19 lipca 2020

Filmowy twitter cz.20 - Rekomendacje 21-40

Obejrzałem film

"Richard Jewell"

(2019).

Sam nie wiem, czy wolę Clinta Eastwooda przed kamerą czy za nią. Lubi kręcić filmy na faktach. Z reguły są to proste historie nakręcone w bardzo "tradycyjny" sposób. To, czym wyróżnia się "Richard Jewell", to szalenie interesująca postać tytułowa i gra aktorów. Przepraszam, GRA aktorów. Wszystko spoczywało na ich barkach i z radością donoszę, że udźwignęli ciężar. Szczególnie mało znany Paul Walter Hauser i dobrze znana Kathy Bates. Ich emocje były autentyczne i zaraźliwe. Ciekawe postaci, ciekawe relacje, wszystko dobrze zagrane - naprawdę tyle wystarczy, by było interesująco i by dobrze spędzić czas przed ekranem. A potem zacząć przeczesywać Wikipedię, porównywać zdjęcia rzeczywistego odpowiednika z aktorem. No wiecie, usual stuff.
6/10.

Obejrzałem

"Cinema Paradiso"

(1988).

Ach, Tornatore. Dobrze było nadrobić początki kina tego reżysera. To flagowy przykład tego, jak powinno się robić skuteczny wyciskacz łez. Stoi na solidnym fundamencie pozytywnych relacji i emocji. Wszystkie wydarzenia udaje się pokazać uwzględniając perspektywę wieku, w którym akurat był bohater. Dzieciństwo jest sielankowe pomimo wielu dramatycznych wydarzeń. Dorastanie pełne miłosnych uniesień i poszukiwań. Starość pełna wspomnień i tęsknoty. Moment w życiu zakrzywia otaczającą bohatera rzeczywistość. I poprzez nasze zmysły poniekąd zakrzywia też naszą.
8/10

Obejrzałem

"Sekretne życie zwierzaków domowych"

(2016).

Współczesne amerykańskie filmy animowane można postawić  przynajmniej na dwu półkach. Na tej wyższej jest prawie sam Pixar. Cała reszta okupuje zazwyczaj tę dolną. "Zwierzaki" nie wybijają się poza ten schemat. To pięknie zrealizowana animacja, niezwykle kolorowa. Czasami bywa autentycznie zabawna, innym razem żenująca. Historia odbita od kalki plus kilka scen zerżniętych ze słynnych filmów, takich jak "Ścigany", "Matrix Reaktywacja" czy "Casino Royale". Same filmy akcji, prawda? Tak, ten film ma problem z utrzymaniem beatu. Przypieprzyć i odpuścić - zwierzaki przypieprzają i nie odpuszczają. Poza tym latają na wysokości 10 piętra, omijają masę zagrożeń o włos i nic im nie jest. To niby normalne w filmach animowanych, których głównym targetem są dzieci, ale tutaj dochodzi do pewnej przesady, przez którą nie sposób zmartwić się choćby na moment o naszych bohaterów. Nie męczyłem się, ale i nie bawiłem jakoś wyśmienicie. Ot - film. Przeleciał. Kilka fajnych scen. Całość zapomnę jutro.
5/10

Siłą rozpędu obejrzałem też

"Sekretne życie zwierzaków domowych 2"

(2019).

No nie spodziewałem się, że będzie lepiej, a jest. Historia rozgałęzia się na trzy niezależne wątki prowadzone równolegle. Nareszcie beaty grają właściwą melodię. Mamy więcej oddechu między scenami akcji. Te zaczynają skromnie i wybuchają dopiero na koniec. Nie ma chaosu i zawsze wiadomo, co się dzieje. Wciąż pojawiają się żenujące dowcipy, ale jest ich zdecydowanie mniej. Humor jest luźniejszy, przyjemniejszy. Animacja wciąż tak samo pięknie kolorowa. Może nawet i piękniejsza od tej w części pierwszej - więcej zbliżeń, brud na futrze wygląda realnie, woda wygląda znacznie lepiej i mamy więcej okazji do obserwowania ciekawych scenerii, także nocnych. Szkoda, że czarny charakter (potraktowano to stwierdzenie bardzo dosłownie) jest miałki i nijaki. Wesoło i nawet ciekawie. Całkiem nieźle, jak na drugą ligę.
6/10

Obejrzałem

"Jak ukraść Księżyc"

(2010).

Czyli w oryginale "Despicable Me". Zapewne autorzy tłumaczenia nie spodziewali się, że z tego filmu wyrośnie seria i że kolejne części może już niekoniecznie będą miały jakiś związek z Księżycem. Dziwne, bo widać, że autorzy ewidentnie celowali w rynek maskotek i w ustanowienie nowej marki. A jak film? Nieźle. Bierze pomysł na główną postać znany choćby z "Megamocnego" z tym, że tutejszy Gru jest po prostu ciekawszy. Główny wątek wyjęty z kserokopiarki, zużyty i wymięty. Minionki zerżnięte z Kórlików, równie irytujące i tylko czasem zabawne. A jednak z tej historii bije rodzinne ciepło, które sprawia, że to wszystko jakoś łykamy bez popitki. To taki schabowy, którego jadłeś już milion razy, zawsze smakuje tak samo, ale nie sposób na niego narzekać. Dopóki się nie okaże, że codziennie masz tylko schabowe. I dopóki nie dowiesz się, że ktoś musiał zabić żywe zwierzę, byś mógł ten schabowy zjeść. I że to zwierzę może też chciało żyć. I miało mamę i tatę. O czym to ja? A.
6/10

Obejrzałem

"Minionki rozrabiają"

(2013).

I to nie spirytus! Ha!
Tak w ogóle to tłumaczenie "minions" jako "minionki" też jest dość dziwne i nie oddaje istoty rzeczy. W tym filmie dostajemy więcej minionków, które wciąż są częściej irytujące lub nijakie, rzadko śmieszne. Piosenki przerabiane na "minionkowy" to motyw, który przejadł się jeszcze w erze "Smerfnych hitów" i nieszczęsnego Crazy Froga. Główna intryga obeszła mnie bokiem. Żenujące żarty sprawiały, że ciężko było mi przetrwać ten seans. Trochę tę podróż złagodziły nieliczne sceny rozwijające wątek złoczyńcy jako ojca rodziny. Z tym że Gru już tak naprawdę złoczyńcą nie jest, przez co traci swój unikalny urok. Dwie z trzech córek otrzymują więcej uwagi, z czego wątek jednej z nich nie ma swojego epilogu ani podsumowania. Momenty były. Tak ze cztery. Może. Już zapomniałem.
4/10

Obejrzałem

"Minionki"

(2015).

Minionki były dla mnie zdecydowanie najmniej interesującym elementem poprzednich części. Często irytujące, rzadko zabawne i nic nie wnoszące małe, żółte tik-taki doczekały się własnego filmu i spodziewałem się drogi przez mękę.
A zostałem pozytywnie zaskoczony. Żebyśmy się dobrze zrozumieli - nadal nie obchodziła mnie tu fabuła, nadal sporo było momentów nieudanych, głupawych, wewnętrznie niespójnych. Film ratowały dowcipy z cyklu "historia kontra minionki", liczne nawiązania do rzeczy dobrze nam znanych z kultury i z rzeczywistości (także filmowe jak "Deszczowa Piosenka" czy "Potwór z Czarnej Laguny") i doskonale dobrane utwory muzyczne. Jest nawet scena walki kaijū... powiedzmy. No skłamałbym, gdybym powiedział, że się męczyłem, ale skłamałbym też, gdybym nazwał to zabawą. Uśmiechnąłem się parę razy i było nawet miło.
5/10

Obejrzałem

"Gru, Dru i Minionki"

(2017).

Minionki odchodzą od swojego Pana - Gru. I ja im się nie dziwię. Gru stracił swój pazur już w "dwójce", gdy oficjalnie stanął po stronie dobra. Zresztą nie chodzi tak bardzo o to, po której stronie stoi, ale jaki jest. Mógł zostać chociaż "Oscarem" z "Ulicy Sezamkowej", a stał się miałkim, przygrubym akrobatą i nic ponadto. Główne wątki naciągane, jak gumka od majtek. Raptem dwa motywy poboczne miały w sobie coś ciekawego. Chodzi o historie córek (znowu tylko dwu z trzech). Te jednak są zaliczone po łebkach. Film próbuje też trochę żerować na tęsknocie za latami osiemdziesiątymi (co do mnie akurat nie przemawia). Za to animacja kolorowa i piękna. Postęp wizualny w stosunku do poprzednich filmów jest zauważalny. Nie cierpiałem, ale wynudziłem się, jak mało kiedy.
3/10
Uff, no to koniec z minionkami. Co? Kolejna część w tym roku? Nieeeeeee!

Obejrzałem

"Mebelki"

(2010).

Nazwanie w jakimkolwiek filmie jakiejkolwiek postaci "Siri" powinno być dziś karane. Naprawdę dałem się złapać kilka razy na tym, że nie wiedziałem do kogo bohaterka mówi.
To ciekawe studium postaci. Obserwowałem Aurę i jednocześnie miałem ochotę jej przypieprzyć i ją przytulić. Ciekawa i nienachalna metafora wyłania się z tła.
Ten film to lektura na przemian przyjemna i irytująca. Z jakby tykającym zegarkiem w tle, który odlicza sekundy do chwili, gdy wybuchnie bomba. Trzeba ją przykryć kocem może, żeby tak głośno nie tykało!
6/10. Ale jak bonie dydy, gdyby skończył się w stylu Tarantino, to dałbym osiem, jak nic!

Obejrzałem film

"Urodzony 4 lipca"

(1989).

Jeszcze niedawno na zagadkę "Podaj tytuł filmu Olivera Stone'a o wojnie w Wietnamie z udziałem Willema Dafoe i Toma Berengera" miałbym tylko jedną odpowiedź. Teraz mam dwie. Prawdziwa biografia, wielkie wykrzyczane emocje, krytyka polityczna Stone'a i amerykański patetyczny patriotyzm z powiewającą flagą - to znaki szczególne, których się spodziewałem i które otrzymałem. Film ogląda się dobrze na początku, gdy przypomina jeszcze nieco "Łowcę jeleni". Trzeci akt już traci swą moc. Mimo ładnego porównania walki "w domu" do walki na froncie nie ma tam już nic ciekawego - pozostaje wytrwać do końca.
Wciskam zaledwie 5/10, bo wciąż mam objawy alergii po końcówce.

Obejrzałem

"Full Metal Jacket"

(1987).

Tak, "Full Metal Jacket". Nie będę się wygłupiał z podawaniem polskiej wersji tytułu.
Pierwsza część kipi od interesujących charakterów i sytuacji. Ma swoją genialnie odegraną scenę kulminacyjną. A potem śledzimy dalej losy bohatera, który jest chodzącą koncepcją psychologiczną, narzędziem manipulowanym przez przekaz i wrzucanym w wydarzenia ciekawsze od niego samego. To przepięknie nakręcony film o wyprawie do piekła. Przypomina pod tym względem nieco "Czas Apokalipsy". Nie sposób oderwać wzroku i nie ma tu miejsca na nudę, ale i niespecjalnie jest miejsce na jakiekolwiek emocje. A po wszystkim można próbować rozmyślać o filozofii Junga, ale tak naprawdę zapamiętasz tylko psychodeliczną minę Vincenta D'Onofrio.
Do codzienności wróć!
7/10

Obejrzałem

"Szybki jak błyskawica"

(1990).

Ponownie. Bo teraz już wiem, że ten film widziałem dawno temu, gdy jeszcze oglądało się telewizję.
To tu Tom Cruise poznał Nicole Kidman.
Widziałem też stosunkowo niedawno "Ford v Ferrari", także jestem rozpieszczony wizualnie, jeśli chodzi o filmy wyścigowe. Może przez to tutejsze wyścigi nie przyspieszyły mi tętna. Ponadto ten film jest "typowy", wyjechał z tej samej prasy drukarskiej, co większość amerykańskich blockbusterów. I mimo to potrafi przykuć uwagę i utrzymać widza przy ekranie. Diabeł tkwi w szczegółach. Dobrze i przyjemnie się to ogląda. W kategorii "from zero to hero" urokiem nie dosięga "Rockiemu" do pasa, ale w wadze średniej wygrywa.
6/10

Obejrzałem film

"Ostatni Samuraj"

(2003).

Amerykański, patriotyczny i patetyczny film o zbolałym, wiecznie smutnym superbohaterze, który poznaje swoją słabość, a potem staje się jeszcze bardziej superbohaterski. Relacja z dzieckiem i scena batalistyczna to dwa dobre momenty, dla których nie warto było cierpieć. Zderzenie kultur ciekawe tylko przez moment. Sceny walki cięte na potęgę, nieraz sprawia to wrażenie chaosu i tylko czasami widać widmo "Matriksa". Z podobnych filmów z tego okresu znacznie lepiej wspominam dalekowschodnie "Hero", "Przyczajony tygrys, ukryty smok" i "Dom latających sztyletów". A jeśli bym chciał obejrzeć coś o samurajach, to wolałbym sięgnąć po Kurosawę lub Kobayashiego. Przepraszam, porównuję amerykańską wydmuszkę, kliszę do wschodnich dzieł sztuki.
3/10

Obejrzałem

"Kod 8"

(2019).

Ciekawy świat. X-Men w stylu realizmu magicznego - powiedzmy. Nieciekawe postaci, stawka słabo ustanowiona w pierwszym akcie, przez co większość oglądałem z miną zobojętniałego ogórka. Fragmenty, które zapowiadały, że częściowo będzie to "heist movie", ostatecznie głaszczą temat po powierzchni. Słowem - średnia historia o nikim ciekawym w świecie, o którym chciałoby się wiedzieć więcej. Nie okupiłem cierpieniem.
5/10

Obejrzałem

"Ran"

(1985).

To japońska adaptacja "Króla Leara", w której wizualny, filmowy przepych gryzie się z wciąż zbyt teatralnym scenariuszem. Wspaniała opowieść, którą ogląda się z zapartym tchem, ale w której postaci żyjące w jakże realnym świecie zachowują się w sposób wręcz groteskowy. Świetne wykorzystanie koloru (identyfikacja braci, bladość postaci i ta krew!), choć czarno-biały "Tron we krwi" dokonywał lepszej adaptacji w ciekawszym klimacie. Późny Kurosawa wciąż dawał radę. Warto było.
7/10

Obejrzałem film

"Cena strachu"

(1977).

Rzadko się zdarza, by polski tytuł był lepszy od oryginalnego. Ten nawiązuje do tytułu książki i francuskiego filmu. Amerykańska wersja chyba chciała ukryć swoje korzenie albo sprawić, żeby były nieoczywiste. Jak to się ogląda? Pierwszy akt jest zwyczajnie nudny, konfundujący i zdecydowanie za długi. Gdy już docieramy do mięska, robi się smacznie. W napięciu trzymają głównie realistyczne zdjęcia i klimat przywodzący na myśl "Fitzcarraldo". Rezultat przewidywalny, ale droga wyboista i przez to ciekawa.
6/10

Obejrzałem film

"Musimy porozmawiać o Kevinie"

(2011).

To porozmawiajmy. To trudny i ciężki temat w ładnej oprawie, doprawiony tuzinem argumentów, zadający pytania, ale nie odpowiadający na nie. Bardzo interesujący materiał i wielka szkoda, że "nowoczesny" montaż jest mu tak ciężką kulą u nogi. Tajemnica irytuje już po 20 minucie. Przez większość czasu domyślałem się, co się stało, ale chciałem mieć już z głowy ujawnienie tego. Przez to traciłem koncentrację i nie zwracałem już tak bacznej uwagi na to, co naprawdę ważne. Można długo dyskutować o tym filmie, gdy już się zapomni frustrację spowodowaną formą.
6/10

Obejrzałem film

"Jojo Rabbit"

(2019).

Ciepła, słodko-kwaśna opowieść. Ten film jest jak stara, wymiętolona, lekko stęchła klisza, którą ktoś pomalował kolorowymi kredkami i ozdobił w ornamenty. Zawsze trochę mi przykro, gdy coś pięknego i oryginalnego nie próbuje nawet uniknąć wypracowanych w Hollywood schematów. Z tym, że dobre wykonanie może zrekompensować naprawdę wiele. I choć ten misio nie jest już biały ani tak mięciutki, to jednak nadal fajnie się do niego przytulić i sztachnąć jego zapachem. Czasem żałuję, że widziałem już tak wiele, że mi schematyczność przeszkadza. Gdyby to był pierwszy film, który widziałem w życiu, to miałbym ucztę prosto z nieba. A tak mam tylko... dobra, dość tych porównań. Bardzo fajne, Taika, ale to o wampirach lepsze było. Powodzenia przy Gwiezdnych Wojnach.
8/10

Doświadczyłem filmu

"Europa"

(1991) pierwszy raz.

Mistrzostwo formy. Nie da się tego nazwać inaczej. Treść naćkana znaczeniowo, ale ciekawa i w warstwie wierzchniej. Jestem tuż po seansie i mam wrażenie, że właśnie zetknąłem się z filmowym arcydziełem. Stoję z lekko otwartymi ustami, wpatruję się i wzdycham. To nie miłość, ale coś na pewno. Dałem dziewięć na dziesięć, ale nie dawało mi spokoju.

Doświadczyłem, tak dla pewności, drugi raz. Ta forma doskonale współgra z treścią. Dostrzegłem więcej. Tę narrację powinno się pokazywać ludziom, by wiedzieli, jakie dobro można wytworzyć, gdy doskonały pomysł spotyka się z doskonałym wykonaniem. Przez chwilę zastanawiam się czy dziewięć to nie za mało. No bo może jednak dziesięć. Bardzo na granicy. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Osiem. Dziewięć...

Obejrzałem

"The Gentlemen"

(2019).

Kino Guya Ritchiego kojarzy mi się z czymś lekkim, lecz niebanalnym w narracji, upstrzonym zwrotami akcji i ciekawymi scenami. Troszkę przypomina w tonie to, co robi Matthew Vaughn. I taki też jest "The Gentlemen", choć to fajerwerki zeszłej epoki, które dziś już nie robią takiego wrażenia. Postaci są ciekawe - ich natura pięknie i zabawnie kontrastuje z wykonywanymi czynnościami. Ten kontrast zmieszany z tarantinowskimi scenami pełnymi napięcia ogląda się po prostu przyjemnie. Zwroty akcji są przewidywalne, a czasem po prostu słabe, i przynajmniej raz powiesz sobie w duchu "no nie". Bo to mógł wymyślić średnio rozgarnięty uczeń podstawówki. I wiecie co? Nic nie szkodzi. To film idealny na przyjemny wieczorek przy winku.
6/10

Obejrzałem film

"Źle się dzieje w El Royale"

(2018).

Scenariusz i reżyseria: Andrew Goddard. Przynajmniej nazwisko będzie łatwo zapamiętać. Taki tam bardzo dobry filmik o niepozornym tytule. Z cyklu "zamknijmy szereg ciekawych postaci w jednej przestrzeni, zobaczymy co się stanie". Śmiało można postawić na półce obok "Nienawistnej ósemki" i "Od zmierzchu do świtu". Odległe echa "Psychozy" też są wyczuwalne. Bigos podano do stołu. Odgrzewany smakuje najlepiej. A ten jest dodatkowo z małą niespodzianką (psst... bo jest na ostro, ale nikomu nie mówcie - to tajemnica).
8/10

2 maja 2020

Filmowy twitter cz.19 - Rekomendacje 1-20

Na swoim prywatnym osobistym facebooku poprosiłem znajomych o polecenie dobrych filmów, których jeszcze nie widziałem. Odzew przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. O każdym z tych filmów lubię napisać parę słów. Żeby lepiej pamiętać swoje wrażenia tuż po seansie, żeby je jakoś nazwać i też żeby je oddać w ręce tych, którzy mają ochotę poczytać lub podyskutować. Poniżej pierwsze 20 krótkich tekstów na temat filmów, które obejrzałem z polecenia.

Obejrzałem

"Ujrzałem diabła"

(2010).

Niby zwykła historia o zemście, niby pełna krwi i ogólnie pojętego gore, a jednak nie sposób oderwać wzroku. Chyba dlatego, że ciekawie ogląda się antybohatera, jak w "To nie jest kraj dla starych ludzi", tylko z trochę innym tempem. Ciekawie się ogląda wydarzenia, choć porywające nie są (trochę mi to przypomniało film "Pan Zemsta"). Widziałem recenzje i nie rozumiem zachwytów, ale rozumiem urok tego filmu, a kilka scen, przynajmniej na razie, łatwo z głowy nie ucieknie. Tytuł chyba mówi to, co widz po seansie :)
Daję 5/10. Czas dobrze spędzony. Dzięki za rekomendację.

Obejrzałem

"Wszystko za życie"

("Into the wild") (2007).

Po licznych rekomendacjach i wysokich ocenach znajomych miałem trochę zbyt wygórowane oczekiwania.
Zobaczyłem wyciskacz łez, który w sferze emocjonalnej próbuje na siłę mnie wzruszyć. A wzruszyły mnie jedynie piękne krajobrazy i przyzwoita muzyka, a i to wyrywkowo. Cała treść przez większość czasu prawi mi kazania ubrane w poetykę, która może i sprawdziłaby się jako tekst piosenki, ale tu nie słyszę muzyki z nią współgrającej. I dostaję wiór, który można przyrównać do wiersza zakochanej licealistki.
O ile sama idea posiadania jedynie tego, czego się potrzebuje, idea "antychciwości" jest mi bliska, o tyle cała reszta przedstawionej tu ideologii bliskiej podejściu hippisów już nie jest. Superwłóczęga de facto pasożytuje na innych w swej podróży, w zamian daje im strawę filozoficzną i duchową. Pełni rolę zbliżoną właśnie filozofom, księżom, mnichom czy artystom. Tacy ludzie są potrzebni, ale promowanie tej postawy może pobudzić myśl, że wszyscy powinniśmy być, jak ten włóczęga, że to wzór do naśladowania. Do tego dokłada się tu martyrologię bohatera, by wzmnocnić przekaz. Ja rozumiem prawdziwość tej historii, ale nie dociera do mnie w pełni wydźwięk, jaki został jej nadany i forma, którą przybrała.
Ujdzie, nie męczyłem się i fajnie popatrzeć na przyrodę i posłuchać smętnej muzyki w tle, ale jednak jestem zawiedziony.
Daję 4/10.

Obejrzałem

"Donnie Darko"

(2001).

O, to, to! Takie filmy mi się podobają! Nie tylko świetnie buduje tajemnicę, ale potrafi ją później składnie wyjaśnić, a widza pobudzić umysłowo i emocjonalnie. Cały czas utrzymuje w zaciekawieniu, składa obietnicę i jej dotrzymuje. I hej - Jake Gyllenhaal i Maggie Gyllenhaal grają tu brata i siostrę - how cool is that?
Czadowa rekomendacja. Wlepiam 8/10 i choć wydarzenia ostatecznie były dość jasne, to i tak zagłębiłem się po seansie w zwiedzanie szczegółowych interpretacji, bo po prostu było mi mało tej historii.

Obejrzałem

Infernal Affairs - Piekielna gra

(2002).

Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo "Departed" jest zerżnięty z tego filmu. Znaczy, wiedziałem, że to remake, ale żeby tak bez mydła, prawie scena po scenie? Z tym, że tutaj jakoś udało się lapidarniej i bez zbędnego przekomplikowania uchwycić tę historię. To film mocno oparty na zwrotach akcji, które znałem - a mimo to oglądałem z przyjemnością.
Kliknąłem 7/10 i trochę żałuję, że nie widziałem go, gdy "Departed" jeszcze nie powstało - przyjąłbym ten film z czystym umysłem.
To teraz jeszcze dwójka i trójka przede mną.

Obejrzałem

"Infernal Affairs - Piekielna gra 2"

(2003).

Muszę się do czegoś przyznać - mój organizm jest naturalnie rasistowski. Często nie rozpoznaję azjatyckich twarzy, wyglądają do siebie zbyt podobnie. W pierwszej części nie dawało się to tak bardzo we znaki. Postaci były bardziej charakterystyczne wizualnie. Teraz musiałem zaglądać do Internetu i sprawdzać kto jest kim i porównywać fotosy z tym, co oglądam.
A jak film? Zacny. Choć to prequel, to udało się wpleść kilka zwrotów akcji i - co ważniejsze - pogłębić profile psychologiczne postaci. Gdybym najpierw obejrzał dwójkę, to na jedynce łezka w oku mogłaby mi się zakręcić.
Pamiętam, że pewne wątki częściowo trafiły do "Departed" i że tam wydawały mi się totalnie "z dupy". Tu wszystko jest naturalne i na pierwszy rzut oka spójne.
Ach, no i najważniejsze - jak to się oglądało? Ciekawie, choć już bez tego napięcia. Szóstka. Na dziesięć. Czas na trójkę.

Obejrzałem

"Infernal Affairs - Piekielna gra 3"

(2003).

Przemęczyłem. Do znanej historii dodano nowe, nieciekawe postaci. W tym filmie było już niewiele do opowiedzenia. A to, co było, zostało rozciągnięte jak guma od majtek. Napięcia było znacznie mniej. Zwrot akcji wymuszony i na siłę. Mam wrażenie, że nagle wszyscy są agentami. Bardzo dużo odwołań do pierwszej części. Niektóre fajne, gdy oparte o jakiś detal związany z postacią. Inne męczące, gdy przypominają wciąż o tym, co już wiemy i gdy próbują wycisnąć łzy.
Sama fabuła podana w sposób dość zawiły, choć nie wykluczam, że to, że oglądałem na raty i z gorączką mogło mieć wpływ na poziom zrozumienia wszystkiego.
Nie poradzę - 4/10. W miarę dobra końcówka nie może rozgrzeszyć tego, że ledwo do niej dotrwałem.

Warto było obejrzeć tę trylogię.

Obejrzałem

"Do ciebie, człowieku"

(2007).

:o
Zosiu, skąd miałaś taką pewność, że ten film mnie się spodoba? Skąd? Przecież jest tak specyficzny. Przecież wszystko mogło się zdarzyć.
Jeżu kolczasty, jakie to jest dobre. Przy scenach pierwszego snu popłakałem się ze śmiechu. Musiałem pauzować, żeby się nie udusić.
A dalej - i dramatycznie, i prawdziwie, i z tajemnicą. Gdy coś mądrego wylewa się z ekranu, to zawsze idealnie trafia w ten punkt, w którym nie traktuje się widza, jak głupka, ale i nie brodzi się w niezrozumiałych metaforach.
Dlaczego ja nie znałem tego wcześniej? Dlaczego to dobro trwa tylko półtorej godziny? DLACZEGO?
9/10. Tylko tyle, bo ten film mógł mnie zabić. Udusić się mogłem.

No to teraz już widziałem

"Aż poleje się krew"

(2007).

Na początku oglądało się "tak sobie". Ciężki klimat, ładna realizacja, ale zanim pojawił się jakiś konflikt czy choćby potrząśnięcie platformą, to wkradło się u mnie lekkie zniecierpliwienie.
Później jednak dzieją się takie rzeczy, że z perspektywy całego filmu uważam to rozpoczęcie nie tylko za konieczne, ale wręcz za jedyne możliwe i po prostu dobre.
A końcowe dwie sceny zmiatają czapki z głów. Mam wrażenie, że ciężko będzie zapomnieć ten film.
Można go przyrównać do "Obywatela Kane'a" - tak samo skupiony na postaci i tak samo podejmuje wątek pieniędzy i szczęścia w życiu. Dochodzą do tego głębsze rozkminy na temat samotności, miłości rodzicielskiej, prawdy i kłamstwa, a nawet wpływu alkoholu na człowieka.
Deep and dirty shit. 8.

Obejrzałem

"Jiao Zi"

(2004).

Spodziewałem się filmu typu "food porn" albo przynajmniej czegoś miłego w stylu "Kwiat wiśni i czerwona fasola".
Gdy po pół godziny opowiedziałem lubej, co się dzieje w filmie, który właśnie oglądam, poruszona tylko skomentowała "co za porąbaństwo".
A ja tam nie stronię od porąbaństwa, jeśli jest dobre. Szkoda, że później w filmie już niewiele się dzieje. Niby przemyka bardzo szybko, nie dłuży się ani trochę, ale i nie ma zbyt wiele do powiedzenia.
Po seansie miałem poczucie, że to by się sprawdziło lepiej jako odcinek serialu. A potem przeczytałem, że to jest etiuda rozciągnięta do filmu pełnometrażowego. Może zamiast tego filmu lepiej byłoby obejrzeć "Saam Gaang Yi".
No nic. Pierożki w każdym razie złe nie były. Trochę mdłe i bez soli, ale przynajmniej charakterystyczne. Takie tam 5/10. Chrupało. Następnym razem powinieneś drobniej porąbać mięso :P

Obejrzałem

"Synekdocha, Nowy Jork"

(2008).

I dużo o filmie myślałem. I czytałem. I oglądałem. O życiu, o śmierci. O perfekcjonizmie. O teatrze.
I będę musiał kiedyś obejrzeć ponownie. Bo warto. I bo to już wtedy będzie inny film.
I dałem osiem. Albo mi się śniło. Nie wiem.

Obejrzałem

"In Touch"

(2018).

Ten film był dostępny przez ograniczony czas na Ninatece. I przyznaję, że ze względu na deadline obejrzałem ten film jako pierwszy. Nie lubię widma deadline'ów :)
Forma rzutowania obrazu z projektora na różnych powierzchniach ciekawa, ale błyszczy tylko momentami, gdy nawiązywana jest wirtualna relacja między ludźmi. Przenikanie się przestrzeni wychodziło różnie. Oprócz tych momentów przez większość filmu było to jednak męczące, przejadało się i niepotrzebnie odwracało uwagę od treści. Nieraz zamiast skupić się na tym, co się dzieje, myślałem tylko o tym, gdzie jest projektor i ile czasu musiało im zająć, by w kadrze postaci wychodziły w odpowiednim rozmiarze. Nie to, żeby tam specjalnie dużo treści było - ta treść, która była, była głównie emocjonalna. Tu też jednak pewna ambiwalencja się wkradła. Z jednej strony są fragmenty ustalone, które wyglądają sztucznie i pretensjonalnie, z drugiej zaś mamy nagrania prawdziwych rozmów, które są po prostu ciekawe. Zupełnie, jakbyśmy rozmawiali z naszymi babciami ze wsi.
Nawet mi się podobało, choć mam wrażenie, że materiał na 15-20 minut rozciągnięto do godziny na siłę. I nawet nie przeszkadzało mi disco polo, bo wpasowywało się w wiejski klimat starszych ludzi.
Dałem od siebie 6/10, bo lubię oryginalne formy i prawdziwe rozmowy.

Obejrzałem

"21 x Nowy Jork"

(2016).

Transowa muzyka usypia. Historie przedstawione są wyrywkowo. Najczęściej zahaczają o seks i związki. Przez ludzi przelatuje się bez zgłębiania ich choć odrobinę. Zupełnie, jak ta kobieta, która przerzuca około 20 mężczyzn na minutę (prawdopodobnie na Tinderze). Tempo jest flegmatyczne, a historie nijakie i powierzchowne. Owszem, ludzie przyznają się nieraz do ciekawych tajemnic, ale te przemykają, jak ciekawostki znalezione na jakimś memie.
Przemęczyłem, daję 3/10. Fragmenty były ciekawe, a w temacie seksu wolę obejrzeć jakie porno albo stand-up.

Obejrzałem

"Zaufanie"

(1990).

Ej, ja ten film już kiedyś oglądałem. Nie pamiętam gdzie i kiedy, ale pamiętam, że widziałem.
Fajny, specyficzny. Trochę przypomina kino Akiego Kaurismäkiego albo film "Strach zżerać duszę" w specyfice mowy i zachowania bohaterów.
Zresztą ta maniera udzieliła mi się i sam zacząłem tak chodzić i mówić przez moment po obejrzeniu.
Mam wrażenie, że te najbardziej znane struktury narracyjne pękają tu, jak gałązki pod butami. Bohaterowie tak przerysowani. Zdania krótkie, nieraz nienaturalnie szczere. A jednak gdzieś te emocje tkwią. Lubię to. Siedem.

Obejrzałem

"Polowanie"

(2012).

Ciężko było. Temat niesłusznych oskarżeń to moja pięta Achillesowa. Mogę oglądać różne hardkory, jak w "Ujrzałem diabła" czy "Jiao zi" i mnie średnio ruszają. Ale to mnie ruszyło. "Sleszu, Ty nie możesz się tak denerwować, to tylko film" - słyszałem. I musiałem robić pauzę i zaglądać do Internetu, znaleźć coś na uspokojenie. Coś o aborcji albo jakiś flamewar o slow impro. Ostatecznie przetrwałem i doceniam. Nie, no serio, dobry film, szczególnie końcówka.
7/10.

Obejrzałem

"Manchester by the sea"

(2016).

Pamiętam, że kiedyś dość głośno było o tym filmie. I przyznam, że w roli brata Casey'a Afflecka spodziewałem się Bena Afflecka, a dostałem Kyle'a Chandlera. Kyle jest świetny, widziałem go w milionie filmów, ale chyba na zawsze będę się spodziewał, że on już wie, co się wydarzy, bo czytał jutrzejszą gazetę.
A film bardzo fajny, realistyczny nawet w elementach o zabarwieniu komediowym. Fajne było to, że najpierw otrzymujemy zachowanie bohatera w pewnych sytuacjach, a dopiero później powoli dowiadujemy się dlaczego taki jest. Przez to byłem zmuszony do wejścia w skórę wszystkich tych, którzy oceniają go po pozorach. Głęboko, z wyczuciem i co najważniejsze - ciekawie. Obejrzałem wielkie emocje odegrane na serio i bez zbędnego przerysowania, ale i bez unikania elementów weselszych (co jest częstą domeną "wyciskaczy łez" - ten film nie aspirował do tego miana). Daję od siebie 7/10.
P.S. Po "The Hunt" spodziewałem się, że ktoś kogoś zastrzeli na polowaniu, a tu spodziewałem się, że ktoś jednak wypadnie z łódki albo wypłynie i nie wróci w nieznanych okolicznościach :P

Obejrzałem

"Po godzinach"

(1985).

Wyprawa do krainy Oz we współczesnym świecie. No nie mogę powiedzieć, żebym wiedział, co się za chwilę wydarzy. Oglądało się nawet ciekawie, choć momentami było męcząco. W trakcie miałem wrażenie, jakbym oglądał film Polańskiego, który nie chce wyjść z obrębu swojego pierwszego aktu.
Wahałem się między 5, a 6 i daję ostatecznie 6.

Obejrzałem

"Życie ukryte w słowach"

(2005).

Mam mieszane wrażenia z tego filmu. Podobał mi się początek, zaciekawiły mnie postaci i wydarzenia. Tu jednak było dokładnie odwrotnie niż w "Manchester by the sea" - im więcej dowiadywałem się na temat postaci, tym mniej mnie one interesowały. Te emocjonalne historie nie zostały pokazane, a opowiedziane i to w dodatku niezbyt "realistycznie", raczej "książkowo". Z jednej strony ciekawe wątki i postaci, hipnotyzujący ton, z drugiej pretensjonalne historie cynicznie wykalkulowane na wyciskanie łez. No co mam powiedzieć - nie wycisnęły. Nie muszę uczyć się pływać ;)
Wycisnęły ze mnie 5/10.

Obejrzałem

"Metro"

(1985).

Każdy film, który rozpoczyna się od takiej planszy

i od pościgu musi być przynajmniej przyzwoity. Do tego dochodzi dziwny świat mieszający współczesne metro z dystopijną, niemal cyberpunkową wizją przyszłości i z westernem. No i fabularne klocki, które powoli składają się w całość. Wszystko to z lekkim przymrużeniem oka. Szkoda, że bywa nudnawo, gdy bohaterowie snują się po tym świecie trochę bez celu (choć to tylko pozory). Przyjemny film, który zapewne docenię kiedyś bardziej.
A póki co doceniam tak na 6/10.

Obejrzałem film

"Nędznicy"

(2019).

Przyznaję, że książki nie czytałem, zatem nie wiem, na ile jest to adaptacja czy ekranizacja. Trochę przypomina mi to film "Dzień próby". Miałem też taką myśl, że mógłby to być film braci Dardenne, gdyby ci zabrali się bardziej za "kino akcji" zamiast kręcić kolejne filmy o desperatkach bez pracy.
A zatem realizm, kamera blisko bohaterów i mocne sceny, szczególnie pod koniec. No właśnie, brakowało mi czegoś na koniec. Niby puenta była, niby równanie się dopełniło, a jednak do katharsis czegoś zabrakło. A może właśnie zabraknąć miało?
Takie filmy powinny się wymykać ocenom, żeby nie korciło, by porównać je z innymi. A takie porównanie mogą znieść ciężko.
Daję siedem, choć muszę dodać adnotację, że ten film jest naprawdę dobry. Na wdechu i z zawieszoną niewiarą wchłonąłem to dzieło i będę gotowy na to, że którejś nocy ktoś może mnie wybudzić ze snu i zapytać czy warto obejrzeć francuskich "Nędzników" z 2019 roku i mam już gotową odpowiedź - "Tak, warto, ale chyba cię pogięło, jeśli tylko po to mnie budzisz”.

Obejrzałem

"Kłamstewko"

(2019).

Och, co za przeuroczy film. I takie historie właśnie warto opowiadać. Styl trochę przypominał Wesa Andersona, z często używaną statyczną kamerą i symetrią. Z tym, że tu kamera zawsze jest nieco bardziej pokierowana ku niebu. Ten film to humor, który rozgrzewa serduszko, to dramat, który je ściska i historia, która pobudza do myślenia i zostawia mnie z pytaniami, na które nie mam odpowiedzi, i z wnioskami, których jeszcze do końca nie rozumiem. Zostawił mnie z takim uczuciem, które może znacie - gdy idzie się przez śnieg i on tak śmiesznie skrzeczy. Jest zimno i pizga, ale masz kurtkę, rękawiczki i obowiązkową maseczkę na twarzy, więc jest ciepło. Trochę się nie chce jeszcze wracać do domu, ale trzeba.
8/10.


11 czerwca 2018

Kino z pamięci i ku niej.

Mała kinowa podróż w przeszłość.

Momo. W sumie widziałem prawie wszystko w trailerze. Synek oczywiście głuchy. Bo przecież to takie komiczne, jak ktoś coś mówi niezrozumiale. I jak się sprawdza, czy rzeczywiście nie słyszy i nie udaje. A jego żona niewidoma. Boki zrywać, ślepa z głuchym. Prawdziwa siła tego filmu tkwi w scenie na przystanku – mimo „obowiązkowego” deszczu nadal porusza. Z jakiegoś powodu poruszyło mnie, gdy kobieta w bólu chciała wracać do rodzinnego miasta. No i ta kolejka, szczegół rzucony mimochodem. A za mną kobieta, która przyprowadziła na francuską komedię swoją córkę, może siedmioletnią, i czytała jej wszystkie napisy.

Dlaczego ludzie wymuszają śmiech? U większości to słychać. Czy można u nich wierzyć w pozostałe emocje, które ochoczo okazują? Czy traci przez to na wartości zwykły uśmiech, a my tracimy czujność?

Jurrasic World. Upadłe królestwo. Dużo akcji, sceny kalkulowane pod efektowność, pod trailer. O, właśnie. Większość filmu tak naprawdę widziałem w trailerze. Ale przynajmniej zakończenie odważne. Inne. Narzekam na brak logiki w zachowaniu postaci, ale gdyby tę logikę zachować, film albo skończyłby się zadziwiająco szybko albo poszedłby w zaskakującym kierunku. A przecież Universal za swoje miliony dolarów nie może ryzykować zbyt wiele. Większość ludzi lubi to, co już zna. Dlatego wciskają mi trailery, które de facto są skrótami dwu trzecich filmu. Dlatego fabuła jest wciąż ta sama, różni się detalami albo tak zwanym „premise”, założeniem wstępnym, zawiązaniem historii. Zawiązanie to i tak poznajemy w trailerze. A zatem wiemy wszystko. To po co oglądać film? Na pewno nie po to, by szukać nowych wrażeń. Po wyjściu z kina ktoś za mną powiedział „Trzeba było iść na Zimną Wojnę”. Trzeba było.

Żeby przekazać jakąkolwiek myśl, trzeba się z nią wpychać przynajmniej kilka razy. Zakrzyczeć po cichu. Po drodze zdeptując inne, jak biegnący motherfuckin’ T-Rex. I tak krzyczeć wniebogłosy, jak ten nieszczęsny tyranozaur, który od lat wyje, ale nikt mu nie odpowiada ani nikt go nie rozumie. Nic dziwnego, że upadłe królestwo.

Atak paniki. Napięcie wzrasta, historie się zaplatają, choć nie do końca potrzebnie. Zastanawiałem się niedawno dlaczego Blu-raye nie wyparły z rynku DVD. Teraz wiem, bo sam kupiłem DVD. Bo mogę odpalić na kompie bez kupowania dodatkowych playerów. Bo taniej. I bo po co mi HD, skoro wzrok już nie ten, efektów tu raczej imponujących nie będzie? Ta prawdziwość w nerwowości, w detalach dialogów. Tylko dlaczego tak skrajne postaci i wydarzenia zostały wybrane? Sama ucieczka przed normalnością stała się kliszą. Ale jeszcze ogląda się dobrze. Jeszcze daję się porwać i to nie na strzępy.

Ciekawe czy jeszcze kiedykolwiek mi się ta płyta przyda.

Han Solo. Gwiezdne Wojny. Historie. Nie byłem na nim solo. No właśnie, a wiecie dlaczego Han ma na nazwisko Solo? Kilka żenujących rzeczy w tym filmie można spotkać. Reszta to spełnianie oczekiwań fanów oraz podkręcanie ich nerdozy. Mieszanie w kotle z tymi samymi składnikami. Nie wiem dlaczego oczekiwałem nowych przypraw albo przynajmniej świeżej dostawy warzyw. A to feler.

A może wysłuchany jest ten, który powie pierwszy?

Wyszczekani. Psy gadają, pierdzą, są łapane za jaja i tańczą w parodii Dirty Dancing. Obowiązkowe trzy zwariowane gołębie. Głupi ludzie i mądre psy na tropie. Zaczynam tracić wiarę w kino, że komuś się jeszcze opłaca coś takiego kręcić. I to ma plakaty powywieszane po całym mieście. Ktoś w Hollywood może myśli, że dzieci są głupie i łykną wszystko. Podobno na znanym portalu ten film miał pozytywne opinie. Bałem się zajrzeć, jeszcze bym się wdał w dyskusję zupełnie mi niepotrzebną albo kogoś obraził bardzo mocno. A przecież mogę tolerować, że ktoś się doskonale bawi zjadając psie kupy. I trzymać się z dala.

Wielkie plakaty są w stanie sprzedać nawet gówno w błyszczącym dresie. A potem jakiś redaktor spogląda na Box Office i zastanawia się jaki wpływ na sprzedaż miała jakość filmu. Analizują jego treść. A przecież jak idę na film, to nie znam jego treści. Wróć! Znam. Widziałem trailer.

Zimna Wojna. Widziałem trailer. Poruszył mnie. Zobaczyłem film. Poruszył mnie bardziej szczegółowo. Gdybym trailera nie widział, zapewne podobałoby mi się dużo bardziej. Słyszałem nawet ostatnio jakąś polityczną interpretację Zimnej Wojny. A przecież to film o miłości. Tego przesłania, o którym wspominał Pan Widz Jurrasic World 2 też można się nie doszukać, jeśli ktoś nie chce. Tak sobie myślę, że wszystko można interpretować politycznie. W gruncie rzeczy włożyć komuś do ust rzeczy, które chcemy, by tam były lub których się tam boimy. Jakie my? Właśnie to robię z wami, nie? Zagarniam do wspólnoty w prawdzie, która przyszła mi do głowy, a która może być przecież tylko tej głowy dzikim wytworem. I te detale fabularne, te odważne skoki w czasie i przestrzeni. I artystyczne zakończenie.

I ja tu się staram pisać tak, by nie zdradzić za wiele, a wystarczy obejrzeć ten nieszczęsny zwiastun, żeby zobaczyć wszystko. Poskładać sobie obrazek z całości, ludzki mózg nauczył się to robić bardzo dobrze. Uzasadniać wszystko i dorabiać do tego historię. I co kto miał na myśli. Na pewno coś złego. Lepiej założyć, że coś złego, bezpieczniej. Trzeba jeszcze powiadomić resztę.

Przebudzenie dusz. Teraz jest taka moda na filmy ze zwrotem akcji, najlepiej bardzo mocnym na koniec. Do tego stopnia, że w trakcie oglądania każdego filmu szukamy odruchowo tych motywów. I stają się one coraz łatwiejsze do przewidzenia. Grunt, by przewidzenie ich nie psuło przyjemności z odkrywania smaczków. I nawet Romek uległ pokusie. Ale on to zrobił z większą dozą artyzmu i bardziej interesująco.

TotalBiscuit tuż przed śmiercią podobno miał trudności w odróżnianiu rzeczywistości od snów i majaków. Żona wymyśliła sposób z postawioną obok niego figurką – niczym totem z Incepcji. Gdy widział figurkę, wiedział, że to rzeczywistość. Ponoć nieraz po nią sięgał. Tak sobie myślę, jakim cudem jeszcze można wierzyć w kit z duchami, które pamiętają i są świadome. W świecie fantasy to fajny koncept, ale w tym, w którym żyjemy, absolutnie niemożliwy – wiemy, że pamięć i najpewniej świadomość są wytworami fizycznie istniejącego mózgu. Sami sobie opowiadamy historyjki tylko po to, by uniknąć…

O, późno już. Idę spać. Dobranoc.

7 stycznia 2018

Filmowy twitter cz.18

Wesoły sublokator (1943)
reżyseria: George Stevens

Lubię stare filmy, jednak czasem pojawiają się problemy z ich dostępnością. Zwłaszcza jeśli niektóre z nich chcę obejrzeć legalnie, z fajnym lektorem albo napisami. Chcę uniknąć przekładów w stylu „Plecy do przyszłości” i błędów ortograficznych, o których popełnieniu nawet bym nie pomyślał. Pomyślałem za to: „Dlaczego prawie nie ma starych filmów na Netfliksie? Tam chyba tylko nowości i duże blockbustery można znaleźć”. I to z grubsza prawda, ale nie cała, bo przecież „Rzymskie wakacje”, bardzo przyjemny film, widziałem właśnie na Netfliksie. Przejrzałem zatem zawartość tegoż serwisu w poszukiwaniu jakiegoś klasyka, który ominął mnie do tej pory. Tak właśnie trafiłem na „Wesołego sublokatora”.

Mimo tematu z pozoru ciężkiego – kryzysu mieszkaniowego z czasów drugiej wojny światowej – czuć lekkość i komediowe zabarwienie filmu. Nie przeszkadza wątle nakreślona motywacja bohaterów ani stosunkowo „nagłe” wzrosty uczuć postaci względem siebie. Przekonałem się, że – jako widz – wcale tego tak bardzo nie potrzebuję, by czerpać przyjemność ze śledzenia losów bohaterów – ba! – nawet nie jest niezbędne, bym ich polubił i im kibicował. Nie przeszkadza też przewidywalność pewnych wydarzeń ani podobieństwa do innych produkcji z gatunku „komedii romantycznych”. Przeszkadza za to tu i ówdzie wkradający się slapstick i motywy stricte komediowe, które jednak nie mają żadnego znaczenia ani skutku. Ta „lekkość” sprawia, że po prostu warto przyjemnie spędzić wieczorek przy „Wesołym sublokatorze”, nie spodziewając się arcydzieła.

Ocena: 7/10

Producenci (1967)
reżyseria: Mel Brooks

Odświeżyłem sobie klasyk: „Producentów” Mela Brooksa. Przerysowane postaci, wartka akcja i to całe wyolbrzymienie wszystkiego dają niezwykły efekt komiczny. Nie byłby on zapewne osiągalny bez świetnych kreacji Zero Mostela oraz Gene’a Wildera. Ich vis comica ciągnie ten film na swoich barkach do samego końca.

Ocena: 8/10

Producenci (2005)
reżyseria: Susan Stroman

Załatano dziury w scenariuszu, dołożono więcej motywacji dla postaci, kilka żartów i całkiem niezłych tekstów piosenek. Całość stała się musicalem w żywej stylistyce lat 50 XX wieku. A za wszystkim wciąż stał autor oryginału, Mel Brooks, który nawet pokazał się na moment po napisach. Co mogło pójść nie tak? Po obejrzeniu obu wersji wciąż się nad tym zastanawiam. Na pewno Nathan Lane i Matthew Broderick nie mieli tego „czaru” co Mostel i Wilder. To wciąż wyolbrzymiona gra aktorska – taka być powinna – ale z jakiegoś powodu tu wydaje się być przez większość czasu wymuszona, udawana. To różnica jak między śmiechem prawdziwym a udawanym. Jak między kimś, kto się dobrze bawi przy wygłupianiu się i zaraża tym widzów, a kimś, kto na siłę próbuje być śmieszny, a wzbudza jedynie poczucie zażenowania. Will Ferrel radzi sobie znacznie lepiej od kolegów, choć też nie jest w stanie pokonać swojego „nienazistowskiego” wyglądu. Jest kilka fajnych momentów, załatano chyba wszystkie luki scenariuszowe oryginału, ale przez to i całość straciła tempo. To mieszanka, przy której będzie Ci przykro, gdy aktorzy wygłupiają się w nieśmieszny sposób, przy której powiesz sobie „o, no mówiłem, że tego brakowało” i na scenach, których brakowało, będziesz się nudzić. I w końcu uśmiechniesz się nieraz, szczególnie przy końcówce albo przy gołębiach.

Ocena: 4/10

Słomiany wdowiec (1955)
reżyseria: Billy Wilder

Klasyk, z którego zapewne znacie fotosy ze słynnej sceny z Marilyn Monroe. Samo nazwisko reżysera w tym przypadku oznacza, że będę się bawił przynajmniej przyzwoicie. Nie zawodzi, wciąga, trzyma i zostaje w pamięci. Prawda, po części wyolbrzymiona, wprowadzi Cię w dobry humor z odrobiną niepokoju. Masz też szansę na podbudowanie swojej pewności siebie. Jeśli jednak jesteś kobietą zazdrosną o swojego faceta, możesz obejrzeć ten film, jak rasowy thriller.

Ocena: Billy Wilder / 10

Toni Erdmann (2016)
reżyseria: Maren Ade

Nie wierzcie hasłom reklamowym, które mówią, że to komedia, przy której można pękać ze śmiechu. Nie można. Zabarwienie humorystyczne jest tu dość niestandardowo podane i intrygujące. To, co najciekawsze zaś to subtelnie budowana i rozwijana relacja między ojcem a córką. Gdzieś w tle pojawia się też motyw bezduszności korporacyjnej oraz poszukiwania sensu życia, ale udaje się uniknąć moralizowania i patosu. Trochę uśmiechu, trochę namysłu, trochę wzruszenia i z pewnością nie ramion.

Ocena: 7/10

Dżungla (2017)
reżyseria: Greg McLean

Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Prawdziwe wydarzenia może i były interesujące, ale film na ich podstawie okazuje się przewidywalną, nudną wyprawą donikąd. Może i zagrane solidnie, może i zrealizowane solidnie, ale „odhaczone” w scenariuszu ptaszki nie oznaczają wcale, że będzie interesująco. W całym filmie jest jeden ciekawy moment, który mija dość szybko, ale żeby do niego dotrwać, a następnie wytrzymać po nim zakończenie, trzeba być uzbrojonym w cierpliwość. Nie warto się w nią uzbrajać tym razem.

Ocena: 3/10

Jim & Andy: The Great Beyond - The Story of Jim Carrey & Andy Kaufman Featuring a Very Special, Contractually Obligated Mention of Tony Clifton (2017)
reżyseria: Chris Smith

Słyszałem opinię, że o ile sam „Człowiek z księżyca” był bardzo ciekawym filmem, o tyle ten dokument o jego powstawaniu jest jeszcze ciekawszy. Tak, można tak stwierdzić, choć moim zdaniem, bez „Człowieka z księżyca” ten dokument zwyczajnie nie istnieje.

Jim Carrey wspomina czasy kręcenia filmu, odsłania sporo zza kulis, nieraz zaskakuje. Dokument ten miał się ukazać wkrótce po premierze filmu, ale wytwórnia się na to nie zgodziła w obawie przed pogorszeniem wizerunku Jima Carreya i, co za tym idzie, spadkiem sprzedaży kolejnych produkcji z jego udziałem. Zupełnie niesłusznie. To pozycja absolutnie obowiązkowa, ale, jak wspominałem, tylko dla osób zaznajomionych z „Człowiekiem z księżyca”.

Ocena: 8/10

Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi (2017)
reżyseria: Rian Johnson

Wszystkie media już powiedziały na temat tego filmu wszystko, co tylko powiedzieć można było. W tej sytuacji mogę się jedynie opowiedzieć po którejś ze stron mocy, prawda? Moim zdaniem ósmy epizod Gwiezdnych Wojen to po prostu średniak. Były momenty, w których czułem się autentycznie zaskoczony (a o to niełatwo, gdy spodziewamy się zwrotów akcji na każdym kroku), autentycznie znudzony, autentycznie rozentuzjazmowany i autentycznie zawiedziony. Plusik za wzbudzenie autentycznych uczuć i za próbę poprowadzenia fabuły w sposób niewykalkulowany na zadowolenie wszystkich.

Ocena: 5+/10

Egzamin (2016)
reżyseria: Cristian Mungiu

Pamiętam „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” Cristiana Mungiu. Podobał mi się autentyzm wydarzeń i postaci, choć trochę za bardzo wpadał w ton moralizatorski. Wciąż jednak cenię Mungiu za realistyczny i ciekawy styl prowadzenia historii. W przypływie nieuzasadnionego entuzjazmu mógłbym go nazwać „rumuńskim odpowiednikiem braci Dardenne”. Jednak z jakiegoś powodu próby podniesienia wagi przedstawionych wydarzeń nie do końca się udają. Emocje są, ogląda się to z zainteresowaniem i nie wiadomo, jak historia się skończy, ale z jakiegoś powodu film nie porywa aż tak bardzo.

Ocena: 6+/10

Elle (2016)
reżyseria: Paul Verhoeven

Verhoeven, ten „od RoboCopa”, „Pamięci absolutnej” i „Nagiego instynktu”, po dłuższej przerwie wraca do akcji z przedziwnym i pokręconym „Elle”. To chyba próba dramatu, ale tak dziwnego, że sporą jego część oglądałem z lekko uchyloną szczęką. No bo nie sposób przynajmniej raz się w głos nie roześmiać. To wykręcenie fabularne ogląda się całkiem przyzwoicie, ale bez większego wczucia się w losy bohaterów. Raczej z uczuciem „no tak – i co jeszcze?”. Czy to źle?

Ocena: 5/10

Listy do M. 3 (2017)
reżyseria: Tomasz Konecki

Nie, to nie sequel „Człowieka z M-3”! Wybaczcie, nie mogłem nie użyć tego żarciku. Tak, znowu poszedłem do kina na Listy do M. Pierwsza część podobała mi się bardzo, druga była mizerna i już jej za dobrze nawet nie pamiętam, a trzecia? Wyraźnie wymuszona. Ogląda się jak odcinek serialu. Zawiera wątki tak słabe, że ręce opadają do samego popcornu rozsypanego na podłodze. Zawiera też historie z elementami nawet ciekawymi, kilka ładnych scen i nawet można znaleźć w nim powód do prawdziwego uśmiechu. Nierówno, ale bez tragedii na skalę katastrofalnej „dwójki”.

Ocena: 5/10

Trzeci człowiek (1949)
reżyseria: Carol Reed

Nieciekawy romans ze średnio ciekawym wątkiem kryminalnym, ale za to z nawet ciekawą tajemnicą i świetną postacią graną przez Orsona Wellesa. Film miałki i na średnim poziomie, pod koniec serią intrygujących scen i metafor wizualnych wzbija się nieco ponad.

Ocena: 6/10

Cicha noc (2017)
reżyseria: Piotr Domalewski

Jeden z lepszych polskich filmów ostatnich czasów. Zadziwiające jest to, jak szybko potrafił przykuć moją uwagę i trzymać ją do samego końca. Idealny przykład strategii „pokazuj, a nie opowiadaj”, gdyż najbardziej istotne jest to, co rzeczywiście widać. Śmiech, łzy, głębokie postaci, tajemnica, interesujące relacje, wszystko to porywa za pysk i nie puszcza do końca. Tylko jedno, drobniusie zastrzeżenie mam, ale to już bardziej do siebie – otóż, gdy bohater kręci coś przy pomocy kamery, to ja się boję, że: coś skasuje, skończy mu się bateria, zniszczy sprzęt. Bo przecież z reguły coś takiego się dzieje w filmach. Gdy wypożycza samochód, jestem przekonany, że coś w nim zepsuje albo że będzie to element zaczepny. Niepotrzebnie odwróciło to moją uwagę od elementów naprawdę istotnych i zmniejszyło przyjemność przelewaną na mnie z ekranu kinowego. Także niniejszym chciałbym wam pomóc i zgłosić spoilery dwa: nie, z kamerą wszystko będzie w porządku. Z wypożyczonym samochodem też. Nie martwcie się o te elementy. Pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

Morderstwo w Orient Expressie (2017)
reżyseria: Kenneth Branagh

Kenneth Branagh, którego cenię jako aktora, po raz kolejny staje za kamerą oraz przed nią, i to w dodatku w roli głównej jako sam Hercules Poirot. Jak mu idzie za kamerą? Po udanym remake’u „Pojedynku” i niezbyt udanych filmach „Thor” i „Jack Ryan: Teoria chaosu” przyznam szczerze: nie spodziewałem się wiele. Zresztą kimże onże chceże być, lepszymże od samego Sidneya Lumeta przecież nie będzie, prawda?

Lepszym może i nie, ale gorszym też na pewno nie jest. Do klasycznego kryminału typu „siedzą i gadają, a czasem ktoś umiera” dołożono sporo akcji, sporo zmian środowiska, a nawet jakieś dziwne i mało subtelne odniesienie do ostatniej wieczerzy. Widać ambicje dorównania w pewnym sensie kultowi Sherlocka i wspaniale, że zrobiono to z zachowaniem specyfiki charakterystycznej dla Poirota. Cieszy próba zrobienia z tego filmu czegoś na kształt „części” wyrwanej z życia głównego bohatera – coś się dzieje przed i coś się dzieje po.

Seans to nawet przyjemny, choć skazany na rozwiązanie znane z książki. Rozwiązanie, którym się zawiodłem, gdy tę historię poznałem. Poza tym – wychodzi z tego starcia obronną ręką i mam szczerą nadzieję, że powstanie cała seria filmów z Herculesem Poirot *poprawia wąsa*

Ocena: 6/10

Na granicy (2016)
reżyseria: Wojciech Kasperski

Przegapiłem, gdy leciał w kinach, ale nadrobiłem na Showmaxie, który obfituje w polskie filmy. Widziałem trailery wielokrotnie, bo nie sposób było ich uniknąć swego czasu. A niestety z trailerów można odczytać obecnie sporo, powiedziałbym nawet, że zdecydowanie za dużo i czasem bez obejrzenia filmu mam wrażenie, jakbym go znał od początku do końca i na pamięć.

I tak samo było w tym przypadku. Spodziewałem się gęściutkiego klimatu, tajemnicy i rasowego thrillera na poziomie „Lawiny” z Hasselhoffem. I się nie zawiodłem. Jest ciekawie, jest gęsto, trochę emocjonująco, trochę przewidywalnie. No bo, gdy widzę „build up”, to mogę przewidzieć z grubsza kierunek, w którym podąży „pay off”, prawda? I tu zaskoczeń nie ma. I to nie przeszkadza.

Ocena: 6/10

Pierwszy śnieg (2017)
reżyseria: Tomas Alfredson

Wymieniany często jako jeden z najgorszych filmów 2017 roku i wielki zawód. Wprawdzie sporo czasu minęło od seansu w kinie, ale nie wypacza to chyba aż tak znacznie mojej opinii na temat tego filmu. A moim zdaniem naprawdę nie było AŻ TAK źle. Owszem, przynudza w wielu momentach, ale intryga potrafi tu i ówdzie zainteresować. Po to, by później zboczyć na mieliznę. Niby wszystko snuje się w nieciekawym, śnieżnym sosie i roztopionym błocie, a jednak miałem wrażenie, że wszystko może się zdarzyć i że jednak chcę poznać tę tajemnicę do końca.

Ocena: 5-/10

Twój Vincent (2017)
reżyseria: Dorota Kobiela, Hugh Welchman

Przyzwoita, choć nieco naciągana historia, w którą można się wciągnąć i obejrzeć z niekłamanym zainteresowaniem. Nic ponad to. No dobra, to oczywisty żart, jasne, że jest coś ponad to, bardzo wiele ponad to. Ciągłe nawiązania i niemal rekonstrukcje dzieł Vincenta van Gogha robią ogromne wrażenie, wykonanie po prostu miażdży. Tak, widać, że poruszają się miejscami tylko „wycinki” obrazu. Tak, forma rozprasza i odwraca uwagę. Tak, usta bohaterów są dopasowane do wersji anglojęzycznej. Nie szkodzi, nie szkodzi, nie szkodzi. To dzieło, które zobaczyć absolutnie trzeba, choćby właśnie dla samego podziwiania formy. Ogromnie się cieszę, że istnieją jeszcze filmowcy, którzy podejmują się tak ambitnych, ciekawych i udanych przedsięwzięć.

Ocena: 8/10

Blade Runner 2049 (2017)
reżyseria: Denis Villeneuve

Tak.

Ocena: 8/10

Vermeer według Tima (2013)
reżyseria: Teller

Nie pamiętam już, kto mi polecił ten dokument. Ot, miałem zapisany na liście filmów do obejrzenia i w końcu to zrobiłem. Niezwykła i inspirująca próba odkrycia tajemnicy, która kryła się za wspaniałością i wręcz fotorealizmem prac Vermeera. Tajemnica, moim zdaniem, odkryta, zagadka rozwiązana, i to w jak efektownym stylu. Miesza poczucie bycia oszukanym z uczuciem podziwu. Zdecydowanie warto, nawet jeżeli temat malarstwa Ci „wisi i powiewa”.

Ocena: 8/10