20 grudnia 2011

Listy do M. (2011)


Listy do M.

(2011) reż. Mitja Okorn

Nie chciałem iść na ten film do kina. Na samo hasło „polska komedia romantyczna” reaguję alergicznie. W sumie już samo „polska komedia” w odniesieniu do filmów ostatnich lat staje się oksymoronem. O filmie „Listy do M.” słyszałem pochlebne słowa, ale podchodzę do takich opinii z dystansem i ze szczególną ostrożnością. W końcu są ludzie, którym nie tylko podobał się taki film, jak „Ciacho”, ale i znają całe fragmenty na pamięć. Ostatecznie dałem się namówić i poszedłem do kina.

Zanim przejdę do omawiania mięska właściwego parę słów należy poświęcić opisowi wypadu do kina jako doświadczenia całościowego. Ten właśnie film sprawił, że zacząłem zastanawiać się nad uwzględnianiem w swojej ocenie wszystkich czynników składających się na wrażenia z wypadu do kina. Cała sala zgodnie podzielała moją opinię głośno to artykułując. Chodzi oczywiście o potwornie długi ciąg reklam przed seansem. Wierzcie mi, chodzę do kina od czasu do czasu i wiem, że nawet jak na standardy kinowe taka dawka głośnych, nudnych i dawno opatrzonych w TV reklam nie jest normalna. W TV takie dawki są do przyjęcia, bo leci to sobie gdzieś w tle, gdy my robimy sobie herbatę czy sprawdzamy coś w Internecie albo skaczemy po innych kanałach. W kinie to prawdziwy test wytrzymałości nerwowej widza. Głosy „ile tego jeszcze” i „o, kurde nareszcie” dało się usłyszeć z całej sali. Mam nauczkę, następnym razem przyjdę 15 minut po czasie i załapię się góra na 5 minut reklam (może nawet wśród nich same trailery, przy odrobinie szczęścia).

Jeszcze jedna uwaga przedseansowa a propos trailerów. Wyobraźcie sobie kontrast: trailer Mission Impossible 4 połączony z reklamą jakiegoś samochodu, potem trailer Sherlocka Holmesa 2, a potem... trailer polskiej komedii „Pokaż kotku, co masz w środku”. Zazwyczaj nawet z kiepskich i żenujących polskich komedii da się wyłowić ten jeden czy dwa momenty, przy których faktycznie lekki uśmieszek na twarzy może się pojawić. Motywy ograne, ale umiarkowanie zabawne. I te dwa motywy się eksponuje w trailerze, jak to tylko możliwe. A trailer „Pokaż kotku, co masz w środku” składał się w całości z fragmentów, które były żenujące, choć wyraźnie chciały być zabawne. Pomruki z widowni podzielały po raz kolejny moje zdanie – żenada. Zastanawia mnie to wielce, skoro montażysta, który siłą rzeczy film musi obejrzeć i złożyć z niego trailer, jest w stanie bezbłędnie rozpoznać dobre momenty i te gorsze, to dlaczego dla nikogo nie płynie z tego żadna nauka? Odpowiedź jest prosta, bo nikt za to jeszcze nie oberwał po kieszeni. Wątpię żeby reżyser i producent w ogóle oglądali swój film, może przy odrobinie godności zmieniliby chociaż napisy i podpisali się pseudonimami. Jeszcze jedna uwaga – trailer twierdził, że film jest twórców „To nie tak, jak myślisz, kotku”. Czyżby dział marketingu uznał słowo „kotku” za dobrze sprzedające się zaraz obok „seks”, „miłość”, „ostatni”, „ciacho” i paru innych? (Ciekawe jak by się sprzedał film o tytule "Seks z ostatnim ciachem", można dołożyć że w wielkim mieście albo, że ciacha nie płaczą. Treść nieistotna, byleby nazwiska do plakatu były ;)

Z takim złym nastawieniem przystąpiłem do oglądania filmu, który również miał być polską komedią romantyczną.

Film jest mocno nierówny. Scenariusz ma swoje wzloty i upadki trzymając się bardzo interesującej osi, którą znamy choćby z filmu „To właśnie miłość”. Wygląda to trochę tak, jakby ktoś z talentem i pomysłem usiadł i napisał fajny scenariusz, potem usiadła do niego Łepkowska i zmieniła parę kwestii komentując „to za mało czytelne dla widza, trzeba wyjaśnić”, „tu napiszemy językiem słownikowym i wcale nie interesuje mnie to, jak ludzie w rzeczywistości się wypowiadają”, a na końcu przyszedł jeszcze producent z działem marketingu i dopisali wstawki z product placementem (już nie tak agresywnym, jak np. w "Miłości na wybiegu" czy "Ciachu", ale wciąż zbyt rozpoznawalnym i drażniącym). Rdzeń nadal się broni, a zatrudnieni do wykonania aktorzy wzbili się na wyżyny swoich możliwości, co by odratować niektóre mielizny. Ktoś musiał chyba twardo bronić niektórych fragmentów nie wypowiedzianych wprost, ale w pełni zrozumiałych, co wyszło filmowi na dobre. Na szczególną uwagę zasługuje Maciej Stuhr. Odniosłem wrażenie, że modyfikuje on z lekka swoje kwestie tak, aby móc je w ogóle wiarygodnie wypowiedzieć. Kontrastuje to z innymi postaciami w filmie, które nie zawsze potrafią tak płynnie, zabawnie i wiarygodnie się wypowiadać.

Mogę się przyczepić do technikaliów, do budzenia się o poranku, a nawet rodzenia w pełnym makijażu, do kilku żenująco brzmiących kwestii, ale tak naprawdę to szczegóły, detale. To, co się liczy najbardziej, to przyjemność jaką odczuwa się w trakcie i po obejrzeniu filmu. Detale te nie psują przyjemności, a ta wraz z każdą kolejną minutą rośnie. Od filmu „lekko ponad przeciętną” (w skali światowej, do polskich produkcji nie porównuję, zabrakłoby nam skali) wszystko powoli się rozkręca. W efekcie rozbawieni scenami autentycznie zabawnymi i wzruszeni baśniowymi opowieściami o wigilijnym pojednaniu wychodzimy z kina zadowoleni i usatysfakcjonowani. Powiedziałby ktoś, że te historie są oderwane od rzeczywistości i przez to mało wiarygodne. Oczywiście, że są, ale nie należy ich traktować dosłownie, ale jako baśń, opowieść wigilijną, którą widz musi dopiero przefiltrować i przełożyć na język rzeczywistości. To nie wydarzenia czy imiona, czy wygląd bohaterów ma tutaj znaczenie, ale to, jak Ci bohaterowie się zachowują w obliczu napotkanych wydarzeń. Same imiona jasno dają nam do zrozumienia, że jest to zabieg zamierzony, wyolbrzymienie, czy jak mówią amerykanie, elementy „over the top” są tutaj jak najbardziej na miejscu. Powiem więcej – dokładają swoją cegiełkę do zabawności poszczególnych scen komediowych.

Polecam gorąco ten film nie dlatego, że jest naprawdę bardzo dobry, lekki, przyjemny (a jest), ale dlatego, żeby Panie i Panowie na górze zrozumieli które filmy naprawdę podobały się publiczności. Producenci widzą co się dobrze sprzedało, wyciągają wnioski i idą dalej w danym kierunku. A polski widz zazwyczaj idąc do kina tak naprawdę nie tylko nie wie na co idzie, ale i nie ma za bardzo wyboru, bo dobrych komedii w ostatnim czasie jak na lekarstwo.
Sleszu radzi: idźcie na „Listy do M.”, a potem jeszcze kupcie DVD, bo warto. Oszczędzicie później omijając szerokim łukiem „Pokaż kotku, co masz w środku” (odpowiedź jest oczywista: pustkę czekającą na wypełnienie banknotami – nie tym razem).

Ocena: 7/10

P.S. „Listy do M.” są moim zdaniem nawet lepsze od „Love actually”, z którego formułę pożyczają.

P.S.2 Ocenę z 8/10 zmieniam na 7/10. Ochłonąwszy po pierwszym wrażeniu stwierdziłem, że to nie jest film AŻ tej klasy, nie ta liga. Wciąż jednak to dobre kino, warto obejrzeć.