20 lutego 2013

Swing (2012)


Swing

(2012) reż. Abelard Giza

Byłem na Swingu. Nie, nie na lekcjach tańca!

Jest to najnowsza komedia Abelarda Gizy znanego z kabaretu Limo. I już na samym początku filmu otrzymujemy jakże ważną informację – film jest na podstawie sztuki teatralnej. Mamy jedność miejsca, akcji, czasu, teatralne aktorstwo wykonane przez aktorów znanych głównie z Trójmiejskich scen kabaretowych. Nie jest to komedia w stylu amerykańskich blockbusterów, w których głównym powodem do „śmiechu” są narkotyki, alkohol czy dziwne wygłupy. Nie jest to komedia w stylu polskich blockbusterów, gdzie powodem do śmiechu mają być głównie przekleństwa. To film w stylu najlepszych odcinków „Hotelu Zacisze”, gdzie już sam scenariusz i nakreślona w nim sytuacja powoduje uśmiech na twarzy widza.

Nastawienie się na „Swing” jako na adaptację sztuki jest bardzo ważne, pozwoli wam bawić się od samego początku. Ja o tym nie wiedziałem, przez co moja zabawa rozpoczęła się dopiero gdzieś w drugiej minucie.

W zakresie konwencji mamy tutaj absolutnie wszystko: żarty udane, jak i kompletnie nietrafione, subtelniejsze, jak i przesadzone do granic. Na fali żartów udanych oraz dobrze i sensownie splecionej intrygi śmiejemy się także z tych nietrafionych. Całość wprowadza tak niezwykłą atmosferę na widowni, że ta potrafi śmiać się do rozpuku oglądając czwórkę ludzi przy stole, którzy spokojnie jedzą posiłek. Na ekranie dwie postaci siedzą, nic nie mówią przez – na oko – blisko minutę, jedna postać lekko pociera palcem końcówkę noża. A publiczność ryczy ze śmiechu. Ogromny plus za odważne wprowadzenie tego typu momentów. Doskonale służą one jako retardacja, ale i mają w sobie ogromną dawkę dowcipu, głównie dzięki grze aktorów. Odnoszę wrażenie, że większość kinowych przebojów choruje na ADHD, a ich autorzy boją się jakiegokolwiek fragmentu, w którym „nic się nie dzieje”. Smutni Panowie w garniakach nie zawsze rozumieją, że cisza na ekranie wcale nie oznacza, że „nic się nie dzieje”. W „Swingu” w tych właśnie momentach dzieje się bardzo wiele. I spodoba się to każdemu, bo sos, w którym umaczany jest ten film działa jak glutaminian sodu.

„Swing” nie jest jednak filmem idealnym. Konwencję teatralną można przyjąć bez popitki, ale teatralne aktorstwo na początku potrafi razić sztucznością. Jak najbardziej pasuje do całości, bawi, ale wymaga nieco od widza. Utrzymanie zasady trzech jedności sprawia nieco klaustrofobiczne odczucie. Gdy Lucyna idzie gotować do kuchni, mam ochotę pójść za nią, choć na chwilę zobaczyć jej minę albo ekspresję krojenia selera. „Swing” ma kilka momentów, które są przewidywalne. Nie wyjaśnia też wszystkich zachowań – możemy się ich domyślać, ale też nie do końca jest z czego te domysły brać. Mam na myśli głównie końcówkę filmu, zatem powstrzymam się od konkretów, zobaczycie sami.

Zamknięcie akcji w „czterech ścianach” nie oznacza nudnego filmowania – mamy różne tonacje kolorystyczne idealnie wpasowujące widza w klimat, ciekawe zabiegi montażowe przypominające mi nieco „rwane” ujęcia z „Superprodukcji” Machulskiego, choć tu sprawdzają się nieco lepiej.

Po seansie cała sala wychodziła spłakana ze śmiechu. Nie zabrakło też nie-aż-tak banalnego morału, który nie musiał być młócony nie wiadomo jak długo „żeby na pewno dotarł”. W tej formie robi znacznie lepsze wrażenie.

Tak, moi drodzy, jednak można zrobić DOBRĄ POLSKĄ komedię. I to bez ostentacyjnego product placementu (choć można mieć wątpliwości czy nie maczał w tym swoich palców Instytut Warzywnictwa w Skierniwicach albo jakaś sieć sprzedawców małż). Sam z bólem policzków opuszczałem kino słysząc z tyłu głosy „Musimy pójść na to jeszcze raz”, a gdzieś z przodu „My to już jesteśmy drugi raz...”. Osobiście drugi raz się nie wybieram, za dobrze mi siedzi w pamięci. Za to Blu-Raya kupię i kiedyś z chęcią rano po jakiejś imprezie skacowanym gościom pokażę, a z pewnością im się lepiej zrobi.

Ocena: 8/10

17 lutego 2013

Szklana Pułapka 5 (2013)


Szklana Pułapka 5

(2013) reż. John Moore

Dlaczego? Jak mogliście mi to zrobić? To była naprawdę dobra, udana seria filmów. I nagle takie coś. Kto jest scenarzystą? Niech no spojrzę. Skip Woods. No, Panie Woods, po tym wyczynie to fani serii "Die Hard" chyba wywiozą Pana do lasu. Coś Pan wcześniej napisał? "Kod dostępu", "X-Men Geneza: Wolverine", "Drużyna A". Kto przy zdrowych zmysłach powierza kolejną część filmu spod tak znanej i lubianej marki takim ludziom? Dobra, już, ogarniam się, wracamy do porządku. Uprzedzam z góry, będę się odnosił do fabuły bezpośrednio, jeżeli komuś przeszkadzają nawet najmniejsze spoilery, to może przestać czytać już teraz. To znaczy, mam tu na myśli tych masochistów, którzy mają w planach obejrzenie tego filmu w najbliższym czasie. Wprawdzie większego spoilera sprzedali wam już w jednozdaniowym opisie na Filmwebie, ale kto by się tym przejmował.

Wiadomo było z poprzednich części, że John ma dwójkę dzieci. W czwórce widzieliśmy córkę McClane'a, zatem został nam jeszcze syn. I to był dobry zalążek do pociągnięcia fabuły.

McClane wybiera się do syna, który jest gdzieś w Moskwie, gdzie będzie najprawdopodobniej skazany za morderstwo. Po co się do niego wybiera? Ciężko powiedzieć, dowiadujemy się tego na strzelnicy, to może będzie chciał go uwolnić, może ma jakiś plan? Wkrótce potem dowiadujemy się, że raczej niekoniecznie. Przyjechał tam chyba tylko po to, żeby się na niego popatrzeć i strzelić kilka głupich min.

Nadmienię tylko, że bardzo lubię Bruce'a Willisa, wspominałem o tym już przy okazji opisywanego przeze mnie niedawno "Loopera". Rozumiem, że Bruce jest stary i trzeba to jakoś maskować, ale ciągłe zbliżenia na jego twarz i grymas numer 5 bardzo szybko się nudzą, wkrótce potem rozpraszają, a miejscami są nawet żenujące. Gdy ma minę poważną, wygląda ok, dlaczego trzeba było tak często zmuszać go do wykrzywiania twarzy? Zakładam, że został do tego zmuszony, bo w "Looperze" tego nie widziałem.

Zatem po jednej z głupszych scen w taksówce ("Nie musi Pan płacić, pozwolił mi Pan śpiewać"... tak, jest aż tak źle) McClane obserwuje syna prowadzonego do sądu. W międzyczasie wokół zawiązuje się intryga, napięcie budowane jest nawet sensownie. Gorzej, że akcja rusza do przodu, a scenarzysta wciąż nie ma pomysłu, jak w to wszystko wplątać McClane'a. W końcu jakoś się to udaje, niestety cierpi na tym postać naszego bohatera. Stał się irytującym zgredem.
Jedno trzeba przyznać - akcja w Moskwie zrobiona jest naprawdę fajnie. Oczywiście jest przesadzona, ale taka jest konwencja. Jak na musicalu nie można narzekać, że mało realistycznym jest, aby w środku konwersacji nagle wszyscy zaczynali śpiewać, rymować, tańczyć, tak w "Szklanej Pułapce" nie można narzekać, że McClane połamany i pokaleczony biega wciąż niczym Usain Bolt i skacze jak małpa po windach, że zapalniczką wysadza samolot, że przeżywa wycieczkę po Harlemie albo że strąca helikopter przy pomocy samochodu. To ma swój urok, ale trzeba przyjąć pewną konwencję. Osobiście ratując się przed ostrzałem nie wyskoczyłbym z ok. 15 piętrowego budynku przez szybę chyba, że miałbym zamiar się zabić. Ale McClane'owie to ludzie pełni wiary, mogą sobie pozwolić na "Leap of Faith". I wygląda to całkiem ładnie, przymrużyłem oko i sceny te dały nieco radości z siedzenia w kinie.

Niestety brak pomysłu na spoiwo w scenariuszu widać na każdym kroku, a najbardziej dobitnie gdy bohaterowie zostają porzuceni "na pastwę losu". Mogą zrobić, co chcą. Ojciec nawet, pośród głębokich niczym odbyt dialogów, rzuca ironicznie, że mogą już jechać do domu i w zasadzie olać całą sprawę. Postanawiają jednak uratować świat. Jaki mają plan? Bierzemy karabin i jedziemy rozwalić tych złych. Taka prostota bawiła, gdy była kontrastem do skomplikowanych metod złoczyńców w czwórce. Właściwie bawiła również we wcześniejszych częściach. Tutaj kontrastu się nie wyczuwa, bo go po prostu nie ma.

Pan Skip Woods wyczerpuje chyba wszystkie istniejące stereotypy dotyczące Rosjan, jakie mogą nam przyjść do głowy. Nagi mięśniak z tatuażem CCCP? Jest. Po co? Tego nie wie nikt. Zdaje się, że Skip miał w związku z nim jakieś plany, ale potem "jakoś mu się zapomniało". Mafia sięgająca władz? Jest. Łapówkarstwo? Jest. Śpiew i taniec? Są. Och, nie ma wódki. Choć mogę chyba śmiało obstawiać, że ta stała na stole scenarzysty, gdy pisał dialogi.
Zalał najwidoczniej nie tylko siebie, ale i mapę. Bohaterowie wyruszają w podróż samochodem z Moskwy do Czarnobyla ("Nie, nie jedziemy do Grenoble" ... tak, naprawdę jest aż tak źle). To prawie 1000 km, ale co to dla McClane'ów - przejadą do wieczora. Bagażnik pełen karabinów i amunicji, bez paszportów, z Moskwy do Czarnobyla. Czy Amerykanie zdają sobie sprawę, że teren Czarnobyla nie leży w Rosji, a na Ukrainie? Ale co tam, tutaj wsiadają za kierownicę, krótka gadka typu ojciec-syn (sztampowa do pożygania) i już są na miejscu.

Wciąż liczyłem, że ten film "jeszcze się rozkręci". Na szczęście, gdy nie trzeba było już snuć fabuły, spinać ze sobą różnych dziwnych pomysłów, to nagle zaczęło być ciekawie. Szkoda tylko, że tak niewiele jest tego ciekawego materiału i że jest on na końcu. Uczucie niedosytu, brak jakiegokolwiek katharsis - tyle nam zostaje.

Po wyjściu z kina byłem zły, zawiedziony, było mi przykro. Gdzieś tam tkwił zalążek, seria dobrych, trafionych pomysłów. Wszystko to jednak zostało spięte bardzo "na szybko", bez jakiegokolwiek sensu. Czuć, że akcja pchana jest na siłę, nie rozwija się sama. Motywacje bohaterów nie przekonują, zwroty akcji nie są zbyt ładnie ubrane. Zdumiewa mnie to niezwykle, że pożałowano czasu i kasy na pożądny scenariusz, a wydano niesamowite pieniądze i włożono tak ogromny wysiłek w realizację tego filmu. Akcja wygląda nawet lepiej niż w poprzedniej części. Zdjęcia mają swoją unikalną tonację kolorystyczną, wypadki, wybuchy, skoki, strzały, wszystko wygląda bardzo fajnie i "realistycznie wizualnie". I co z tego, skoro złoczyńca zaraz po swojej decyzji o wyeliminowaniu bohaterów zamiast ich zastrzelić zaczyna przed nimi tańczyć.

Żeby być sprawiedliwym - w filmie znajduje się także kilka autentycznie zabawnych momentów (może ze dwa), bardzo udana ścieżka dźwiękowa, dobrze zaprojektowana i nakręcona akcja. Wielka szkoda, że w tym wszystkim brakuje SENSU!
Bardzo lubię tę serię, przy każdej części "Szklanej Pułapki" bawiłem się dobrze albo bardzo dobrze (tak, przy dwójce też, a nawet przy czwórce), ale po obejrzeniu piątki siedzę i wyję wniebogłosy "Dlaczego? Jak mogliście mi to zrobić?".

Ocena: 3/10

15 lutego 2013

Bullshit - odc. 1, "99"

Od dawna chciałem stworzyć tego typu serię wpisów. Lubimy pisać i lubimy czytać takie wpisy, to leży gdzieś w naturze ludzkiej. Dlatego taką popularność zdobył program "Co mnie gryzie?". Moje wpisy bardziej zbliżone są jednak do formuły serii Jamesa Rolfe'a "You know what's bullshit" i pozwolę sobie zerżnąć ten tytuł, bo jest po prostu bardzo dobry i nie znajduję sensownego polskiego odpowiednika.

You know what's bullshit?

Liczba 99. Tak, liczba 99 klasyfikuje się jako jeden z klasycznych bullshitów naszych czasów. Dlaczego? Chyba się już domyślacie, chodzi o ceny. Po takim czasie odruchowo dodaję do pierwszych cyfr jedynkę albo zwracam baczną uwagę na to, jaka jest faktyczna cena produktu. Oszustwo to moim zdaniem skuteczne mogło być na samym początku, gdy zostało wprowadzone. Nikt się oczywiście wówczas nie przejął tym, że wzrośnie zapotrzebowanie na grosze, których produkcja jest z natury nieopłacalna (istnieje chyba nawet prawo zabraniające zbieraniu groszaków). Teraz, gdy wszyscy już wiedzą i widzą faktyczne ceny, ale nadal muszą się z nimi użerać, nadal otrzymujemy zwrot w postaci grosza. A biedne Panie ekspedientki muszą nienawidzić liczby "99" jeszcze bardziej, gdy nie mają tego jednego wydać grosika. Muszą błagalnym tonem pytać czy mogą być winne. Ależ skąd, drogie ekspedientki, to nie wy jesteście winne, to oszuści w garniturach, którzy uwielbiają liczbę 99 są winni.
Zawsze mnie ciekawiło, jak zareagowałaby taka ekspedientka gdybym odpowiedział "Nie, proszę mi zwrócić należną mi resztę". Chociaż najchętniej posadziłbym na kasie pomysłodawcę, a w kasie nie zostawił ani grosza.
Zwróćcie mi prawdziwe ceny produktów. Chcę płacić złotówkę zamiast 99 groszy. Naprawdę, to jeden z tych przypadków, w których CHCĘ ZAPŁACIĆ WIĘCEJ!
Liczba 23 może się schować, 99 to prawdziwy bullshit!

13 lutego 2013

Filmowy twitter cz. 8

Troszkę przystopowałem z pisaniem na temat filmów (a właściwie przystopowałem z pisaniem w ogóle, przynajmniej jeśli mowa o tekście zrozumiałym dla przeciętnego człowieka). Najwidoczniej naprawdę nie czułem jakbym miał coś wielce ciekawego do napisania. Parę myśli, ale żadna jakoś nigdy nie skłoniła mnie do dzielenia się nimi (w przeciwieństwie do niektórych). I po prawdzie wciąż nie wiem czy będę miał coś ciekawego do powiedzenia na temat filmów, które w ostatnim czasie widziałem. W tej chwili czuję, że raczej nie – ot, zobaczymy.

Django (2012) – ocena: 8/10
reżyseria: Quentin Tarantino

Właściwie miałem sobie darować ten film, bo ani do westernów mnie za bardzo nie ciągnie ani nazwisko „Tarantino” nie wzbudza we mnie już takich emocji (szczególnie po niezbyt udanych „Bękartach wojny”). Co zatem skłoniło mnie do obejrzenia filmu i to w kinie? Nie będę owijał, była to Fraa. Niniejszym chciałbym podziękować serdecznie, bawiłem się doskonale.
Żadnego 'researchu' nie przeprowadziłem przed seansem, nie wiedziałem nawet że to remake. Czyżby ciekawe historie osadzone na dzikim zachodzie już się wyczerpały? Najpierw bracia Coen, teraz Tarantino...
Christoph Waltz ukradł film. Od samego początku jego charakter błyszczy. Nie tylko bardzo mocno odstaje od standardowej postaci z westernu, ale i radzi sobie w tych realiach lepiej niż ktokolwiek inny. Nie chcę tutaj za wiele zdradzać z fabuły. Ogląda się to z ogromną przyjemnością. Klimat i napięcie budowane są naprawdę doskonale i z niemałą zasługą Leonardo DiCaprio. Momentami fabuła zbacza z toru, luzuje napięcie i nie stara się zanadto związać widza z powrotem zbyt szybko. Sprawia to wrażenie jakby film miał się już tu kończyć, tymczasem on twa nadal, wciąż ciągnie, jeszcze coś próbuje wykrztusić. Te nieliczne momenty, owszem, były potrzebne, ale jednocześnie niepotrzebnie przeciągnięte.
Bardzo dobry film, świetna rozrywka, jeden z najlepszych filmów Quentina Tarantino, zdecydowanie godzien uwagi.

Looper - Pętla czasu (2012) – ocena: 7/10
reżyseria: Rian Johnson
Mam słabość do filmów o podróżach w czasie i mam słabość do filmów z Brucem Willisem. I od czasów „Trzeciej planety od Słońca” lubiłem Josepha Gordona-Levitta. Nie mogłem się zawieść na tym filmie i się nie zawiodłem. Problemem są wątki miłosne. Nakreślone licho, słabo angażują. Odnosi się wrażenie, że są tutaj tylko po to, aby nadać postaciom motywacji do działania. Jeżeli tak jest, to mogłyby nie zajmować tyle czasu, nie ciągnąć się w tak nieciekawy sposób i oddać pola jakiemuś dopełnieniu fabuły. W sceny akcji uwierzyłem, wątek obyczajowy dość płytki. Jeżeli lubisz tego typu filmy (ja lubię), sięgaj śmiało, ale na kolejne „12 małp” nie licz.

Jazon i Argonauci (1963) – ocena: 6/10
reżyseria: Don Chaffey
Fabuła chyba dość dobrze znana, niczym specjalnym się nie wyróżnia. To, co miało być główną atrakcją tego filmu, to efekty specjalne. „Eeech, jakie efekty specjalne, mamy rok 2013, a Ty nam mówisz o efektach sprzed 50 lat – czym mogą nam zaimponować, w czym się spodobać?”. Nie wiem, jak wam, ale mnie bardzo drażni już ładowanie do każdego filmu efektów CGI. To po prostu widać, jak by się nie starali. I nawet najnowsze filmy w kinie potrafią wyglądać gorzej niż jeden z prekursorów efektów CGI - „Park Jurajski”. Dlatego tak wspaniałym wizualnym przeżyciem jest seans „Jazona i Argonautów”, jednego ze szczytowych osiągnięć efektów stop-motion. Dla nich samych film trzeba obejrzeć, obowiązkowo. Więcej niż 6/10 dać mu nie mogę, bo niestety fabuła ani aktorstwo nie porywają, film jako całość można uznać za najwyżej średni, ale realizacja jest po prostu niesamowita.

Hobbit: Niezwykła podróż (2012) – ocena: 6/10
reżyseria: Peter Jackson

Tak, wspaniale jest powrócić do fantastycznego świata Śródziemia. Cieszy mnie bardzo możliwość ponownego ujrzenia wszystkich tych postaci na dużym ekranie. Wszelkie zmiany w stosunku do książki, o dziwo, działają na korzyść filmu. Pierwszym poważnym problemem jest fakt, że bazuje on na książce, która sama w sobie nie ma zbyt zajmującej fabuły. Świat przedstawiony jest niezwykły, ale niewiele ciekawych rzeczy się tutaj nie dzieje (i to chyba nie tylko moje zdanie, po ok. 20 minutach na sali było słychać chrapanie). I co gorsza – krótką książeczkę podzielono na trzy filmy. Czyli płacę za film, ale nie mam prawa nawet zobaczyć zakończenia. Ok, ja o tym wiedziałem, ale po okrzykach i komentarzach na sali mogę przypuszczać, że większość widzów nie miała o tym bladego pojęcia.
Jeszcze słów kilka o technologii, bo film miałem okazję obejrzeć w 3D w 48 klatkach na sekundę. Jaki efekt? 3D już chyba znacie, trochę trików z „leci na mnie” kosztem poważnego zmęczenia oczu i słabszej kolorystyki. Nie wiem czy to wina sprzętu, jakim dysponowało kino, czy tak miało być, ale odnosiłem wrażenie jakby momentami ruchy postaci zwalniały, by potem nienaturalnie przyspieszyć. Ponadto film, który nie jest wyświetlany w 24 klatkach na sekundę traci nieco ze swojej magii. Obejrzałem pierwszy odcinek wysokobudżetowego mini-serialu, który równie dobrze mógłbym obejrzeć na Hallmarku (gdybym miał) (i gdybym oglądał telewizję).
Awansem daję 6/10, bo pierwszy odcinek był całkiem niezły. Tylko roczna przerwa na reklamy to lekka przesada.

Skyfall (2012) – ocena: 8/10
reżyseria: Sam Mendes

Ten film jest wszystkim, czego można oczekiwać po Bondzie. Jest nasz superbohater, wciąż ludzki, w duchu nowej serii. Jest fabułka, która jest ciekawym i dobrym pretekstem do kolejnych scen akcji. Angażuje, interesuje i trzyma w napięciu. Jest świetny antagonista, którego trudno nie polubić. Świetnie się zaczyna, świetnie prowadzi, świetnie się kończy. Spodziewałem się dobrego Bonda na miarę „Casino Royale”, a dostałem coś więcej. Naprawdę warto.

Mroczny Rycerz powstaje (2012) – ocena: 6/10
reżyseria: Christopher Nolan

Bardzo lubię filmy Nolana, a dwa z nich zebrały u mnie pełne dyszki. Dlatego po trzeciej części spodziewałem się czegoś na podobnym poziomie. Częściowo dostałem to, czegom oczekiwał, częściowo nie. Czego zabrakło? Przyznam się bez bicia, że tak do końca, to nie wiem. Może głębi, może nie poprowadzonego do końca świetnego Bane'a. Dość miałkie historie nowych postaci, które się pojawiają w tej części też zrobiły swoje. Nie zrozumcie mnie źle, to wciąż naprawdę fajny film, wart obejrzenia. Po prostu nie jest tym, czym był „Mroczny Rycerz” czy Burtonowy „Batman”.

Dwoje do poprawki (2012) – ocena: 5/10
reżyseria: David Frankel

Film do poprawki. Piszę o nim tylko po to, by wyrazić swoją frustrację. Poszedłem na niego do kina, choć nie chciałem. Naprawdę. Sprzedawca – nie wiem czy się pomylił, nie dosłyszał, czy zrobił to celowo, ale sprzedał mi bilety na niewłaściwy film. Zorientowałem się dopiero, gdy się zaczął. Obejrzałem historię miłosną między Tommy Lee Jonesem, a Meryl Streep. Z fajnym morałem, ale tak banalnie opowiedzianą, z tak żenującymi scenami i żartami, że morał naprawdę schodzi tu na drugi plan. Nic nie wybija tego filmu ponad przeciętność, nawet aktorzy, nie byle jacy przecież, jakby nie za bardzo się starali. Nie oszukujmy się, lipnie napisany scenariusz ciężko jest wiarygodnie zagrać.
Ostatni żart w filmie był dla mnie najmniej śmieszny. Gdy zapaliły się światła, wokoło ujrzałem same pary w podeszłym wieku. Nawet gdybym próbował się wytłumaczyć, kto by mi uwierzył, że prosiłem o bilet na film Woody'ego Allena? Naprawdę.

Śmierć w Wenecji (1971) – ocena: 7/10
reżyseria: Luchino Visconti

Ten film nie zasługuje na swoją opinię filmu „o facecie w łódce”. Chociaż nie, można o nim tak mówić, ale sentencją typu „film o sankach” można spłycić nawet arcydzieło, prawda? „Śmierć w Wenecji” arcydziełem na pewno nie jest, ale do nudnych filmów nie należy. Ma swoje dłużyzny, w których buduje napięcie. Buduje je dość umiejętnie, nie są to dłużyzny na skalę „Słonia” czy „Wujka Boonmee”. W waszych głowach zapewne wciąż krążą cytaty z „Chłopaki nie płaczą” i głównie po to piszę ten tekst, aby uświadomić wam, że „Śmierć w Wenecji” to film znacznie lepszy niż myślicie. Ciekawy, odważny i naprawdę godzien polecenia.