20 lutego 2013

Swing (2012)


Swing

(2012) reż. Abelard Giza

Byłem na Swingu. Nie, nie na lekcjach tańca!

Jest to najnowsza komedia Abelarda Gizy znanego z kabaretu Limo. I już na samym początku filmu otrzymujemy jakże ważną informację – film jest na podstawie sztuki teatralnej. Mamy jedność miejsca, akcji, czasu, teatralne aktorstwo wykonane przez aktorów znanych głównie z Trójmiejskich scen kabaretowych. Nie jest to komedia w stylu amerykańskich blockbusterów, w których głównym powodem do „śmiechu” są narkotyki, alkohol czy dziwne wygłupy. Nie jest to komedia w stylu polskich blockbusterów, gdzie powodem do śmiechu mają być głównie przekleństwa. To film w stylu najlepszych odcinków „Hotelu Zacisze”, gdzie już sam scenariusz i nakreślona w nim sytuacja powoduje uśmiech na twarzy widza.

Nastawienie się na „Swing” jako na adaptację sztuki jest bardzo ważne, pozwoli wam bawić się od samego początku. Ja o tym nie wiedziałem, przez co moja zabawa rozpoczęła się dopiero gdzieś w drugiej minucie.

W zakresie konwencji mamy tutaj absolutnie wszystko: żarty udane, jak i kompletnie nietrafione, subtelniejsze, jak i przesadzone do granic. Na fali żartów udanych oraz dobrze i sensownie splecionej intrygi śmiejemy się także z tych nietrafionych. Całość wprowadza tak niezwykłą atmosferę na widowni, że ta potrafi śmiać się do rozpuku oglądając czwórkę ludzi przy stole, którzy spokojnie jedzą posiłek. Na ekranie dwie postaci siedzą, nic nie mówią przez – na oko – blisko minutę, jedna postać lekko pociera palcem końcówkę noża. A publiczność ryczy ze śmiechu. Ogromny plus za odważne wprowadzenie tego typu momentów. Doskonale służą one jako retardacja, ale i mają w sobie ogromną dawkę dowcipu, głównie dzięki grze aktorów. Odnoszę wrażenie, że większość kinowych przebojów choruje na ADHD, a ich autorzy boją się jakiegokolwiek fragmentu, w którym „nic się nie dzieje”. Smutni Panowie w garniakach nie zawsze rozumieją, że cisza na ekranie wcale nie oznacza, że „nic się nie dzieje”. W „Swingu” w tych właśnie momentach dzieje się bardzo wiele. I spodoba się to każdemu, bo sos, w którym umaczany jest ten film działa jak glutaminian sodu.

„Swing” nie jest jednak filmem idealnym. Konwencję teatralną można przyjąć bez popitki, ale teatralne aktorstwo na początku potrafi razić sztucznością. Jak najbardziej pasuje do całości, bawi, ale wymaga nieco od widza. Utrzymanie zasady trzech jedności sprawia nieco klaustrofobiczne odczucie. Gdy Lucyna idzie gotować do kuchni, mam ochotę pójść za nią, choć na chwilę zobaczyć jej minę albo ekspresję krojenia selera. „Swing” ma kilka momentów, które są przewidywalne. Nie wyjaśnia też wszystkich zachowań – możemy się ich domyślać, ale też nie do końca jest z czego te domysły brać. Mam na myśli głównie końcówkę filmu, zatem powstrzymam się od konkretów, zobaczycie sami.

Zamknięcie akcji w „czterech ścianach” nie oznacza nudnego filmowania – mamy różne tonacje kolorystyczne idealnie wpasowujące widza w klimat, ciekawe zabiegi montażowe przypominające mi nieco „rwane” ujęcia z „Superprodukcji” Machulskiego, choć tu sprawdzają się nieco lepiej.

Po seansie cała sala wychodziła spłakana ze śmiechu. Nie zabrakło też nie-aż-tak banalnego morału, który nie musiał być młócony nie wiadomo jak długo „żeby na pewno dotarł”. W tej formie robi znacznie lepsze wrażenie.

Tak, moi drodzy, jednak można zrobić DOBRĄ POLSKĄ komedię. I to bez ostentacyjnego product placementu (choć można mieć wątpliwości czy nie maczał w tym swoich palców Instytut Warzywnictwa w Skierniwicach albo jakaś sieć sprzedawców małż). Sam z bólem policzków opuszczałem kino słysząc z tyłu głosy „Musimy pójść na to jeszcze raz”, a gdzieś z przodu „My to już jesteśmy drugi raz...”. Osobiście drugi raz się nie wybieram, za dobrze mi siedzi w pamięci. Za to Blu-Raya kupię i kiedyś z chęcią rano po jakiejś imprezie skacowanym gościom pokażę, a z pewnością im się lepiej zrobi.

Ocena: 8/10

1 komentarz: