14 maja 2014

Godzilla: Ostatnia wojna (2004)


Godzilla: Ostatnia wojna

(2004) reż. Ryûhei Kitamura
To ostatni film z serii zwanej „Millenium” lub „Shinsei” i jednocześnie uświetnienie pięćdziesiątej rocznicy premiery pierwszego filmu o królu potworów. Biorąc pod uwagę to, w jakim tempie potrafiłem ostatnio produkować kolejne wpisy o Godzilli, ten zabrał mi wieczność. Po tak długim czasie udało mi się podświadomie wypracować pewien schemat omawiania tych produkcji, jednak czuję, że tu będzie mi niezwykle trudno go zastosować. Rozważałem nawet recenzję stricte obrazkową, ale wówczas mimo wszystko nie byłbym w stanie przekazać wszystkiego, co na sercu leży.

Od samego początku staje się jasne, że ten film nie da nam ani chwili oddechu. Nie tylko akcja, której nie sposób przekazać przez proste printscreeny, będzie cieszyć Twoje oko, ale także cały ogrom odniesień filmowych, kulturowych satyr, drobnych dowcipów i oczywiście wielki, przekrojowy fanserwis wszystkich produkcji z Godzillą w roli głównej.

Wszystko to przy akompaniamencie muzyki zarówno tej klasycznej dla serii, jak i świetnie pasujących do akcji melodii silnie rockowo-ambientowych. Ta produkcja jest dla fanów Godzilli tym, czym „Final Fantasy: Advent Children” był dla fanów FF7. Z tą różnicą, że Wielki G nigdy raczej towarzyszył niczemu wielce ambitnemu. Dlatego ten pastisz klasycznego azjatyckiego kina akcji sprawdza się nawet lepiej.

Powracają przybysze z kosmosu, z Planety X, znani z „Inwazji potworów”. Fabuła także silnie nawiązuje do tamtego filmu, włącznie z „La Forge’owym” wyglądem obcej rasy. Bonusowo otrzymujemy nawet wyjaśnienie podobieństwa obcej rasy do ludzi. Z miejsca zauważalne jest także nawiązanie do „X-Menów”, którzy wówczas byli tematem świeżym po premierach filmów „X-Men” i „X-Men 2”. Główni bohaterowie to cała armia mutantów o niezwykłej sile i zręczności – co tłumaczy Matrixowo wyglądające sceny. Bezpośrednim nawiązaniem do drugiego Matrixa jest scena zatrzymania pocisków siłą woli. Sposób nakręcenia tej scenki nie pozostawia wątpliwości. Pozostałe sceny walki także można porównać do dzieł braci Wachowskich, ale musimy pamiętać, że Ci silnie wzorowali się przecież na azjatyckim kinie akcji. Podobnie zresztą, jak robił to Tarantino w „Kill Billach”. Postaci skaczą wysoko, biegają po ścianach, wykonują niesamowite akrobacje. Jeden bohater ma na nazwisko „Kazama”, co może być nawiązaniem do „Tekkena” (ciężko mi to jednoznacznie stwierdzić, nie wiem na ile popularne jest to nazwisko). Są też sceny jako żywo odnoszące się do „Gwiezdnych Wojen” i „Dnia niepodległości”, zaś mitologia cofająca nas o ok. 12000 lat wstecz przywodzi mi na myśl po raz kolejny „Chrono Triggera”. Znajdziemy też nawiązanie do „Mission Impossible 2” Johna Woo – mam tu na myśli scenę walki na motorach. Wszystko to z pełną premedytacją stara się być „over the top” i gdy na początku zrozumiemy tę konwencję, będziemy się doskonale bawić.

Jednak walki ludzi i kosmitów to nie wszystko, przecież wciąż daniem głównym mają być wielkie walczące potwory, które przy okazji demolują miasta i inne przybytki. I zgodnie z przyjętą zasadą, wszystko musi być tu „najbardziej” i „najwięcej”. Nie są niszczone budyneczki w jednym, małym Tokio, ale destrukcji ulega absolutnie wszystko. Oglądamy sceny całkowitej demolki w największych miastach świata, a pod koniec zostaje tylko pogorzelisko, większość ludzkości najprawdopodobniej nie żyje.

Godzilla znowu zmienia wygląd. Design jest możliwie nowoczesny, ale twórcy musieli pamiętać także o wygodzie posługiwania się kostiumem, bowiem tym razem Wielki G wykazuje się większą zręcznością i szybkością niż zwykle. Nie jest już powoli zmierzającym destruktorem, ale raczej na wzór ludzkich bohaterów zwinnym jaszczurem. Jest tu nawet ładna scenka, w której na pierwszym planie widzimy bijatykę ludzi, a w tle na monitorze idealnie pasującą doń walkę potworów. I ten wizerunek nie jest tak bardzo oderwany od późniejszych produkcji serii Showa, gdzie Godzilla potrafił podskakiwać w dziwnych pozach, wykonywać wyskok z kopniakiem, nieźle boksował, a nawet zagrać w siatę trochę potrafił. Przez większość czasu Wielki G jest niezwykle silny, żaden z pojawiających się potworów nie jest w stanie mu dorównać nawet w najmniejszym stopniu. Rozumiem pomysł, który się za tym krył – dzięki temu końcowa walka, w której rzeczywiście król potworów ma problemy z pokonaniem ostatecznych przeciwników, miała robić większe wrażenie. Jednak czuję pewien niedosyt – wszystkie te monstra okazały się takimi leszczami.

A kto się pojawia? Cała plejada tych najsłabiej wykorzystanych potworów z serii. „Godzilla: Ostatnia wojna” jest tym, czym od samego początku powinien być film „Zniszczyć wszystkie potwory”. Po raz kolejny zjawia się Manda. Wygląda dobrze, ale sceny generowane komputerowo, po raz kolejny, nie wyglądają najlepiej. A jest ich tu znacznie więcej niż gdziekolwiek w serii. Pojawia się także statek „Gotengo”. Zaczynam żałować odpuszczenia sobie „Atragona” po drodze. Wygrana walka z Mandą ma nam też przy okazji przedstawić jednego z głównych bohaterów. Wizualnie wzorowany chyba na Zangiefie ze Street Fightera, mi przypominał bardziej Józefa Stalina. I, jak zapewne słusznie przypuszczacie, miałem do niego ambiwalentny stosunek oglądając kolejne sceny, które miały zrobić z niego fajną postać. Cóż, choćby nie wiem, jak wywijał samurajskim mieczem, jak wymachiwał bronią, jak monumentalnie i Star Trekowo wydawał rozkazy, jak żartobliwie lub dosadnie puentował, to wciąż będzie wąsaty „wujek Stalin” w czapeczce. Dysonans poznawczy gwarantowany.


Skoro już jesteśmy przy Stalinie, stroje wojska mutantów jako żywo przypominają mundury Gestapo. Przyznaję, ostatnią rzeczą, jakiej spodziewałem się po filmie o Godzilli było zobaczenie Stalina u boku oficera Gestapo. I w dodatku są to nasi główni protagoniści. Obcując z kulturą Japonii zapominam nieraz o tym, że w II Wojnie Światowej kraj ten stał po stronie państw osi, jednak Japończycy zdają się robić wszystko, by mi o tym przypominać.

Postaci, mimo wszystko, mają swój charakter, pojawiają się też jakieś relacje. Są one tylko skrótowym wyjaśnieniem i podkręceniem całej akcji, niczym więcej. Jeżeli oglądałeś cokolwiek japońskiego, grałeś w fabularne gry japońskiego pochodzenia, od razu zobaczysz wszystkie klisze i przewidzisz wydarzenia i relacje na kilometr. Film Ci tego nie utrudnia, bo też i na tym to polega – widzowie chcą to oglądać właśnie w takiej wyolbrzymionej formie. „Główny zły” musi emanować kolorem czarnym, wyrazistymi rysami twarzy, ujęciami podkreślającymi cienie i kruczoczarną fryzurą a’la Son Goku (by podkreślić wielką moc bohatera). Piękna laska ofkors leci na naszego „głównego dobrego”, a Zangiefo-Stalin i jego Gestapo stoją po stronie dobra i wszystko jasne.

Z przykrością muszę stwierdzić, że pojawia się także Mothra i co za tym idzie, wróżki także.Te potrafiły już latać, wykazywały się telepatią, telekinezą, ale jeszcze się chyba nigdy nie teleportowały. No i dorobiły się nowych fryzur. Przypomina mi się antagonista z „Motry”, który miał chyba jakąś seksualną fiksację na punkcie małych dziewczynek. Tu okazuje się, że pamiętają one fakty sprzed 12000 lat, walkę Gigana z Mothrą. To teraz seksualny stosunek z taką byłby pedofilią czy nie? Z jednej strony, to maleństwa, przypominają małe lalki, zabawki. Z drugiej, są niezwykle stare. A może z ich perspektywy seks z kimś w wieku 30-40 lat byłby pedofilią, w końcu procentowo rzecz ujmując jesteśmy w stosunku do nich nowonarodzeni.

Jeden z drugim zapyta mnie teraz – jakim cudem Mothra dała radę przed laty obronić Ziemię przed Giganem? Przecież wielka ćma to wielki leszcz, rzadko potrafi rzeczywiście pokazać umiejętności bitewne w walkach wielkich potworów. Cóż, w późniejszej fazie możemy obejrzeć taki właśnie pojedynek, do czego ciekawskich zachęcam. Sam Gigan dorobił się także swojej upgrade’owanej wersji z piłami łańcuchowymi zamiast rąk (co niechcący wykrakałem przy okazji zajmowania się filmem „Godzilla kontra Megalon”). Także wyraźnie schudł.

Oprócz klasyków takich, jak (spoiler alert!) Król Ghidorah, Rodan, Angilas czy Mothra, pojawia się też cała plejada tych zapomnianych. O Mandzie i Giganie już raczyłem wspomnieć. Zobaczyć możemy też wielkiego pająka znanego jako Spiga lub Kumonga, którego mieliśmy okazję zobaczyć w „Synu Godzilli”, są nieco inaczej nazwane Gimantisy (Kamacuras) z tego samego filmu, jest Ebirah, Hedora, King Seesar, a nawet … Minya. Tak, ten pokraczny mały paskud został tutaj ponownie zaprojektowany i wprowadzony w życie. I wygląda podobnie do oryginału, ale jednocześnie troszkę go wygładzili, „wyładnili”. Z twarzy przypomina mi nieco Edytę Górniak. Chociaż nie, teraz, gdy zerkam na screenshoty, widzę bardziej Marię Carey. Minya potrafi także zmienić swój rozmiar, jak w „Rewanżu Godzilli” z tą różnicą, że tutaj robi to naprawdę, a nie w świecie wyobraźni małego dziecka. Dla dopełnienia odniesień do najbardziej tandetnych filmów serii brakuje jeszcze Megalona i Jet Jaguara.


Większość z tych potworów to leszcze. Angilas nadużywa swojego ataku „skuliłem się i teraz będziemy grać w kręgle”, który choć efektowny, to kompletnie nieefektywny. King Seesar wciąż wygląda uroczo niczym wyjęty z „Fraglesów”, piesek na nogach, który śmiesznie drepcze, śmiesznie atakuje i śmiesznie szybko dostaje w miskę. Ebirah o dziwo wychodzi na ląd, gdzie potrafią pokonać go nawet ludzie. Hedora to tutaj w zasadzie tylko figuruje, bo pojawia się dosłownie na kilka sekund. Więcej czasu ekranowego dostaje nawet… aaa, bo ja wam jeszcze nie wspomniałem, ale większość i tak już zapewne wie – więcej czasu dostaje tutaj Godzilla. I nie mam na myśli głównego bohatera. Chodzi o będącego zupełnie innym potworem amerykańskiego Godzillę. Widzimy kilka scen tu i ówdzie, w których potwór ten demoluje miasto. Jest oczywiście w całości generowany komputerowo i wygląda gorzej niż ten „oryginalny”. Ku uciesze fanów dochodzi do walki dwóch Godzilli i ten amerykański dostaje szybkiego strzała ogonem, dobitkę z oddechu i tyle go widzieli. Wszyscy ortodoksyjni Godzillofile zapewne w kinach musieli wstawać i bić brawo. Po chwili na dobitkę Emmerichowy Godzilla skwitowany jest słowami „Tuna eating monster”. Uśmiałem się, przyznaję.


Rodan nareszcie sieje zniszczenie w sposób efektowny, jak nigdy dotąd. Pojawia się też jego klasyczna melodia. Oprócz Atragona, Rodana i Motry mogłem obejrzeć jeszcze film „Gorath”, zapewne lepiej zrozumiałbym kolejne nawiązania. Zresztą, na pewno nie wyłapałem wszystkiego, co było tu umieszczone. To prawdziwy festiwal, można siedzieć i wyławiać kolejne smaczki. Świadomie pomijam część z nich, którą mam spisaną w notatkach, żeby całkiem wam zabawy nie odbierać.

Aktorzy robią dokładnie to, co do nich należy, może za wyjątkiem Stalina, który wymawia swoje kwestie gorzej niż Arnold w „Herkulesie w Nowym Jorku”. Pojawia się także Akira Takarada, który występował jeszcze w pierwszym filmie z 1954 roku, a także w wielu kolejnych. I muszę przyznać, że dostał tu niemałą rólkę.


Jak się oglądało? Cóż, takiej petardy, jak w „Godzilla, Mothra, król Ghidora: Gigantyczne potwory atakują” to nie ma, choć jest niebezpiecznie blisko. Taki fanserwis właśnie był potrzebny i pięćdziesięciolecie serii było doskonałą do tego okazją. Zapewne powinienem przed ekranem angażować się podobnie do naszego antagonisty, ale niestety, nie porwało mnie to aż tak. Natłok wszystkiego i idea przekrojowego pastiszu spowodowała, że wszystko sprawiało wrażenie zlepka nie do końca pasujących do siebie elementów. Najprawdopodobniej to było powodem mojego niepełnego wejścia w klimat tej produkcji. Muszę jednak przyznać, że wizualnie mi się podobało, świetnym doświadczeniem było oglądanie starych, zapomnianych potworów w odświeżonej wersji i to w akcji, czasem nawet na dłużej. Bawiłem się dobrze, troszkę jak przy „Shaolin Soccer” czy „Kung Fu Hustle”, tyle że w klimatach kaiju. Godny polecenia, jeden z lepszych filmów w serii.

Ocena: 6+/10

„Celem treningu nie jest to, by być silniejszym od przeciwnika, ale by być silniejszym niż się było wczoraj”
„Nie dalibyście rady wymówić nazwy naszej planety, zatem możecie ją nazywać Planetą X”
„Watch it, X-Men”
„We die hiding or die fighting”


2 komentarze:

  1. Ola Boga! Toż ten film to katastrofa i kpina z pięćdziesięciu lat potwora. Pastisz pastisze, ale mnie to jakoś nie zachwyciło.

    OdpowiedzUsuń
  2. Muszę przyznać, że czekałem na recenzję tego "zwieńczenia serii" ;) Z większością Twoich spostrzeżeń na pewno się zgadzam, natomiast jednocześnie uważam, że jak na film kończący i upamiętniający 50-lecie należało spodziewać się więcej, dużo więcej! Między tą produkcją a "Godzilla, Mothra, król Ghidora: Gigantyczne potwory atakują" jest niestety przepaść...

    No i dzięki za ciekawą lekturę poszczególnych produkcji, naprawdę miło się czytało. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń