeć-zapomnieć zdecydowanie spełnia swoje zadanie. Plusik od siebie do oceny dodaję – za wspomnienia, które odżyły na nowo. Wspomnienie kina Znicz, które uważałem za jedno z lepszych (finalnie przerobione na kościół Zielonoświątkowców) oraz wspomnienie kina Zawisza, które prezentowało filmy w warunkach typowo wojskowych. Tych kin już nie ma. Oby Neptun i inne kina studyjne trzymały się długo swojej niszy.

Ostatni smok: Nowy początek (2000) – ocena: 3/10
reżyseria: Doug Lefler

W młodości swej nie wiedziałem i nie przypuszczałem nawet, że istnieć może kontynuacja hitu znanego mi jako „Ostatni smok”. „Ostatni smok: Nowy początek”... i jak tu teraz wytłumaczyć widzom, że niby ostatni, ale może jednak niekoniecznie, bo jeszcze tu jakieś jajo, a tu z kolei...?

Dwukrotnie niechcący zasnąłem w trakcie oglądania. Film stara się powtórzyć formułę co do joty i przerabia wszelkie niepokojące momenty na wersje ugłaskane i familijne. Jeżeli kogoś raził brak krwi i ogólny młodzieżowy target pierwszej części, tu będzie zawiedziony. Nie ukrywajmy tego – to film dla dzieci i zrealizowany na poziomie taniego serialu produkcji polsko-australijskiej.

Nie jest jednak AŻ tak źle. Niszowość ma swój urok. Kilka scen było całkiem fajnych, a nijakość postaci i mizerię gry aktorskiej ratował antagonista. Bardzo długo mieliśmy chyba myśleć, że antagonistą nie jest, ale każdy średnio rozgarnięty widz przejrzy go na kilometr bardzo prędko.

Efekty specjalne oczywiście nie są na takim poziomie, jak w części pierwszej. W końcu porównuję kinowy blockbuster z ogromnym budżetem do szybkiej telewizyjnej produkcji. Smok wygląda przyzwoicie (jak na kino familijne), na pewno lepiej od tego z polskiego „Wiedźmina”.

Sam film można sobie darować. Lepiej w to miejsce odświeżyć sobie serial „Spellbinder”.

Dragonheart 3: The Sorcerer's Curse (2015) – ocena: 5/10
reżyseria: Colin Teague

Kto przy zdrowych zmysłach wraca do marki skutecznie ubitej 15 lat wcześniej i to w dodatku niezbyt popularnej? Chyba tylko prawdziwy entuzjasta albo ktoś z pomysłem, prawda? Tak jest.
Trzecia część „Ostatniego smoka” wyrosła znikąd i spełniła swoje zadanie. Zdaje się ani nie negować ani nie potwierdzać wydarzeń z poprzednich części. Oparta jest za to na zbliżonych rozwiązaniach fabularnych i na podobnym schemacie.

Klimat jest zdecydowanie bardziej mroczny. Smok nie jest już tak cukierkowo kolorowy, jest dojrzały. W scenach walki po raz pierwszy w serii pojawia się krew. Scenariusz także zdaje się być bardziej spójny i przemyślany – nawet od tego z części pierwszej (nareszcie kodeks ma jakieś realne znaczenie). Nieraz zdaje się wyjaśniać zawczasu wątpliwości czepialskich widzów.

Co w takim razie poszło nie tak? Właściwie bardzo niewiele. Motywacje bohaterów zdają się być czasem mało zrozumiałe. Podział serca smoka odbywa się z powodu dość błahego, jak na mój gust. Narażanie misji na niepowodzenie celem ratowania towarzyszy to decyzja wątpliwa z logicznego punktu widzenia. A testowanie swoich umiejętności magicznego rozwiązywania supłów w środku walki to już przejaw całkowitego zidiocenia. Na szczęście takich momentów jest stosunkowo niewiele.

Nie spodobało mi się dodanie do tego świata magii i czarów. Ot, bardziej wolałem ten świat bardziej realistyczny znany z pierwszej części. Jako młody szczaw mogłem zawiesić niewiarę i wmówić sobie, że smoki tak naprawdę kiedyś istniały, a jeśli chcesz wiedzieć co się z nimi działo, obejrzyj film. Tutaj w momencie, gdy druidzi zaczynają czarować, dla mnie prawdziwy czar pryska.

Warto obejrzeć w wolnej chwili – znajomość poprzednich części nie jest obowiązkowa. Nie spodziewajcie się jednak fajerwerków.


Siódmy syn (2014) – ocena: 6/10
reżyseria: Siergiej Bodrow

Jedno trzeba ustalić już na samym początku: to do bólu sztampowe i standardowe heroic fantasy. I w pełni samoświadome. Zamiast to ukrywać – uwypukla i egzekwuje z diabelską precyzją. Każdy, kto nie jest na takie kino przygotowany, będzie zawiedziony.

Silne wrażenie wywołuje połączenie scenografii, monumentalnej i idealnie dopasowanej muzyki oraz roli Jeffa Bridgesa. Nieraz miałem wrażenie, że więcej niż połowa klimatu spoczywa na jego barkach. Gdy tylko na ekranie pojawia się festiwal komputerowych efektów specjalnych i elementów lecących w kierunku kamery celem podkreślenia efektu 3D – cały klimat siada. A zaraz potem oglądamy jakiś wspaniały plener, specyficznie mówiącego brodacza w odpowiednim stroju i wszystko wraca na swoje miejsce.

Fani klasycznego heroic fantasy chyba właśnie za takim kinem tęsknią. To czysta i dobrze wykonana ekranizacja naszych wyobrażeń. Wszystko to już gdzieś było i to wielokrotnie, dlatego czasem zastanawiam się jakim cudem dobrze się bawiłem w trakcie seansu? Ale przecież grając w Diablo, też bawiłem się doskonale. A Jeff Bridges brzmi, jak Deckard Cain. Stay awhile and listen...

Diabelska plansza Ouija (2014) – ocena: 3/10
reżyseria: Stiles White

Ktoś doszedł do wniosku, że Polacy mają prawo nie wiedzieć czym jest „Ouija” i dodał do tytułu zwrot „diabelska plansza”. To, co w USA było tylko rozbudowaną fabularnie reklamą zabawki od Hasbro, u nas nie ma już żadnego uzasadnienia swojej egzystencji.

Sceny, w których mamy się przywiązać do bohaterów są koszmarnie nudne i miałkie. Scenariusz brzmi, jakby został napisany przez Ilonę Łepkowską. Aktorstwo też niezbyt zaangażowane i serialowe. Masa niepotrzebnych dłużyzn. Ten film nadawałby się bardziej na odcinek jakiegoś średnio ciekawego serialu.

Jedno, co broni go przed totalną katastrofą to strona wizualna. Zdjęcia wykonane są na wysokim poziomie. Kilka „jump scares” na mnie poskutkowało, przyznaję. Mały zwrot akcji przy końcu także był całkiem niegłupi. Jednak, jak to gdzieś w Internetach ostatnio słyszałem, to jak znaleźć orzeszka w kupie gówna. Niby fajnie, orzeszek, może nawet byłby smaczny gdyby nie cała reszta.

Furia (2014) – ocena: 5/10
reżyseria: David Ayer

Film bardzo stara się nas wzruszyć, poruszyć i dźgnąć. Wychodzi mu to przeciętnie. Głównie dlatego, że wprawiony widz wyczuje na odległość pismo nosem i obroni się przed tym, co ma nadejść.

W przeciwieństwie do młodzika, widz jest już opatrzony. Wojnę widział na dużym ekranie wiele razy, codziennie słyszy o tym i o tamtym w TV. W Internecie z łatwością można znaleźć drastyczne i prawdziwe filmiki. W grach także nam wrażeń tego typu nie oszczędzają. Dlatego reakcja obronna młodzika może być dla nas trochę niezrozumiała, bo jesteśmy regularnie bombardowani znieczulaczami.

„Furia” emocjonalnie spisuje się średnio, sztampowo i przewidywalnie. Ma jednak jedną mocną stronę. World of Tanks. Każdy kto grał i zna klimat, poczuje go i tutaj. Obrazy są po prostu świetnie skonstruowane, a feeling wojny i braterstwa krwi w walce wyczuwalny. Wielka szkoda, że regularnie łamie się go scenami lirycznego wojennego patosu rozpisanego niezbyt skutecznie.

Wciąż mam takie przeczucie, że ten film powstał na fali ogromnej popularności „World of Tanks”. A potem próbował dorobić do tego ideologię, emocje i patos.

Teoria wszystkiego (2013) – ocena: 8/10
reżyseria: Terry Gilliam

On w to naprawdę wierzy. Że w głębi ludzkiego umysłu, gdzie tkwi ówczesna wersja Kościoła, tamtejsza wersja tej stricte finansowej instytucji, że tam można to wszystko zniszczyć młotkiem. Znaczy, pozornie niewłaściwym narzędziem. Że to, jak w tej układance, grze komputerowej, w tej pracy i badaniu rzeczywistości, jeden element może spowodować reakcję łańcuchową. I że tym narzędziem może być jakże niepozorny film Gilliama. A za tym wszystkim kryje się czarna dziura, nicość skupiająca w sobie wszystko. Miejsce, w którym zero równe jest stu procentom. I tam to człowiek staje się bogiem.

Ale przecież stał się nim już wcześniej – jako wielki Zarząd. Sauron, Wielki Brat i Jezus Chrystus w jednym. A także machina korporacji, którą każdy z nas zna lepiej niż by chciał. I on sam twierdzi, że bogiem nie jest. Zarząd ten mówi jedną mądrą rzecz, z którą muszę się zgodzić. Jeśli religia jest w stanie doprowadzić nas do sensu życia, to czy poświęcanie całego życia aktom religijnym nie zabija tym samym celu?

Przebija się przez to wszystko jeszcze gorycz związana z zawodem miłością. Gorycz gloryfikowana w takim samym stopniu, co i krytykowana. Bo przecież na końcu widzimy samotność, przedmioty przypominające o kimś i szczęście związane z tą samotnością. A młody, który w większości spraw jest chodzącą prawdą, twierdzi, że to paskudne zachowanie i jest zdecydowanie za związkiem.

Natarczywe reklamy, ciągłe zakazy, mania seksu i wszystko to w agresywnych kolorach - to smutna, ale jak ładnie zobrazowana wizja przyszłości. Naprawdę, jeśli ten film był jednym z tańszych w produkcji, co podobno twierdzi sam Gilliam, to ja chyba nie chcę wiedzieć na co idą pieniądze w innych filmach. Na marketing, prawda?

Symbolika w tym filmie bywa trochę przejaskrawiona. Niekoniecznie się z nią zgadzam, ale do mnie trafia, pobudza do myślenia i sprawia, że nie mogę po seansie od razu przejść do porządku dziennego.

Vice (2015) – ocena: 6/10
reżyseria: Brian A. Miller

Film klasy B ze świetnym pomysłem, scenariuszem w stylu filmów sci-fi z lat osiemdziesiątych, aktorstwem wyjętym z produkcji znanych z nośników VHS i ... z Brucem Willisem. Nie wiem kto to wymyślił, ale wyszło całkiem nieźle.

Naprawdę ciężko powiedzieć czy taka była intencja reżysera czy „tak jakoś wyszło”. Problem w tym, że dokłada do tego zmorę współczesnego kina akcji, czyli nieuzasadniony shaky cam i muzykę brzmiącą bardzo współcześnie. Czyli jednak wyszło niechcący?

A policjant-detektyw, niesubordynowany, niczym wyjęty z komiksu co tu robi? Zupełnym przypadkiem przypomina mi stare hity wideo? A Bruce Willis? Toć to gwiazda ówczesnego kina. A ta masa scen typu „szczelajo, ale nie trafiajo”? Nie, to nie może być przypadek.

W tym wszystkim na pierwszy plan wybija się mimo wszystko świat przedstawiony i linia fabularna. Ciekawa, intrygująca i trzymająca w napięciu. Jeżeli klimat i aktorstwo zmrożą wasze wrażenia, świat przedstawiony i wydarzenia same w sobie będą w stanie ten lód przebić, a może i roztopić.

To się po prostu dobrze ogląda, ale trzeba mieć odrobinę wyrozumiałości. Albo oglądać ten film na VHS.

1 komentarz:

  1. Ciągle się zbieram w sobie, żeby o "Furii" napisać. Ale w gruncie rzeczy nie bardzo wiem, co się tu rozwodzić - poza tym, o czym w sumie wspomniałeś: chcą nas wzruszyć. Bardzo chcą. Tylko robią to źle. Dla mnie może byłoby trochę lepiej, gdyby przynajmniej odpuścili tego całkowicie dosłownego i nachalnego wciskania tu i tam tekstów typu "taka jest wojna", "to właśnie wojna" itp. - tak, wojna jest zła. TAK, serio, rozumiem. Dajcie se siana. Ehhh.

    No i miałam kłopot z Bradem Pittem. Dla mnie on grał Brada Pitta. W ogóle mnie nie przekonał. Reszta załogi spoko, ale on po prostu mnie nie przekonał.

    OdpowiedzUsuń