Dżej Dżej (2014) – ocena: 6/10
reżyseria: Maciej Pisarek
Naprawdę? To jest zły film? Mi się nawet podobało. Owszem, jest parę głupich i niepotrzebnych scen, które są tam dodane na siłę dla wywołania taniego efektu komicznego (ileż razy można się śmiać ze scen przyłapywania kogoś na masturbacji?). Gra aktorska bywa słaba w przypadku ról drugoplanowych. Nie zmienia to faktu, że film ogląda się po prostu dobrze. Jest interesujący, miejscami rzeczywiście zabawny i niegłupi.
Szyc jest na ekranie prawie przez cały czas i kreuje swoją rolę znakomicie. Oprócz realistycznej interpretacji słów i palety emocji, które w głównym bohaterze się kłębią, dodaje także elementy spójne z fabułą – jak tik smyrania się za uszami i kilka innych drobiazgów. Role drugoplanowe są z reguły przerysowane i ciężko powiedzieć gdzie kończy się dowcip i satyra na rzeczywistość (a może i obłąkania bohaterów), a gdzie zaczyna się kicz i czysta głupota. Film zdaje się wciąż na tej granicy niebezpiecznie balansować.
Sam scenariusz sprawiał wrażenie, jakby pisany był przez dwie różne osoby. Rdzeń jest ciekawy, nawiązuje do wielu innych filmów i umiejętnie miksuje ich elementy. Nakreśla ton komediowy na początku, by pod koniec zbić go tonem bardzo mrocznym, co wydało mi się zabiegiem niezwykle ciekawym i trochę zaskakującym. Z drugiej strony wchodzi dowcip na poziomie „American Pie”, mroczny klimat zbijany jest nieco przez jakieś tanie dowcipy, a zakończenie dopisane jest jakby „dla tych, którzy nie zrozumieli i dla tych, którzy polubili głównego bohatera”. Zupełnie, jakby ktoś napisał dobry i odważny scenariusz, a potem powoli zaczął tchórzyć i się z niego wycofywać.
Zdecydowanie polecam ten film. Bywa zabawny, jest niegłupi, rolę Szyca ogląda się z przyjemnością, a finał jest ciekawie zbudowany.
reżyseria: Maciej Pisarek
Naprawdę? To jest zły film? Mi się nawet podobało. Owszem, jest parę głupich i niepotrzebnych scen, które są tam dodane na siłę dla wywołania taniego efektu komicznego (ileż razy można się śmiać ze scen przyłapywania kogoś na masturbacji?). Gra aktorska bywa słaba w przypadku ról drugoplanowych. Nie zmienia to faktu, że film ogląda się po prostu dobrze. Jest interesujący, miejscami rzeczywiście zabawny i niegłupi.
Szyc jest na ekranie prawie przez cały czas i kreuje swoją rolę znakomicie. Oprócz realistycznej interpretacji słów i palety emocji, które w głównym bohaterze się kłębią, dodaje także elementy spójne z fabułą – jak tik smyrania się za uszami i kilka innych drobiazgów. Role drugoplanowe są z reguły przerysowane i ciężko powiedzieć gdzie kończy się dowcip i satyra na rzeczywistość (a może i obłąkania bohaterów), a gdzie zaczyna się kicz i czysta głupota. Film zdaje się wciąż na tej granicy niebezpiecznie balansować.
Sam scenariusz sprawiał wrażenie, jakby pisany był przez dwie różne osoby. Rdzeń jest ciekawy, nawiązuje do wielu innych filmów i umiejętnie miksuje ich elementy. Nakreśla ton komediowy na początku, by pod koniec zbić go tonem bardzo mrocznym, co wydało mi się zabiegiem niezwykle ciekawym i trochę zaskakującym. Z drugiej strony wchodzi dowcip na poziomie „American Pie”, mroczny klimat zbijany jest nieco przez jakieś tanie dowcipy, a zakończenie dopisane jest jakby „dla tych, którzy nie zrozumieli i dla tych, którzy polubili głównego bohatera”. Zupełnie, jakby ktoś napisał dobry i odważny scenariusz, a potem powoli zaczął tchórzyć i się z niego wycofywać.
Zdecydowanie polecam ten film. Bywa zabawny, jest niegłupi, rolę Szyca ogląda się z przyjemnością, a finał jest ciekawie zbudowany.
Kochanie, chyba cię zabiłem (2014) – ocena: 5/10
reżyseria: Kuba Nieścierow
Po raz kolejny: to jest zły film? Jego podstawowym grzechem jest fatalny tytuł. Wszystkie te filmy z serii „Kochanie” zaczynają się widzom chyba powoli mylić. Sam, widząc ten tytuł, zastanawiałem się czy już przypadkiem tego filmu nie widziałem.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie jest to także kino wybitne. To po prostu kolejny przeciętniak. Postaci są przerysowane, każda musi mieć coś charakterystycznego i wyrazistego, przez co każda pozostaje „tylko” postacią, żadna nie staje się człowiekiem.
Film bardzo mocno koncentruje się na maksymalnym zapewnieniu katharsis widzowi i to w każdej możliwej sferze. Jesteś zły na jakichś skorumpowanych policjantów albo na takich, którzy złapali Cię na przekroczeniu prędkości? Zobaczysz wymowną scenę, po której powinieneś poczuć się zrozumiany i poczuć spełnienie niczym po dokonanej zemście. To zagrywka pod publiczkę i film ten na sali kinowej w doborowym towarzystwie ma prawo się sprawdzić. Troszkę gorzej będzie mu w domowym zaciszu przy samotnym seansie.
Wszystko to gdzieś już było, scenariusz kreślony jest od linijki. Czeka nas tu parę absurdów – w tym, dla mnie najbardziej wyraźny, droga z Warszawy do Sopotu, która wygląda na polną ścieżynę przez las. I prom odpływający z sopockiego molo do Danii. Nie słyszałem o takiej atrakcji, przyznaję. Cała reszta zachęca nas jednak do wyłączenia mózgu w trakcie seansu, co bardzo się przydaje w tym przypadku.
Dowcip jest, ale „nie ściele się gęsto”. Chyba, że sporadyczne przekleństwa ktoś uznaje za dowcipy. Przyznaję się bez bicia, że parę razy zupełnie szczerze się uśmiechnąłem i nie czułem się zażenowany poziomem serwowanych żartów. Miejscami odczuwałem zakusy na coś więcej, zupełnie jakby ktoś miał ochotę stworzyć kolejnego „Kilera”. Do tego temu filmowi wciąż daleko.
Zatem w wolnej chwili, jeśli bawi was czarny humor i macie ochotę na kino proste, łatwe i przyjemne – kupcie piwko albo cydr czy co tam lubicie, zaproście znajomych i bawcie się dobrze.
reżyseria: Kuba Nieścierow
Po raz kolejny: to jest zły film? Jego podstawowym grzechem jest fatalny tytuł. Wszystkie te filmy z serii „Kochanie” zaczynają się widzom chyba powoli mylić. Sam, widząc ten tytuł, zastanawiałem się czy już przypadkiem tego filmu nie widziałem.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie jest to także kino wybitne. To po prostu kolejny przeciętniak. Postaci są przerysowane, każda musi mieć coś charakterystycznego i wyrazistego, przez co każda pozostaje „tylko” postacią, żadna nie staje się człowiekiem.
Film bardzo mocno koncentruje się na maksymalnym zapewnieniu katharsis widzowi i to w każdej możliwej sferze. Jesteś zły na jakichś skorumpowanych policjantów albo na takich, którzy złapali Cię na przekroczeniu prędkości? Zobaczysz wymowną scenę, po której powinieneś poczuć się zrozumiany i poczuć spełnienie niczym po dokonanej zemście. To zagrywka pod publiczkę i film ten na sali kinowej w doborowym towarzystwie ma prawo się sprawdzić. Troszkę gorzej będzie mu w domowym zaciszu przy samotnym seansie.
Wszystko to gdzieś już było, scenariusz kreślony jest od linijki. Czeka nas tu parę absurdów – w tym, dla mnie najbardziej wyraźny, droga z Warszawy do Sopotu, która wygląda na polną ścieżynę przez las. I prom odpływający z sopockiego molo do Danii. Nie słyszałem o takiej atrakcji, przyznaję. Cała reszta zachęca nas jednak do wyłączenia mózgu w trakcie seansu, co bardzo się przydaje w tym przypadku.
Dowcip jest, ale „nie ściele się gęsto”. Chyba, że sporadyczne przekleństwa ktoś uznaje za dowcipy. Przyznaję się bez bicia, że parę razy zupełnie szczerze się uśmiechnąłem i nie czułem się zażenowany poziomem serwowanych żartów. Miejscami odczuwałem zakusy na coś więcej, zupełnie jakby ktoś miał ochotę stworzyć kolejnego „Kilera”. Do tego temu filmowi wciąż daleko.
Zatem w wolnej chwili, jeśli bawi was czarny humor i macie ochotę na kino proste, łatwe i przyjemne – kupcie piwko albo cydr czy co tam lubicie, zaproście znajomych i bawcie się dobrze.
Dzień dobry, kocham cię (2014) – ocena: 3/10
reżyseria: Ryszard Zatorski
Dziewczyny liżą wspólnie łyżkę od ciasta, a potem dalej je mieszają. To normalne? Dziewczyna zapisuje facetowi swój numer telefonu na jego ręce – ten się oczywiście rozmazuje w formę tajemniczo wyglądającej gwiazdy. Naprawdę nie można było rozmazać mu na ręce zapisanego numeru telefonu? Ktoś się musiał wyjątkowo dobrze bawić przy realizacji tego filmu. A reżyser chyba zapomniał w zabawę zaangażować widza.
Jeżeli zdecydujesz się na obejrzenie całości, musisz mieć świadomość, że przez pierwsze 40 minut czeka Cię droga przez mękę, po uszy w szambie. Później w tajemniczy sposób film potrafił przyciągnąć moją uwagę, by tuż przed końcem znowu strzelić mi plaskacza nudy. Zastanawiałem się – dlaczego? Prawdopodobnie formuła komedii romantycznej, choć stara i zużyta, wciąż ma w sobie coś, co odwołuje się do naszych pierwotnych instynktów. Coś, co było w stanie choć odrobinę przebić się przez fetor. Wielka szkoda, że jedyne wątki, które potrafiły mnie choć odrobinę zainteresować, zostały potem bezczelnie porzucone.
Drewniany i odkalkowany scenariusz, rozgrzebane wątki prowadzące donikąd, klimat miernego serialu kręconego dla telewizji „na szybko” to coś, czego można się było spodziewać już po samym tytule. I w tej kwestii film nie zawiedzie wiernych fanów polskich komedii romantycznych. Jest w tym wszystkim jedna perełka – taka perła w gównie. Jest nią Paweł Domagała, który sprawia wrażenie, jakby większość swoich tekstów improwizował. Równie dobra okazała się Olga Bołądź, choć ta nie miała już niestety takiego pola do popisu. To smutne dla komedii, gdy najlepsze i najśmieszniejsze sceny to fragmenty, które powinny być w zbiorze scen zakulisowych.
To dla mnie bardzo smutny film. Talent komediowy Pawła Domagały marnuje się w tak marnym „dziele”. Miłości „poboczne” służą jedynie jako wątek komiczny (z mizernym skutkiem), a mi szkoda tych porzuconych postaci. No bo jak im musi być smutno, że ich historia musiała okazać się drugoplanowa, że musiała ustąpić jakiejś kiepskiej opowieści o „jednym spotkaniu i wiecznym poszukiwaniu”. Ach, jeśli ktoś nie lubi filmów z cyklu „nie mogą się spotkać”, to także tego powinien unikać.
reżyseria: Ryszard Zatorski
Dziewczyny liżą wspólnie łyżkę od ciasta, a potem dalej je mieszają. To normalne? Dziewczyna zapisuje facetowi swój numer telefonu na jego ręce – ten się oczywiście rozmazuje w formę tajemniczo wyglądającej gwiazdy. Naprawdę nie można było rozmazać mu na ręce zapisanego numeru telefonu? Ktoś się musiał wyjątkowo dobrze bawić przy realizacji tego filmu. A reżyser chyba zapomniał w zabawę zaangażować widza.
Jeżeli zdecydujesz się na obejrzenie całości, musisz mieć świadomość, że przez pierwsze 40 minut czeka Cię droga przez mękę, po uszy w szambie. Później w tajemniczy sposób film potrafił przyciągnąć moją uwagę, by tuż przed końcem znowu strzelić mi plaskacza nudy. Zastanawiałem się – dlaczego? Prawdopodobnie formuła komedii romantycznej, choć stara i zużyta, wciąż ma w sobie coś, co odwołuje się do naszych pierwotnych instynktów. Coś, co było w stanie choć odrobinę przebić się przez fetor. Wielka szkoda, że jedyne wątki, które potrafiły mnie choć odrobinę zainteresować, zostały potem bezczelnie porzucone.
Drewniany i odkalkowany scenariusz, rozgrzebane wątki prowadzące donikąd, klimat miernego serialu kręconego dla telewizji „na szybko” to coś, czego można się było spodziewać już po samym tytule. I w tej kwestii film nie zawiedzie wiernych fanów polskich komedii romantycznych. Jest w tym wszystkim jedna perełka – taka perła w gównie. Jest nią Paweł Domagała, który sprawia wrażenie, jakby większość swoich tekstów improwizował. Równie dobra okazała się Olga Bołądź, choć ta nie miała już niestety takiego pola do popisu. To smutne dla komedii, gdy najlepsze i najśmieszniejsze sceny to fragmenty, które powinny być w zbiorze scen zakulisowych.
To dla mnie bardzo smutny film. Talent komediowy Pawła Domagały marnuje się w tak marnym „dziele”. Miłości „poboczne” służą jedynie jako wątek komiczny (z mizernym skutkiem), a mi szkoda tych porzuconych postaci. No bo jak im musi być smutno, że ich historia musiała okazać się drugoplanowa, że musiała ustąpić jakiejś kiepskiej opowieści o „jednym spotkaniu i wiecznym poszukiwaniu”. Ach, jeśli ktoś nie lubi filmów z cyklu „nie mogą się spotkać”, to także tego powinien unikać.
Karol, który został świętym (2014) – ocena: 2/10
reżyseria: Grzegorz Sadurski, Orlando Corradi
W filmie słyszymy piosenkę Arki Noego „Święty uśmiechnięty”, choć przez cały seans przemykała mi myśl, że bardziej pasowałby tu utwór Armii „Marność”.
Piotr Fronczewski dokonuje tu prawdziwego cudu. Ze scenariusza, który bardziej nadawałby się na kazanie (i to niezbyt porywające) robi coś, co w jego wykonaniu da się oglądać. Wrażenie też robią fragmenty prawdziwych nagrań, ale za moc tychże przecież twórcy „Karola, który został świętym” nie są odpowiedzialni w najmniejszym stopniu. Powiem wręcz, że sytuacja jest odwrotna – gdy adaptowana jest scena rzeczywista, tu wyzuta jest całkowicie z jakiejkolwiek mocy.
Miałka historia przeplatana jest scenami animowanymi. Przypomina mi to „Rewanż Godzilli” – historię o dziecku, które zainspirowane poczynaniami swojego bohatera zmienia własne życie na lepsze. Poziom także zbliżony. Animacje są jakości „wczesnego PlayStation”, choć śmiem twierdzić, że nawet w tamtych czasach robiono je lepiej. Ruchy postaci są potwornie sztuczne, usta nijak nie zgadzają się z wypowiadanymi słowami (chyba, że w jakimś przekładzie na japoński). Wygląda to, jak klecone przez studenta na „za pięć dwunasta” i to chyba w barterze w zamian za dobre słowo.
Myślę, że nawet dzieci, do których ten film jest prawdopodobnie kierowany (druga grupa docelowa to zapewne dziadkowie i babcie), nie polubią go. Będą zanudzone kazaniem i usilną próbą pouczania.
To bardzo smutne, że do tematu tak ciekawego i ważnego zniechęca się dzieci, pokazując jako historię nudną, bezpłciową i nawet wizualnie nieatrakcyjną. Gdybym miał wybierać, chyba wolałbym obejrzeć jeszcze raz wyżej wspomniany „Rewanż Godzilli”. Plus za Fronczewskiego i za dwa czy trzy celne teksty zawarte w scenariuszu. Minus za stratę czasu wszystkich, którzy to widzieli, i za zmarnowanie naszych pieniędzy, które mogły pójść na jakiś bardziej szczytny cel niż nabicie kabzy komuś, kto ma ochotę zbić parę groszy na kanonizacji Jana Pawła II.
reżyseria: Grzegorz Sadurski, Orlando Corradi
W filmie słyszymy piosenkę Arki Noego „Święty uśmiechnięty”, choć przez cały seans przemykała mi myśl, że bardziej pasowałby tu utwór Armii „Marność”.
Piotr Fronczewski dokonuje tu prawdziwego cudu. Ze scenariusza, który bardziej nadawałby się na kazanie (i to niezbyt porywające) robi coś, co w jego wykonaniu da się oglądać. Wrażenie też robią fragmenty prawdziwych nagrań, ale za moc tychże przecież twórcy „Karola, który został świętym” nie są odpowiedzialni w najmniejszym stopniu. Powiem wręcz, że sytuacja jest odwrotna – gdy adaptowana jest scena rzeczywista, tu wyzuta jest całkowicie z jakiejkolwiek mocy.
Miałka historia przeplatana jest scenami animowanymi. Przypomina mi to „Rewanż Godzilli” – historię o dziecku, które zainspirowane poczynaniami swojego bohatera zmienia własne życie na lepsze. Poziom także zbliżony. Animacje są jakości „wczesnego PlayStation”, choć śmiem twierdzić, że nawet w tamtych czasach robiono je lepiej. Ruchy postaci są potwornie sztuczne, usta nijak nie zgadzają się z wypowiadanymi słowami (chyba, że w jakimś przekładzie na japoński). Wygląda to, jak klecone przez studenta na „za pięć dwunasta” i to chyba w barterze w zamian za dobre słowo.
Myślę, że nawet dzieci, do których ten film jest prawdopodobnie kierowany (druga grupa docelowa to zapewne dziadkowie i babcie), nie polubią go. Będą zanudzone kazaniem i usilną próbą pouczania.
To bardzo smutne, że do tematu tak ciekawego i ważnego zniechęca się dzieci, pokazując jako historię nudną, bezpłciową i nawet wizualnie nieatrakcyjną. Gdybym miał wybierać, chyba wolałbym obejrzeć jeszcze raz wyżej wspomniany „Rewanż Godzilli”. Plus za Fronczewskiego i za dwa czy trzy celne teksty zawarte w scenariuszu. Minus za stratę czasu wszystkich, którzy to widzieli, i za zmarnowanie naszych pieniędzy, które mogły pójść na jakiś bardziej szczytny cel niż nabicie kabzy komuś, kto ma ochotę zbić parę groszy na kanonizacji Jana Pawła II.
Facet (nie)potrzebny od zaraz (2014) – ocena: 7/10
reżyseria: Weronika Migoń
I znowu – to jest zły film? Czy ludzie oceniają te filmy za tytuł? Ten, przyznaję, jest niezbyt zachęcający. Czytając go, mam wrażenie, że to już musiałem widzieć, ale dlaczego pokazują go w kinach znowu? A może to był „Idealny facet dla mojej dziewczyny”?
Jak mówią – nie ocenia się książki po okładce. A filmu po tytule. „Facet (nie)potrzebny od zaraz" to jest po prostu dobre kino.
Obraz jest przemyślany i dobrze nakręcony, choć trochę nadużywa swoich manier np. pokazywania bohaterów z rzutu bezpośrednio z góry. Mamy tu sporo „lirycznych” wypełniaczy, a całość połączona z dobrą muzyką sprawia nieraz wrażenie zbyt teledyskowe. Nie jest to w żadnym wypadku jakaś wielka wada – ot, specyfika, która nie każdemu musi przypaść do gustu.
Mimo kilku elementów humorystycznych zdecydowanie nie jest to komedia. Tak, wiem, że na portalach internetowych i nie tylko film został zakwalifikowany jako „komedia romantyczna”, ale po obejrzeniu całości daleki jestem od wsadzania go do tej samej szufladki zaraz obok takiego np. „Dzień dobry, kocham cię”. Całość jest ładnie podzielona na rozdziały, które są ciekawie nazwane i zaakcentowane.
Do licha, tak wiele chciałbym wam o nim opowiedzieć, ale nie mogę, bo zbyt łatwo tu o spoilery. Szykujcie się na kino drogi, w którym bohaterka przebywa podróż rozliczającą ją z przeszłością. Nie wszystko okazuje się takie, jak to sobie wyobrażała lub jak to zapamiętała. Scenariusz stara się balansować wątki antymęskie i antykobiece i w sumie wychodzi z tego jakaś rozprawka na temat trudności w miłości. Banał, ale za to przedstawiony w sposób świeży, ciekawy i pobudzający do myślenia.
reżyseria: Weronika Migoń
I znowu – to jest zły film? Czy ludzie oceniają te filmy za tytuł? Ten, przyznaję, jest niezbyt zachęcający. Czytając go, mam wrażenie, że to już musiałem widzieć, ale dlaczego pokazują go w kinach znowu? A może to był „Idealny facet dla mojej dziewczyny”?
Jak mówią – nie ocenia się książki po okładce. A filmu po tytule. „Facet (nie)potrzebny od zaraz" to jest po prostu dobre kino.
Obraz jest przemyślany i dobrze nakręcony, choć trochę nadużywa swoich manier np. pokazywania bohaterów z rzutu bezpośrednio z góry. Mamy tu sporo „lirycznych” wypełniaczy, a całość połączona z dobrą muzyką sprawia nieraz wrażenie zbyt teledyskowe. Nie jest to w żadnym wypadku jakaś wielka wada – ot, specyfika, która nie każdemu musi przypaść do gustu.
Mimo kilku elementów humorystycznych zdecydowanie nie jest to komedia. Tak, wiem, że na portalach internetowych i nie tylko film został zakwalifikowany jako „komedia romantyczna”, ale po obejrzeniu całości daleki jestem od wsadzania go do tej samej szufladki zaraz obok takiego np. „Dzień dobry, kocham cię”. Całość jest ładnie podzielona na rozdziały, które są ciekawie nazwane i zaakcentowane.
Do licha, tak wiele chciałbym wam o nim opowiedzieć, ale nie mogę, bo zbyt łatwo tu o spoilery. Szykujcie się na kino drogi, w którym bohaterka przebywa podróż rozliczającą ją z przeszłością. Nie wszystko okazuje się takie, jak to sobie wyobrażała lub jak to zapamiętała. Scenariusz stara się balansować wątki antymęskie i antykobiece i w sumie wychodzi z tego jakaś rozprawka na temat trudności w miłości. Banał, ale za to przedstawiony w sposób świeży, ciekawy i pobudzający do myślenia.
Obce ciało?
OdpowiedzUsuń