16 maja 2014

Godzilla (2014)


Godzilla

(2014) reż. Gareth Edwards
To kolejny, ósmy już reboot serii (jeśli wliczać w to amerykański obraz z 1998 roku), a czwarty nazwany po prostu „Godzilla”. Ostatnia scena: kamera tuż nad falami oceanu, ciszę zakłóca jedynie skromny chlupot - i napisy. Małe katharsis po tak głośnym (zarówno medialnie, jak i audialnie) filmie. Ach, wspominałem, że będą drobne spoilery? Chyba zapomniałem, prawda? Ci, którzy zdradzali mi w komentarzach drobiazgi do kolejnych filmów z Godzillą, choć wiedzieli, że ich jeszcze nie widziałem, mogą uznać to za moją małą zemstę.

Na wstępie musimy zrozumieć jedną istotną rzecz – bardzo ciężko we współczesnym kinie wiarygodnie wykonać remake serii o wielkim potworze niszczącym miasto atomowym oddechem. W latach ’50, gdy bomba atomowa była jeszcze pewnym novum, a promieniowanie zagadką, widzów można było nabrać na „monstrum zmutowane przez promieniowanie”. Był to dość częsty motyw, którym tłumaczyło się niemal wszystkie nadprzyrodzone elementy na ekranie. Dziś ciężko już w to uwierzyć. Do tego dochodzi ten nieszczęsny oddech smoka, którego fani tak bardzo się domagają, a który z miejsca burzy całą wiarygodność już na etapie scenariusza. Jak z tego wybrnąć? I czy Gareth Edwards podoła zadaniu?

Przed seansem robiłem, co mogłem, by unikać trailerów i teaserów (nie do końca się to udało, głównie za sprawą telewizji). Dzięki temu mogłem nacieszyć swoje oko masą świeżego materiału. Teraz, gdy już sam jestem dziadkiem i przeglądam na spokojnie to, czym karmiono wygłodniałych wielbicieli Króla Potworów, muszę przyznać, że dobrze robiłem wykonując te uniki. Sprzedano wam naprawdę sporo. Ponadto podczas seansu jest moment, w którym wyraźnie wyczuwa się „ta scena robiona jest pod trailer”. Wyłapałem tylko jeden taki przypadek.

Kimże zatem jest Godzilla w tym filmie? To wielki potwór. Zaskoczeni? Jeszcze nie? Cóż, jest on siłą natury i jej sposobem na utrzymanie balansu w przyrodzie. Gdy pojawia się nowe zagrożenie, siła ta zostaje aktywowana. Zatem Wielki G. z miejsca staje się postacią pozytywną, co jest ewenementem jeśli chodzi o rebooty. Wygląda na jeszcze bardziej przypakowanego niż jakikolwiek dotychczasowy jego wizerunek. Pozostaje jednak wierny oryginalnej koncepcji. Jest tu scena, w której widzimy go tuż obok mostu, na którym widzieliśmy w 1998 Emmerichowego Godzillę i aktualny wygląda na znacznie większego (poprawka: jak słusznie zauważył ktoś w komentarzach, to nie jest ten sam most - ten jest prawie trzykrotnie wyższy, zatem wniosek nam się potęguje). Fanów drąży zapewne jeszcze jedno pytanie – czy zachowano atomowy oddech potwora. Odpowiedź brzmi: tak. Wygląda on lepiej i bardziej wiarygodnie niż kiedykolwiek. Jest miksem niebieskiego ognia oraz oddechu (znanego jeszcze z filmu z 1954).

Po raz pierwszy też Godzilla nie zradza się w wyniku wybuchu bomby atomowej. To pierwotna siła natury i nic ponadto. Wybuchy na atolu Bikini z 1954 roku pojawiają się, ale proces przyczynowo skutkowy został tu odwrócony. Wyjaśnienie to bardzo przypadło mi do gustu, bo jest czymś nowym, rzeczywiście świeżym i jednocześnie trzyma się kupy – to nie były testy nuklearne, oni próbowali „go” ubić.

Spodziewałem się, że będzie to film o wielkim potworze, destruktorze miast i że będą z nim walczyć ludzie – tyle. Okazało się, że z miejsca dostajemy nie jednego przeciwnika dla Godzilli, ale od razu dwie sztuki. Widzimy bowiem samca i samicę tego… czegoś. W oryginale nazwany „MUTO”, w polskim tłumaczeniu „GNOL” (zatem żaden ze znanych potworów z uniwersum). Dwa osobniki jednak silnie różnią się od siebie. Jeden jest większy i przypomina bardziej stwora znanego z „Cloverfield” (w Polsce „Projekt: Monster”), drugi zaś jest mniejszy, ale za to ma skrzydła. W kilku ujęciach przypominał mi nawet Rodana, innym razem Destroyaha, jednak podobieństwa są tylko skojarzeniowe. To design w miarę oryginalny i ciekawy. Monstra mają jeszcze jedną istotną moc – impuls elektromagnetyczny. Ludzkości to nie tyle utrudnia, co praktycznie uniemożliwia normalną z nimi walkę.

Silnie odczułem tu dziedzictwo „Cloverfield”. Wiele ujęć i fragmentów walk wielkich potworów obserwujemy niemal wychylając się zza jakichś obiektów, wyławiając to i owo z jakichś ekranów TV pokazywanych gdzieś w tle. Długo jesteśmy tak wodzeni za nos. Ostatecznie parę ujęć walki na pełnym ekranie się znajdzie, ale dopiero gdzieś na końcu i jest tego mało. Za to choreografia tych pojedynków, sposób ich pokazania sprawiają naprawdę pozytywne wrażenie. Fani marki będą mieli ciarki na plecach.

Można się tu także doszukać inspiracji serią filmów o Obcym. Wizualnie zarodniki GNOLa tworzą specyficzną konstrukcję, która na myśl przywodziła mi właśnie twory zmarłego niedawno Gigera. Próbuje się nas także straszyć wielką moszną potwora i groźbą rozmnożenia i rozprzestrzenienia się stworów. Gdy już jesteśmy przy temacie moszny, możecie liczyć na wątki miłosne nie tylko u ludzi. Wszystko to znika równie szybko, jak przestrach na twarzy spowodowany ptakiem uderzającym o szybę (takim prawdziwym, latającym, to już nie było a propos moszny). Wątki rodzinne potworów już widziałem, ale miłosnych sobie nie przypominam (pomijam tu „interracial” King Konga i nie do końca jednoznaczną scenę między Rodanem i Godzillą z filmu „Godzilla kontra Mechagodzilla 2”). Zatem żałuję, że nie rozwinięto ich bardziej.

Sama fabuła ma się całkiem przyzwoicie, ale niestety tonie w tym klasycznym, jakże dobrze znanym amerykańskim blockbusterowym sosie. Niby od samego początku daje nam się do zrozumienia, że nikt z przedstawianych tu bohaterów nie jest bezpieczny, niby mamy dzięki temu siedzieć na brzegu krzesełka i obgryzać pazurki. W praktyce sceny te dają odrobinę emocji, po czym wszystko więdnie. Jakaś tam drobna nadzieja na uratowanie się naszych bohaterów była odczuwalna, ale im dłużej film trwał, tym bardziej ich los był mi obojętny. Wszystkie te klasyczne zagrywki, ciągłe pożegnania z życiem po pewnym czasie zaczynają powszednieć.

Pojawia się dr Serizawa, który tym razem służy głównie jako „moc naukowa” i „wyjaśniator” całej sytuacji. Oczywiście również on nie jest w stanie wszystkiego wytłumaczyć, co wychodzi tylko na dobre. Mamy tu także podskórny przekaz, którego tak bardzo wciąż się boją amerykanie – niczym w „Pulp Fiction” zobrazowany przez zegarek. Należał on do ojca Serizawy i zatrzymał się w dniu wybuchu bomby w Hiroszimie. Mogło to być przedstawione subtelniej i mogło by być takich scenek do wyłowienia więcej.

W wielu aspektach film ten trzyma się mitycznego klimatu oryginału, nakłada na niego maskę naukowego i realistycznego podejścia, co sprawdza się dobrze i okazuje się trafionym sposobem na wybrnięcie ze wspomnianego przeze mnie impasu. Wielka szkoda, że również zgodnie z tradycją, pojawia się także szereg dziwnych i nie do końca przemyślanych scen. Wojsko przyjeżdża do Nevady, środek pustyni, przeszukuje jakiś stary magazyn z odpadami radioaktywnymi i zauważa jedną komorę z wielką wyrwą z tyłu. A gdzieś na końcu tej wyrwy wielki potwór. To oni z powietrza, z obrazu z satelit albo nawet ze zwykłego czołgu nie widzieli tych zniszczeń z zewnątrz? I wielkiego potwora przegapili? Na środku pustyni, gdzie widoczność powinna być doskonała? Zresztą motyw ten pojawia się jeszcze wcześniej, gdy w jaskini naukowcy znajdują wyrwę, a na zewnątrz ogromny ślad prowadzący do morza i są tym znaleziskiem wielce zaskoczeni.

Zdziwiło mnie trochę to, jak lekko podchodzi się do szybkiego wyłączenia elektrowni jądrowej. W rzeczywistości takie wyłączenie w krytycznym momencie nic by nie dało, reaktor musi się chłodzić jeszcze wiele dni po wyłączeniu i wciąż emituje wiele energii. Moje wątpliwości wzbudziła także akcja ratownicza, która wg czasu przedstawionego trwała pięć minut, a konieczne było spuszczenie żołnierza, który zapakuje pacjenta, wciągnięcie pacjenta, potem żołnierza i jeszcze oddalenie się na bezpieczną odległość. Ach, no i jak w każdym amerykańskim filmie, w którym pojawia się bomba, musi pojawić się także licznik, konieczne cyfrowo odliczający czas do wybuchu, a wszystko musi być wykonywane na ostatnią sekundę. „Some days you just can’t get rid of a bomb!”

Wyczuwalna jest także swoista forma zjawiska deus ex machiny. Gdy bohater ma się gdzieś znaleźć, dopisuje mu się motywację, ten walczy zażarcie o to, by tam się dostać i po krótkiej amerykańskiej kliszy z udowadnianiem swoich racji i okazywaniem kto tu jest większym „kozakiem i znawcą” w końcu dopina swego. Te postaci mają uczucia, ale nie mają słabości. Niczym John McClane pchają się w oko cyklonu bez cienia wątpliwości i mamy to wybaczyć, bo przecież mają dobrze zarysowaną motywację. Zawsze tę samą – ratowanie rodziny albo wyjaśnianie rodzinnej tragedii. Słowem – Hollywood pełną gębą i zero odstępstw. Żałuję tym bardziej, bo wiem, że w filmach o Godzilli można było rozegrać wątki okołoludzkie znacznie lepiej i subtelniej, co udowodnił choćby „Powrót Godzilli” z 1999 roku.

Jest to pod pewnymi względami obraz wyjątkowy. To pierwszy Godzilla, w którym tytułowy potwór jest bohaterem jednoznacznie pozytywnym, a jednocześnie nie jest kierowany do młodego widza. Obraz jest mroczny, dla dziecka byłby zapewne straszny, przerażający wręcz. Opisuje to fajna scenka, w której kierowca autobusu ma duże problemy z ucieszeniem dzieci z tyłu, gdy nagle wszystkich przekrzykuje Godzilla swoim charakterystycznym rykiem i tym samym ucisza całą ferajnę. Na widowni średnią wieku mogę ocenić na 20-30 lat, dzieci ani starców nie widziałem. Osób było całkiem sporo, choć sala nie była wypełniona po brzegi. Myślę, że trafiono w target. Chyba, że to sami recenzenci i blogerzy (słyszałem za plecami odgłos sporadycznego prowadzenia notatek).

Prowadzenie notatek w kinie nie jest łatwe.

Efekty specjalne wyglądają bardzo dobrze, mimo dość sutego wykorzystania efektów grafiki komputerowej, wszystko wygląda realnie i szczegółowo. Efektu 3D nie nadużywa się, nie ma scen kręconych z myślą o tym właśnie efekcie, żadnych świszczących i lecących wprost na widza elementów. Mroczny klimat, wartka akcja przy akompaniamencie naprawdę solidnej i zapadającej w ucho muzyki, wszystko to ma prawo podobać się przeciętnemu zjadaczowi popcornu. Fabuła, którą znamy, kilka ukłonów w kierunku oryginału, walki wielkich potworów i wszechobecne zniszczenie ogląda się dobrze. Mamy tu nawet scenę w popularnym ostatnio klimacie „opustoszałego miasta” przywodzącą na myśl „Jestem legendą” albo gry takie, jak „Enslaved”, „Tokyo Jungle” czy jakże sławny ostatnio „The Last Of Us” (które lubię pisać z wielkim „US”, co nadaje temu tytułowi dodatkowy sens). Walki i potwory nie zawodzą, ale jest ich mało. Powtarzają ograny motyw zbliżania się do postaci. Przyprawione sosem znanym z „Cloverfield”, ale w zbyt małych dawkach i bez odpowiednio narysowanego tła, by powtórzyć ten sam sukces.

Każdy fan Godzilli powinien obejrzeć ten film, każdy entuzjasta walk wielkich potworów także. Kilka dowcipów (wplecenie „Devil in disguise” Elvisa było genialnym posunięciem) i tanich zaskoczeń czeka także na tych, którzy nie lubują się w takim kinie. I można się przez moment dobrze zabawić, mogą pojawić się ciarki na plecach przy dwóch, może trzech scenach. Wychodząc z kina czułem mimo wszystko jakieś niedopowiedzenie, czegoś mi brakowało, jakiejś ikry. I po raz kolejny amerykanie sięgają po swoje zużyte klisze, stosują je w miejscu, w którym nie powinni i będą się dziwić, że świat już tego nie łyka. Oczywiście wyciągną z tego wniosek, że Król Potworów nie nadaje się dla dzisiejszej widowni i nie pociągną dalej tematu. To czarny scenariusz. Po raz pierwszy jednak wierzę, że siła marketingu przerośnie siłę recenzencką, że bilety sprzedadzą się dobrze, bo naprawdę chciałbym zobaczyć sequel, byle z odpowiednimi poprawkami.

Ocena: 6-/10

8 komentarzy:

  1. Mrau:
    http://www.popularmechanics.com/technology/digital/fact-vs-fiction/the-impossible-anatomy-of-godzilla-16785535?src=spr_FBPAGE&spr_id=1457_57870874

    OdpowiedzUsuń
  2. Most, przy którym występuje Godzilla 2014 to zupełnie inny od tego z Emmerichowskiej Godzilli...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadza się, moja pomyłka. Takie komentarze lubię, widać, że ktoś rzeczywiście uważnie oglądał film i równie uważnie czytał tekst. Zdaje się, że tutaj pojawił się Golden Gate, u Emmericha był to Brooklyn Bridge. Niby podobne na ekranie, wg statystyk Golden Gate jest prawie 3x wyższy, co w sumie potęguje wniosek jeszcze bardziej - tutejszy Godzilla jest gigantyczny w porównaniu do przerośniętego dinozaura z filmu z 1998. Stosowny dopisek pozwoliłem sobie dodać do tekstu - zalety Internetu, w princie nie byłoby to możliwe ;)

      Usuń
  3. wszystkie branżowe strony przewidują otwarcie na poziomie jakichś 70-75mln recenzje za oceanem są dobre więc jak sądzę film zarobi i będziemy mogli doczekać się ciągu dalszego toho też jest zadowolone pozostaje czekać myślę że jak dobrze pójdzie następny film może pojawić się za 2 lata

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja byłem w miniony czwartek i wyszedłem z rozradowaną miną a finałową scenę walki będę sobie na DVD powtarzał aż do znudzenia ;D zgoda że ludzka cześć filmu jakością nie poraża ale powiedzmy sobie szczerze w japońskich filmach aktorstwo też nie stało na najwyższym poziomie sztuki filmowej ;) to byłby film doskonały gdyby tylko zawierał więcej Godzilli i mniej czynnika ludzkiego może na dvd dadzą jakieś ekstra sceny i ponieważ na ten moment film zdaniem box office się już zwrócił a legendary dało już zielone światło na cześć 2 pozostaje czekać na jak najszybszą realizacje oby nie 3-4lata o jakich się teraz mówi pozdrawiam ps.szczerze polecam ciut przegadany ale sceny z godzillą warte są oglądania

      Usuń
    2. Oglądałem dziś drugi raz, już lepiej. Zgadzam się z Tobą. Za dużo wątków ludzkich i amerykańskiego patosu. Za mało za to Godzilli, w pełnej krasie pojawia się po godzinie, a i tak nie ma go za wiele.
      Napięcie momentami siada, całość trochę zbyt rozwleczona.

      Usuń
  4. "..Silnie odczułem tu dziedzictwo „Cloverfield”..." To ważne zdanie dla mnie :) Uwielbiam "Cloverfield" i ten przytłaczający klimat czegoś gigantycznego za rogiem. Jeżeli chodzi o najnowszą odsłonę Godzilli, czekałem na recenzję właśnie tutaj :) Jest to niejako miejsce będące kompendium wiedzy o czymś dla mnie znanym tylko z nazwy :) To ciekawa sprawa bo Godzillę jako potwora uwielbiam. Uwielbiam o nim tutaj czytać, oglądać te czasami "śmieszne" fotosy z dawnych lat. Ciekawa sprawa bo tak naprawdę żadnego Godzilli całego nie widziałem. Czekałem więc na tą recenzję by zacząć od najnowszej i ewentualnie nadrabiać azjatyckie wersje. Teraz po przeczytaniu sam nie wiem. Jeżeli już, to tylko w kinie. Jeżeli w ogóle, to najwyższa pora :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja z pewnych względów czekam do końca czerwca wtedy pójdę :D Póki co nawet recenzji nie czytam, by nie zepsuć sobie zabawy :D

    OdpowiedzUsuń