4 maja 2014

Godzilla (1998)


Godzilla

(1998) reż. Roland Emmerich
Amerykanie mieli prawa do zrealizowania swojego filmu o Królu Potworów jeszcze w latach osiemdziesiątych. Jednak dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych wykorzystano licencję, a za reżyserię wziął się Roland Emmerich, który film chciał zrobić „po swojemu”. Współpracował także przy tworzeniu scenariusza. I co z tego wyszło? Cóż, historia zapamiętała amerykańską „Godzillę” z 1998 jako kaszan, film wysoce nieudany. Czy rzeczywiście jest aż tak źle?

Nie jest. Dlaczego? Naprawdę nie wiem od czego zacząć. Któryś raz z rzędu kasuję po dwa napisane już akapity. Wiem, jak zwykle, najlepiej zacząć od początku.

W przeciwieństwie do wersji Japońskich, gdzie główną inspiracją był tyranozaur, tu Godzilla jest zmutowanym … legwanem. Czy aby na pewno? Widzimy legwany i wybuch bomb jądrowych, jednak nieco później jedna pani naukowiec rozpoznaje w potworze allozaura. Później Godzilla określony jest jako pierwszy przedstawiciel nowo powstałego gatunku. Nazwa „godzillasaurus” nigdzie nie pada. Wyjaśnienie amerykańskie wydaje mi się znacznie bardziej realistyczne. Zresztą cały film stara się trzymać rzeczywistości tak bardzo, jak to tylko możliwe.

Początek nawiązuje do pierwszego filmu z 1954, ale w dość swoisty sposób. Po raz pierwszy o pojawieniu się wielkiego potwora dowiadujemy się od pracowników z rozbitych przez niego statków. Japończycy wiedzą doskonale, co ich zaatakowało. W rozmowach słyszalne jest słowo „Gojira”. Później słyszymy słowa starca, który nie pozostawia już wątpliwości z czym mamy do czynienia. Całkiem możliwe, że zapalniczka przystawiona mu do twarzy była ukłonem w kierunku sceny przy ognisku z „Króla potworów”, gdzie starzec wyjaśniał legendę o tym monstrum.


Napięcie przed pojawieniem się potwora budowane jest umiejętnie. Tu pazur, tam kawałek ogona i nadal nic nie wiemy. Przy okazji wprowadzenia poznajemy też naszych głównych bohaterów. Amerykanie nie wybijają się z szablonu – reporterka, naukowiec, wojskowy, polityk (on i jego partner to mało subtelna parodia krytyków filmowych Siskel & Ebert). Pojawia się też służba wywiadowcza obcego kraju, ale nie jakiegoś zmyślonego, ale francuska (co ma swoje uzasadnienie). Japończycy wszystko to, a nawet więcej już dawno przerobili, ale mówiąc szczerze, ciężko byłoby wymyślić coś rzeczywiście oryginalnego w tej formule.


Ponieważ jest to produkcja USA, to punktem obowiązkowym jest romans. Tam jeszcze przed przeczytaniem scenariusza zadają kluczowe pytanie – „Who is the girl?”. Pojawia się nawet przyzwoity wątek szkolnej miłości niedoszłej reporterki z naukowcem. Byli prawie zaręczeni, lecz ich związek rozpadł się, a dziś dostaje swoją drugą szansę. Naukowiec jednak nie widział filmu z 1954 i nie znał tekstu piosenki – nigdy nie wierz kobiecie. Jej specyficzna zdrada dobrze służy za standardowy punkt złamania ledwo co stworzonej sielanki i jednocześnie jest, być może przypadkowym, ukłonem w kierunku zdradzenia tajemnicy Serizawy.

Pierwszy atak Godzilli pokazany jest naprawdę fajnie – zabawnie i efektownie zarazem. Zdziwiło mnie nieco, że nie wyłonił się z oceanu, ale z rzeki. Wiele scen imituje perspektywę ludzką. Próbowali tego już Japończycy z różnymi skutkiem, amerykanom wyszło to trochę lepiej. Perspektywa ta została jednak troszkę za daleko pociągnięta – prawie wszystkie ujęcia z potworem widzimy z jakichś dziwnych kątów, z reguły na wysokości ziemi. Ostatecznie efektownych scen prezentujących Godzillę w pełnej krasie jest bardzo niewiele. Ponadto całość walki ogranicza się z reguły do gonitwy między budynkami. Te nie są zbyt efektownie demolowane. Tu i ówdzie jakieś zahaczenie ogonem albo już zrobiona dziura w bloku. W perzynę obraca się tylko Chrysler Building, a i to za sprawą wojska, a nie potwora. Po Emmerichu, który lubi demolować Biały Dom i nie tylko w swoich filmach spodziewałem się czegoś więcej.

Ciężko jednak oczekiwać większych zniszczeń po potworze takiej wielkości. Sprawia wrażenie mniejszego od standardowego Godzilli. I zdecydowanie słabszego, ale to można zrzucić na garb uwiarygodniania całości. Nadrobiono to dodając stworowi zręczności i szybkości. Biega, skacze, wykonuje uniki (choć zdarza mu się też pośliznąć i przewrócić) – i jest to zmiana dość ciekawa. Oczywiście niezgodna z oryginałem, ale przełknąłem ją bez popitki. Dyżurny polityk tego filmu kwituje działania wojska słowami „Co z wami? Narobiliście więcej szkód niż bestia!” – i ma chłop rację, za czorta nie mogą go ani dogonić, ani trafić. Żeby było śmieszniej, jedna z postaci demolkę kwituje słowami „Zniszczenia są większe niż po zamachu na World Trade Center”. I mają na myśli zamach bombowy z 1993 roku. Gdyby wiedzieli…

Efekty w tym filmie pamiętałem jako mocno napakowane sztucznie wyglądającym CGI. Teraz jednak nie odniosłem AŻ tak negatywnego odczucia. Owszem, wiele scen, szczególnie tych jaśniejszych, wali sterylnością po gałach. Zapewne dlatego potwór pokazywany jest z reguły w ciemnościach lub półcieniach (nawet nie wiecie jak ciężko przez to było dobrać screenshoty, na których rzeczywiście coś widać). O dziwo wiele elementów zostało wykonanych przy pomocy realnych makiet. Te są wysokiej jakości, choć odniosłem wrażenie, że ich szczęki różniły się nieco designem od wersji generowanej komputerowo.

Początek zatem jest całkiem niezły, choć nigdzie mu się nie spieszy, wszystko rozkręca się bardzo powoli w porównaniu do japońskich odsłon. Film utracił mnie w drugiej połowie, ale o tym za chwilę.

Podobały mi się społeczne skutki ataku potwora. Nie ma tego wiele, ale exodus ludności w obliczu zagrożenia wygląda ciekawie. I nie jest to tylko pokazanie chmary statystów biegnących w bliżej nieokreślonym kierunku. Wkomponowywanie wydarzeń do kampanii politycznych i obowiązkowe pojawienie się zuchwałego złodziejstwa także ciekawie zostały zobrazowane.

Godzilla nie zjada już na śniadanie elektrowni atomowych, tym razem żywi się rybami. Po prostu. Zakąsza taksówkami, ale te zapewne ze względu na dietę, stara się ograniczać (choć podobno zawierają dużo żelaza). Jego wygląd, zgodnie z przedstawioną genezą, przypomina połączenie legwana z allozaurem (tyle, że ofkors w znacznie większym rozmiarze). Nie ubolewałem nad tą zmianą wizerunku tak, jak zagorzali fani serii. Przecież już w „Godzilla kontra Destruktor” zgarbiony Junior wyglądał dość podobnie, jeśli chodzi o postawę. Tu jednak Godzilla dorobił się troszkę dziwnie wyglądającej dolnej szczęki. Nawet pomyślałem, że może to wskutek jakichś kazirodczych związków w rodzinie, ale… to niemożliwe. Dlaczego? Zostaje tu wyjaśniona największa zagadka serii, która dręczyła mój sponiewierany umysł od czasu obejrzenia „Syna Godzilli”. Kto jest matką? Odpowiedź brzmi: Godzilla. Czyli to jednak „ona”, a nie „on”? Godzilla występuje tu w rodzaju męskim i jest stworzeniem autogamicznym. Nie musicie szukać w Internecie, powiem wam – chodzi o samozapłodnienie. Kto by się spodziewał? Co najdziwniejsze – małe rodzą się od razu zapłodnione. To dopiero zaawansowany samogwałt i pedofilia w jednym.

Nie aż tak dalece pada Godzilla od swojego oryginału. Atomowy oddech jako taki nie występuje, ale mamy tu dwie scenki ładnie nawiązujące do tejże umiejętności. Dość istotny jest także motyw oczu potwora, które podobnie jak w kilku ostatnich filmach z japońskiej serii, zmieniają kolor w zależności od stanu psychiki.

Rozlazłość fabularna zaczyna się udzielać w drugiej części filmu. Brakuje mi tu pełnoprawnych walk wojska z potworem. Niby są, ale jest ich bardzo mało, dewastacja jest skromna, a żołnierze głupi. O każdy wystrzał muszą pytać dowództwo, a opieszałość tym spowodowana nieraz decyduje o braku skuteczności. Do otwierania studzienek kanalizacyjnych potrzebnych jest co najmniej pięciu żołnierzy i to tylko pod warunkiem, że mają obok naukowca, który wskazuje im dokładnie studzienki, które mają otworzyć (słowa „wszystkie” mogliby nie zrozumieć). Chwilę później widzimy, jak naukowiec sam bierze łom w ręce i otwiera inną studzienkę w pojedynkę. Żołnierze są większymi lamusami od jakiegoś nerda? Ich logika w późniejszej fazie filmu także na poziomie dowódczym zaskakuje. Doktorek i jego naiwność stają się przyczyną wycieku informacji do telewizji. Oczywistym dla dowódców wnioskiem jest to, że uczony w swoich teoriach musiał się całkowicie mylić. A może i uznali, że ma rację i, mimo iż nie posłuchanie jego dobrych rad będzie dla ludności zgubne, postanowili zemścić się na nim, nie szukając założonego przez potwora gniazda. „Zrobię na złość rodzicom i odmrożę sobie uszy”.

Sam doktorek też nie jest lepszy. Słyszy nadchodzącego potwora – robi głupią minę. Wszystko się trzęsie – robi minę głupio zdziwioną. Ziemia rozstępuje mu się pod nogami – stoi w miejscu, wciąż zaskoczony. Wyłania się Godzilla – czas wyjąć swój aparat fotograficzny marki, która zupełnie przypadkiem jest wyraźnie widoczna (product placement jest tu bardziej zauważalny i agresywny niż w Japońskich filmach). Potwór oczywiście niczego złego nie robi naszemu bohaterowi, postanawia za to chyba odwzorować scenkę z trzeciej części Obcego. Jest to też dziwny element zaprezentowania bestii jako zwierzęcia może niekoniecznie tak groźnego, co zagubionego.

Takich odniesień do innych filmów jest znacznie więcej. Seria od Parku Jurajskiego nie może uciec – mamy całą około półgodzinną sekwencję polowania na dzieci Godzilli. Scena ta do Parku nie tyle nawiązuje, co bezczelnie z niego zżyna. Pod koniec tej sekwencji okazuje się, że stwory panicznie boją się żyrandoli. Żałowałem, że scenka z żyrandolami nie została rozegrana w klimacie zakończenia „Ptaków”. Z kolei wydarzenia na moście Brooklyńskim nawiązują do flmu „Lost World” z 1925 roku (choć tam zniszczenia dokonywał pozornie niegroźny brontozaur). Nawiasem mówiąc, w Spielbergowym „Zaginionym świecie” (i jednocześnie drugim Parku Jurajskim) widzimy scenę ataku tyranozaura na miasto, gdzie w tłumie znajduje się ekipa Japończyków, którzy „wyjechali z Japonii, by od tego uciec”. Mamy tu nawet fragment niemal wyjęty z któregoś z filmów z serii „Gremlins”.

Zżynki takie nie byłyby niczym złym, w końcu oryginalna seria też sobie zżynała, jak chciała – a to Indianę Jonesa, a to Park Jurajski, coś z Obcego, coś z Predatora, nawet z Terminatora (który, co całkiem prawdopodobne, w drugiej części czerpał inspirację z filmu z Godzillą - „Zniszczyć wszystkie potwory”). Tu jednak sceny te nie są krótkimi wstawkami, są długie i nie wprowadzają zbyt wielu wariacji. Nie odczuwałem w nich krzty dodanej wartości, nie była to też parodia ani pastisz. Złapałem się na czymś, czego w zwyczaju nie mam – odliczaniu minut do końca. To nigdy nie jest dobry znak, jeśli wciąż oczekujemy zakończenia cierpienia wywołanego przez seans.

Wiem, że większość hejtu, który na ten film wylał się ze strony fanów, dotyczył głównie designu potwora. Do elementów, które już wymieniłem należy dodać, że boruje w ziemi i jest znacznie słabszy od swojego pierwowzoru. Może dlatego Japończycy później odnosili się do tego stwora jako „Zilla”, tym samym zabierając mu czynnik boski. Dla mnie nie jest tak źle. Oryginał też zdarzało się bohaterom znaleźć w jaskini, w jednym z filmów nawet wyłania się ziemi (choć z własnej woli się pod nią nie pojawia). Zatem borowanie nie jest aż tak oderwane od klasyki.

Amerykański potwór znacznie lepiej radzi sobie pod wodą. Podwodne sceny w japońskich wersjach nigdy nie były zbyt imponujące i wciąż serwowano nam ten sam dziwny idiotyzm z jakimś pasem mielizny na środku oceanu. Tu takich głupot nie ma – Godzilla pływa ładnie, zwinnie i efektownie. Tylko ciężko znosi ataki torpedami.

Mamy tu też ładną scenkę, w której dziennikarze nazywają potwora na bazie słów rozbitka. Na ekranie umieszczają wielki napis „Godzilla”, który jest także kilkukrotnie wymówiony. Nasza niedoszła dziennikarka, jedna z głównych bohaterek, kwituje to słowami „It’s Gojira, you moron!”

Drażniące są typowe dla amerykańskiego kina klisze. Ileż ja już razy i w jak wielu filmach słyszałem kwestię „This is bad. This is really bad.”? To znaczy, że co, że ja niby mogłem nie zrozumieć, że sytuacja, w której znaleźli się bohaterowie jest dla nich niekorzystna? Albo kwestia „We are in his mouth” powtarzana dwukrotnie. Miałem prawo tego nie zauważyć? Napisali to w scenariuszu, bo bali się, że na ekranie nie będzie tego widać? Och, no i obowiązkowo musimy doświadczyć odrobiny patosu. Dobrze, że przynajmniej nikt nie próbuje mi wciskać kitu, że to wszystko miało mieć jakiś niezwykle głęboki sens. Od początku do końca wiadomo, że to tylko film rozrywkowy i nic więcej. Nie chciałem też oglądać powtórki z „Parku Jurajskiego” i końcowe sceny mnie wynudziły.


Finalnie jednak nie jest to aż tak złe kino rozrywkowe, jak twierdzą hejterzy. Muzyka jest niezwykła, gorąco polecam dokładne przesłuchanie soundtracku. OST ma jednak jedną skazę. Prawdziwym bezczeszczeniem przeszłości jest wg mnie hip-hopowa wersja „Kashmiru”. To głównie dlatego, że za wszelkiej maści rapopochodnymi rytmami nigdy nie przepadałem, a klasykę rocka doceniam i w większości bardzo lubię. Gdyby zachować same lepiej brzmiące gitarowe riffy Jimmiego Page’a – byłoby miodzio.

Teoretycznie nawet nie powinienem tracić czasu na ten film ponieważ nie jest on zaliczany oficjalnie do kanonu, jest tylko spin-offem. Jednak wiem także, że japońska seria Millenium odnosi się później do pokazanego tu potwora. Nie mogłem też się powstrzymać przed ponownym obejrzeniem filmu i zrozumieniem go w pełnym kontekście i z perspektywy czasu. Ciekawie było zobaczyć w użytku wielkie i prymitywne telefony komórkowe, aparaty telefoniczne na monety, kasety VHS, niecyfrowe aparaty fotograficzne i kamery. Zatem muszę przyznać, że nie był to czas stracony.

Ocena: 5-/10

P.S. I niby rok później mają przylecieć kosmici i będziemy wszyscy świadkami „Zniszczenia wszystkich potworów”?
P.S.2 A może ten film jest próbą zemsty za takie, a nie inne wykorzystanie wizerunku amerykańskiego „King Konga” w filmie „Godzilla kontra King Kong”? ;)

8 komentarzy:

  1. To byłby może i dobry film, GDYBY NIE TYTUŁ :P Tak, jestem twardogłowym fanem xD

    Zgadzam się, że nie szukanie gniazda z powodu wycieku informacji było chyba najbardziej bezsensownym posunięciem bohaterów w całym filmie. Za każdym razem mnie to irytowało.

    Zresztą bohaterowie w ogóle mnie irytowali, głupi, zagubieni, beztroscy... Jedynie Jean Reno wypadł adekwatnie do sytuacji.

    Skoro szukasz inspiracji, to jeszcze można wyłapać parę podobieństw do "Bestii z 20.000 sążni" ;)

    Zilli nie cierpię, ale cenię, bo bez tego filmu być może Japończycy nie wskrzesiliby Godzilli, który w "Destruktorze" miał odejść definitywnie. Jednocześnie negatywnie wpłynęło to na wizerunek nowego Godzilli serii Millenium, ale... lepszy rydz, niż nic.

    OdpowiedzUsuń
  2. amerykanie mieli animowaną godzille w l70 ;) z tego co pamiętam na gwizdek przyzywaną ;-) a godzilla emericha też się doczekała animowanego serialu :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przy tej z lat 70' to nawet ktoś z Toho pomagał :D

    OdpowiedzUsuń
  4. A piosenka nosiła tytuł "Nigdy nie wierz kobiecie" ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Reakcja Siskela i Eberta na ich występ w filmie "Godzilla" była dość oschła. Właśnie widziałem ich recenzję i motyw uznali za dość słaby, a Siskel przyznał, że żałuje, że ich nie zgniótł wielki potwór, bo prawdopodobnie na to czekali widzowie. Oprócz tego wypunktowali w filmie jedną istotną wadę, której nie podkreśliłem odpowiednio - potwór nie jest straszny.

    OdpowiedzUsuń
  6. Powinno być 9/10

    OdpowiedzUsuń
  7. Szczerze mówiąc to był mój pierwszy film z godzillą,lecz ten film ma tyle wad...... Ten głupi humor,ci nijacy bohaterowie,eh,i wygląd godzilli (albo jak był nazywany w Godzilla:final wars czyli zilla) jest okropny

    OdpowiedzUsuń