7 maja 2014

Godzilla kontra Megaguirus (2000)


Godzilla kontra Megaguirus

(2000) reż. Masaaki Tezuka
Jestem wkurzony. Jak po tak fajnym filmie, jakim był „Powrót Godzilli” można było tak szybko zejść tak nisko? W poprzedniku nie został zamknięty wątek UFO, dane na laptopie mogły zawierać coś ciekawego, postaci były tak ciekawe, że aż żal było je ot tak zostawiać. A jednak, wszystko to wrzucono w śmietnik. „Powrót…” nie ustosunkowywał się jasno do innych filmów z serii, wiadomo było tylko, że ludzkość zna potwora i próbuje się przeciwko niemu organizować. „Godzilla kontra Megaguirus” od razu umiejscawia się w uniwersum i okazuje się, że to kolejny, czwarty już reboot. Ignoruje wszystko za wyjątkiem pierwszej części i … filmu „Rodan”. To wielkie robactwo z „Rodana” powraca i ewoluuje w innym kierunku. Wyglądem kompletnie nie do rozpoznania, pokrywa się z głównie z nazwy.

Ataki Godzilli są rzadsze niż niegdyś. Pierwszy atak nastąpił oczywiście w 1954, drugi w 1966, trzeci w 1996 i kolejny w 2001. Nie ma żadnego ataku millenijnego, żadnego wspomnienia o czymkolwiek przypominającym poprzedni film. Mało tego, zrezygnowano z wykorzystywania energii atomowej po tym, jak Godzilla zaatakował elektrownię jądrową w 1966 i zaczęto korzystać z plasmy. Mam LCD w domu, żebym wiedział, że plasma ma taką moc, zapewne kupiłbym inny telewizor. A może to nie o tę plasmę chodzi? Może nie doceniam zawartości swoich chustek? W każdym razie kłóci się to z atakiem na elektrownię atomową w „Powrocie Godzilli”. Tak, ubolewam nad tym, że to nie sequel. Skoro pociągnięto dalej wątek zainteresowania potwora naszymi źródłami energii, to dlaczego wyjęto tę jedną rzecz, a całą resztę zignorowano?

No dobra, sentymenty na bok, co my tu mamy? Muzyka, która leci najczęściej, silnie przypomina tę z Indiany Jonesa. Poza tym mamy klasyczny motyw Godzilli i klimatyczne brzdąkanie, które jest akurat całkiem niezłe.

Cała ekspozycja zarówno historii, jak i postaci jest tak mało subtelna, jak to tylko możliwe. Do wszystkiego mamy wielkie podpisy na dole ekranu. Przedstawia się widzowi także ludzi, którzy później nie odgrywają prawie żadnej roli przez cały film. Historię tego uniwersum powtarza mi się przynajmniej dwukrotnie, a nie lubię być traktowany jak idiota.


Motyw uratowania swojego kompana „w ostatniej chwili wypychając z zagrożenia i samemu ginąc” jest tak ograną kliszą, że mózg każdego może się poczuć zgwałcony. Nie zostało to też zagrane nawet przyzwoicie i ani krzty w tym wiarygodności. Scenka służąca tylko wytłumaczeniu motywacji bohaterki. Można było ją rozegrać z sensem, byłaby większa szansa, że w tę motywację bym uwierzył. A słaba mowa zagrzewająca wygłoszona przez opłakiwanego denata? Zagrzała, owszem, ale moje skołatane nerwy. Sceny takie tylko poszerzają mieliznę, w której ten film od samego początku grzęźnie.

Gra aktorska nie tylko na początku jest kiepska – przez cały czas wyczuwa się, jakby aktorzy grali od niechcenia albo przywykli do ról teatralnych. Czyli albo kompletna obojętność albo nadmierny entuzjazm. Ci, którzy coś tam potrafili zagrać, dostali tak małe i bezbarwne role, że nie mieli szans się czymkolwiek sensownym wykazać. Zresztą wiele scen jest także nakręconych tak, jakby ktoś chciał sfilmować nowy spektakl do Teatru Telewizji. Już to widzę: Teatr Telewizji przedstawia: Godzilla kontra Megaguirus, w rolach głównych: Janusz Gajos, Franciszek Pieczka; reżyseria: Krystian Lupa.


Kudo jako młody, genialny i troszkę zakochany informatyk miał chyba wzbudzać sympatię, jednak mnie tylko irytował swoim nadmiarem nieuzasadnionego entuzjazmu. Sam jeden napisał własny system operacyjny od zera. Składa się on głównie z animacji jego niedoszłej ukochanej, która nawet dziury w systemie łata, jakby była postacią z gry komputerowej. Przypomina mi to równie realistyczne odwzorowanie tematu w filmie "Hakerzy".

Czułem się, jakbym oglądał nowocześnie zrobiony film z serii Showa i to w dodatku jeden z tych mniej udanych. Wynajdują nową broń na Godzillę – małą czarną dziurę. Jakim cudem dziura ta w ogóle znika po wystrzeleniu i nie pochłania przy okazji całej planety i wszystkiego, co wokół? Nie wiadomo, wiadomo zaś, że tworzy to jakieś międzywymiarowe przejście, przez które przedostaje się meganula – latająca ważka, która składa jajo, z którego wykluwa się znany meganulon. Nie, no nie mogę powiedzieć z czystym sercem, że znany, w Rodanie nie tylko wyglądał inaczej, ale także NIE BYŁ generowany komputerowo, nie absorbował energii, nie zamieniał się w ważkę i na pewno nie dokarmiał wielkiego potwora Megaguirusa.


Pojawia się też głupi dzieciak, na którego poświęca się zdecydowanie zbyt dużo czasu ekranowego. Czyżby seria wykonała szybki zwrot w kierunku widzów młodszych? Niczego się nie nauczyli? Dlaczego dzieciak jest głupi? Bo znalezione jajo zabiera do domu, po czym pozbywa się go wrzucając do ścieku. Tym samym przyczynia się do śmierci przynajmniej dwóch pierwszych ofiar potwora (no dobra, nie widzimy bezpośrednio ich śmierci, może zostali tylko brutalnie zgwałceni). Mamy też kolejną teatralną scenę próbującą dzieciaka rozgrzeszyć. Cóż, w moim odczuciu nie tylko nieskutecznie, ale i niepotrzebnie.

Oglądając miałem wrażenie, że każda scena ciągnie się w nieskończoność. Nawet scenki z Godzillą, które zawsze były daniem głównym, potrafią przynudzać. No ileż można oglądać, jak ludzkość celuje, a potwór ogania się przed latającym ustrojstwem?


Wciąż nie rozumiem, jak bronią, która z natury wciąga z okolicy wszystko włącznie ze światłem można w ogóle chybić. Osobliwość powinna wciągnąć w mgnieniu oka całą planetę, kilka okolicznych, może i Słońce. Ach, nie, przepraszam, to tylko taka mała czarna dziurka. Panowie, małą czarną dziurkę, to sami dobrze wiecie, gdzie ja mam!

"Mega-giras" jako ogromny insekt byłby nawet ciekawy ze swoją mocą pobierania energii od Godzilli gdyby nie jego potworna nieoryginalność. Moc tę przecież miał nienazwany stwór z poprzedniego filmu (choć widziałem, że niektóre źródła nazywały go „Orga”, choć nie przypominam sobie, żeby choć raz ta nazwa tam padła). Pierwszą formą jest rzekomo potwór znany już z „Rodana”, więc także nic specjalnego. Sam wygląd finalnej wersji to po prostu wielki insekt, trochę podobny do Battry. Wiemy o nim całkiem sporo głównie dzięki tajemniczemu doktorkowi, który informacje o zachowaniu stworów sprzed 230 milionów lat wyciąga z kapelusza wraz z innymi barwnymi szczegółami. Potwór wbija się swoim kutasikiem w Godzillę i pobiera od niego energię. Nie przewiduje jednak jednej rzeczy – gdy chce mu włożyć do buzi, Godzilla stwierdza, że tak tanio to on się nie sprzeda i boleśnie się odgryza.

Och, no i mamy powrót wielkich gestów a’la Showa. Spektakularne rozglądanie się potwora i krótka zabawa w chowanego? Otrząśnięcie się z pobicia? Czemu nie? A co powiecie na Godzillę wrestlera? Prawie tak dobre, jak kopniak z wyskoku w „Godzilla kontra Megalon”. Swoją drogą, jakoś te filmy z „mega” w nazwie im nie wychodzą. I nie wiem czy to moja kopia, czy wy też tak mieliście podczas seansu – widziałem fragmenty spowolnione, które strasznie klatkowały. Przypominało mi to walkę dzieciaków z zakończenia „Rewanżu Godzilli”.


Zakończenie to zaś wielki i nieśmieszny żart. Nagle okazuje się, że istniała tu jakaś intryga energetyczna i dosłownie minimalnie zarysowany jest konflikt zagrożenia życia Godzillą i utrzymywania badań, które mogą się przydać tak bardzo ludzkości. Byłby to ciekawy motyw, gdyby nie to, że znika jeszcze szybciej niż się pojawia. Godzilla z kolei znika trafiony czarną dziurą, a pod koniec słyszymy jego ryk i nadchodzący powrót. Ostatnio po czymś takim z „białej dziury” wyszedł Kosmogodzilla, także nie spodziewałbym się niczego przyjemnego i tym razem. Ach, scenka z rykiem jest już po napisach, oficjalnym zakończeniem jest ponowne zejście się głównych bohaterów i jakiś słaby żart zatrzymany na stopklatce. Porównajcie to z końcowymi scenkami z „Godzilli 2000” – czuć różnicę? Czuć to mało powiedziane, od Megaguirusa śmierdzi na odległość. Zresztą tutejsi badacze to samo stwierdzają badając truchło na środku oceanu ;)

Podsumowanie powinno być możliwie krótkie, dlatego skupię się na powtórzeniu tych nielicznych momentów, które mi się spodobały. Wykonanie Godzilli to ten sam kostium, ale wygląda fajnie. Scenek generowanych komputerowo (które wciąż wyglądają niekorzystnie) jest niewiele. Mamy fajną scenkę, w której żywy człowiek chodzi po grzbiecie stwora – coś, co nie zdarza się na co dzień. Początek będący ponownym odegraniem scen z 1954 roku wygląda całkiem nieźle. Muzyka miejscami tworzy fajny klimacik. Wraca wątek Godzilli zachęconego ludzkimi źródłami energii. Tak, teraz siedzę przed klawiaturą i mam w głowie już tylko czarną dziurę, która pochłonęła wszystkie potencjalne kolejne zalety najprawdopodobniej wraz z ambicjami filmowymi Japończyków.

Ocena: 2+/10

4 komentarze:

  1. mnie za to czarna dziura rozbawiła bo pokazała że nasza godzilla to nie jakiś gad na sterydach tylko vip pełną gębą ostatecznie kto inny by się przeciwstawił czarnej dziurze na dodatek unieszkodliwił ją własnym oddechem ;D nawiasem z tego co pamiętam fakt że nie pożera owa czarna dziura całej ziemi bierze się z tego że to kwantowa czarna dziura co oznacza że wybucha i paruje zanim cokolwiek pochłonie tak to przynajmniej było w wersji którą oglądałem

    OdpowiedzUsuń
  2. Oglądałem, taaa... Godzilla nadal wygląda mi na spłaszczoną jaszczurkę, ale Megaguirus okazał się całkiem fajny, taki bardziej drapieżny Battra. I to chyba jedyny pozytywny element tego filmu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czy tylko mnie się rzuciło w oczy że jedna dzielnica Tokyo była że 20-30m pod wodą a reszta sucha? Aczkolwiek nie wiem jakie tam jest ukształtowanie terenów, może są aż takie nierówności, nie byłem. I że ta woda o ile dobrze zrozumiałem film wzieła się z jednego jajka?

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się w 99% z tobą, lecz uważam że Magaguirus był DUŻYM plusem tego filmu,a i ten recykling stroju godzilli,wygląda identycznie jak w poprzedniku,to znaczy słyszałem że łuski godzilli zrobiły się bardziej zielone lecz według mnie jest to mało widoczne

    OdpowiedzUsuń