20 sierpnia 2017

Shin Gojira (2016)


Shin Gojira

(2016) reż. Hideaki Anno, Shinji Higuchi
Czym lepszym mógłbym wrócić do pisania na blogu niż recenzją najnowszego filmu o Godzilli? Mimo że oglądałem poprzednie filmy z serii tak dawno temu, wciąż są dość żywe w mej pamięci. Tylko czasem się zastanawiam, dlaczego „Godzilla kontra Król Ghidorah” z 1991 roku dostał ode mnie tylko 6/10. Zdaje się, że niektóre rzeczy mają lepszy posmak niż smak.

I - jeśli pamięć mnie nie myli - to tak naprawdę pierwszy pełnoprawny reboot serii w wykonaniu Japończyków. Do tej pory wszystkie rebooty serii uznawały wydarzenia z pierwszej części za święte. Odejście od tej zasady zwiastuje nam poniekąd już sam tytuł – „shin” oznacza tu „nowy”, „prawdziwy”, „bóg”.

Coś pojawia się w wodzie, wychodzi na zewnątrz, niszczy zatokę, macha komputerowo generowanym ogonem i gdy w końcu wychodzi na miasto, gdy w końcu widzimy to stworzenie, oczom nie wierzymy. Wielki potwór, który nie mruga oczami, bo nie ma powiek. Ruch jego kończyn i ciała sprawia wrażenie jakby był miksem ruchu aktora w kostiumie i kończyn na sznurkach. Rzecz w tym, że nie jest, a potwór jest w całości generowany komputerowo. Jakościowo wygląda to dobrze, ale to jednak nie to samo, co makiety i aktor w kostiumie. Wygląda na to, że stara technika efektów specjalnych umarła na dobre. Sam design potwora jest wręcz komiczny. Ludzie w przerażeniu uciekają przed nim, ale na ich miejscu sam bym nie wiedział, czy się śmiać czy płakać. Wygląda trochę jak niedorozwój, trochę jak Szpon. Później jednak ewoluuje na naszych oczach i staje się właśnie Godzillą.


„Origin story” Godzilli opowiedziano ponownie nie tylko przy użyciu słów, jak to miało miejsce w oryginale, ale i wizualnie. Więcej uwagi poświęca się także genezie nazwy potwora. Otrzymuje on także kilka nowych umiejętności: potrafi nie tylko zionąć ogniem i atomowym promieniem, ale także wysyłać takie promienie z grzbietu i ogona. Przy zionięciu dziwnie rozwiera mu się paszcza. W tej materii przypomina mi nieco Predatora.


Wątki ludzkie (lubię to określenie – ten uniwersalny podział fabuły każdego filmu typu kaiju na potwory i „wątki ludzkie”) kręcą się bardzo mocno wokół polityki, biurokracji, budowania kariery, ekonomii. Mocniejszych rysów postaci jest niewiele i właściwie musimy je sami wyławiać z narracji. Mocno podkreślona jest natomiast satyra na nadmierną biurokrację i wpływ tej całej rozpierduchy na ekonomię kraju. Mocno wyeksponowano także metaforyczne ukazanie potwora jako siły nuklearnej z Zachodu. Potwór (moc nuklearna) nie ucieka tym razem do wody, tylko zostaje z Tokio. Ludzie muszą nauczyć się żyć ze świadomością, że potwór jest tuż obok. Wśród Japończyków powojenna trauma wydaje się być wciąż żywa, czego dowodzi mocne zakończenie. Zobaczymy w nim z czego „składa” się ogon potwora (i być może cały potwór) – to robi wrażenie!


Twórcy muzyki wskrzeszają oryginalnie kawałki z pierwszego filmu, podkręcając niektóre o dodatkowe gitarowe riffy. Brzmi to bardzo dobrze, wciąż pasuje i przywołuje wspomnienia. Również wiele ujęć kamery odwołuje się tu do oryginału, oddaje mu cichy hołd. Inne z kolei podkreślają biurokrację, stosując styl, który przypomina kąty proste Wesa Andersona. Praca operatorska i cała realizacja audiowizualna wypadają po prostu świetnie. Wojsko jest prawdziwe, niszczone samochody też, a wiele efektów specjalnych mocno zbliża się do prawdziwości, utrzymując jednocześnie „feeling” potwora granego przez aktora, „feeling” prawdziwej Godzilli. Coś, czego Amerykanom nie udało się odtworzyć ani razu.


Co nie zagrało? Cóż, bohater zbiorowy nie przyciąga tak dobrze uwagi zachodniego widza, w tym mnie. Drugi akt tą całą biurokracją i polityką zaczyna po prostu przynudzać. Jest widowisko, jest powrót do „starego, dobrego Godzilli”, ale jest też jakieś znudzenie ograną formułą. To, jak wysoka jest stawka, o która toczy się „gra”, jest jedynie „opowiedziane” i jako niejapończyk nie jestem w stanie tego w pełni poczuć i docenić. Nacieszyłem oko, ucho, uśmiechnąłem się tu i ówdzie. Liczę na to, że był to początek nowej serii (i nie serii rebootów!). Doceniłem nawet drugie dno, ale oprócz łezki tęsknoty było to doświadczenie bez emocji.

Ocena: 6/10

P.S. Tak, reżyserem jest „ten od Neon Genesis Evangelion”.