18 listopada 2014

Interstellar (2014)


Interstellar

(2014) reż. Christopher Nolan
Od obejrzenia „Prestiżu” i nadrobienia poprzednich dzieł Nolana zaliczam siebie do grona fanów. Widziałem chyba każdy jego film włącznie z krótkometrażowymi szkolnymi. „Incepcja” jest póki co jedynym, na który świadomie wybrałem się do kina dwukrotnie. A po słabszym „Dark Knight Rises” Nolan powraca ze swoim długo wyczekiwanym „Interstellar”.

Zanim pójdę na wyczekiwany film do kina za wszelką cenę staram się unikać nie tylko spoilerów, ale często opinii i czegokolwiek, co mogłoby mnie „skazić” przed seansem. Tak zrobiłem i tym razem, ale nie udało mi się uniknąć swoich wyobrażeń na podstawie samego tytułu. Spodziewałem się wielkiej podróży w kosmos. A film rozpoczyna się na wsi. I z początku nic nie wskazuje na to, byśmy gdzieś w najbliższej przyszłości mieli obejrzeć kogokolwiek udającego się w podróż kosmiczną. Chyba, że w kombajnie.

Główną rolę gra Matthew McConaughey, który święci swoje triumfy ostatnio. Jego rola doskonale pasowała mi do człowieka prostego, ambitnego, z głową na karku, ale jakoś nie potrafiłem jej utożsamić z inteligencją i wiedzą, która jest wymagana od kosmonautów. No dobrze, nie mam pojęcia czy jest to wymóg, ale postać, którą widziałem na ekranie z pewnością miała taką być.

W zasadzie tu muszę przejść do głównego zarzutu wobec tego filmu. To najprawdopodobniej nie wina aktora, a wina scenariusza. A ten skupia się praktycznie tylko na ekspozycji, która nie jest tu ani ładnie ani skutecznie kamuflowana. I co rusz zionie frazesami pretendującymi do miana liryki. Słyszymy nawet fragment wiersza. Miałby on swój sens i wydźwięk gdyby nie to, że był powtarzany ze cztery razy i po pewnym czasie ma się w głowie tylko „Tak, tak, wiemy, dalej”.

Głównie dlatego emocjonalnie film rozłazi się w drugiej jego części. Gdy Brand grana przez Anne Hathaway opowiada nam o miłości – nie wierzymy jej kompletnie. W kontekście twardego, naukowego otoczenia i ciągłego filozofowania prawdziwą ulgę odczuwamy, słysząc choćby drobny żarcik. Postaci przez to przestają być ludzkie, stają się papierowe i odkalkowane. Chciałbym poczuć prawdziwe odczucia czekającego na swoich towarzyszy czarnoskórego kosmonauty, ale nie jest mi to dane. A jednak, w pierwszej części filmu coś sprawiało, że te emocje tam jednak były.

Myślę, że to w głównej mierze doskonała gra młodziutkiej Mackenzie Foy, z której po prostu płyną emocje. Jest chemia w relacjach jej postaci z ojcem. Ta relacja rozegrana jest naprawdę umiejętnie i dzięki Bogu, bo to miało być spoiwo tego filmu.

Wizja przyszłości jest dość ciekawa. Ludzkość jest zagrożona, ale nie z powodu jakiejś apokalipsy, nie z powodu trzeciej wojny światowej ani z powodu najazdu obcych, pandemii zombie czy ataku Godzilli. Nie, problemem jest głód i ogromne burze piaskowe. Najbardziej potrzebni stają się rolnicy. Nawet szkoły stoją twardo na ziemi, promując spiskową teorię a propos lądowania na Księżycu. To bardzo interesująca i nawet oryginalna wizja.
Widać, że Nolan odrobił pracę domową. Film w wielu miejscach silnie trzyma się rzeczywistości, którą znamy. A gdy co do czegoś nie mamy pewności – tam rozwija skrzydła fantasy i to na tyle sprawnie, że można w to wszystko uwierzyć. Ja uwierzyłem, dałem się ponieść narracji, ale moja dziewczyna pozostała silnie sceptyczna.

Oczywiście Nolan byłby chory, gdyby nie dołożył tutaj swoistego twistu na koniec. W sumie ciężko to nazwać twistem, bo jeśli ktoś jest obyty z kinem sci-fi, to zna już tę zagrywkę i będzie w stanie ją przewidzieć. Ostatecznie jednak wolę „Interstellar” interpretować jako podróż emocjonalną bardziej niż naukową i survivalową. I zapewne takie miało być przesłanie filmu. Wielka szkoda, że zakończenie pozostawia jednak jakiś wydźwięk bardziej survivalowy. Zamiast zakończyć silną nutą, głównym motywem, by ten pozostał w pamięci, kończy czymś należącym bardziej do otoczenia, pretekstu. Tak, owijam w bawełnę, żeby nie spoilerować i pewno przez to nie macie pojęcia o co mi chodzi.

„Interstellar” to film dobry, ale niebezpiecznie blisko średniaka. Nolan popada w potworne schematy, które przestają działać. Rozciąga seans do trzech godzin i długość ta w tym przypadku nie jest uzasadniona. Chwilami da się wczuć w emocje, w lirykę narracji, by zaraz potem wyczuć w tym wszystkim fałsz, sztuczną ekspozycję i wyjałowienie. Sporo tu drobiazgów i smaczków. Tempo i kosmiczna cisza zdają nawiązywać do „Odysei kosmicznej 2001”. Sam design inteligentnego robota także przypominał mi monolit. Wizualnie sceny kosmiczne stoją na naprawdę wysokim poziomie i robią wszystko, byśmy w nie uwierzyli. Nadużywa wręcz ujęć typu „Jesteśmy z NASA i umieściliśmy kamerę przy kadłubie - pogódź się z tym”. Mimo wielu przebłysków to jeden z gorszych filmów Nolana i z niepokojem przyznaję, że to film, po którym boję się o kolejne. Boję się o przyszłość.

Ocena: 6/10

P.S. Dlaczego John Lithgow nie poleciał w kosmos? Mogliby go w końcu odesłać na rodzinną planetę.
A właśnie, w trzecim Batmanie mieliśmy Josepha Gordona Levitta, teraz John Lithgow. Będę zawiedziony jeśli w następnym filmie Nolana nie zagra ktoś jeszcze z ekipy. Może Kristen Johnson? Albo Wayne Knight?
Chciałbym też podziękować Paulinie za zmotywowanie mnie do napisania powyższego tekstu.

16 listopada 2014

Planeta Burz (1962)


Planeta Burz

(1962) reż. Paweł Kłuszancew
Oglądanie filmów na wyjeździe sprawia mi pewien dość specyficzny kłopot. Gdy oglądam sam, musi to być film, którego z całą pewnością nie będzie chciała obejrzeć ze mną moja luba. Takim oto sposobem obejrzałem już wszystkie filmy z Godzillą w roli głównej. Postanowiłem poszukać czegoś innego, czerstwego i unikalnego zarazem. Kopalnią tego typu filmów jest kino sci-fi z okresu 1950-1970. Tak trafiłem na tytuł „Voyage to the Planet of Prehistoric Women”. Brzmi wyjątkowo zachęcająco, prawda? Jednak zanim zabrałem się za oglądanie, dowiedziałem się, że film ten jest oparty na innym i wykorzystuje ze swojego pierwowzoru wiele scen. A potem okazało się, że ów pierwowzór miał także swój pierwowzór. I tak właśnie trafiłem, zupełnym przypadkiem, na film „Planeta Burz” Pawła Kłuszancewa. Nie wiedziałem o nim kompletnie nic.

Jest to film o podróży na Wenus. Od razu muszę zaznaczyć, że jak na wiedzę, którą wówczas posiadała ludzkość, jest on wyjątkowo realistyczny. Dziś wiemy więcej – atmosfera Wenus sprawia, że gorąco na powierzchni planety uniemożliwiłoby przetrwanie człowieka ot-tak. W trakcie seansu uznawałem to za błąd i utrudniało mi to odbiór. Chętnym polecam wpierw zorientowanie się w temacie Wenus i wiedzy, jaką dysponowali naukowcy w owym czasie.

Przyznaję, że miałem nadzieję, że się trochę pośmieję i wyłączę. Czegóż można się spodziewać po radzieckim kinie sci-fi z początku lat ’60? W dodatku trafiłem na kopię z włoskim dubbingiem. Czułem się troszkę, jakbym oglądał ten film na „Polonii 1”.


Przewijają się tu oczywiście wstawki typowe dla kina socrealistycznego. Ogląda się je z uśmieszkiem na ustach. W końcu my też mamy nadzieję, że prawda zostanie odkryta dzięki wysiłkom ludu radzieckiego, prawda? I faktem powszechnie znanym jest to, że sprzęt radziecki nie zawodzi, ale kosmos jest pełen niebezpieczeństw i wystarczy mieć odrobinę pecha. Lecz w przeciwieństwie do wielu filmów tego typu – mamy tu także liczne wstawki wyciągające rękę do świata zachodniego. Elementy międzynarodowe, pokój między dwoma stronami żelaznej kurtyny. Nawet robota nazwali „John”.


Czasy „zimnej wojny” i ogólna sytuacja polityczna na świecie odciskają tu wyraźne piętno na podejściu bohaterów do otoczenia – nawet w kosmosie. Samą myśl o spotkaniu istot inteligentnych na Wenus kwitują tylko słowami „Jeśli coś inteligentnego by tam było, samo by się unicestwiło”. Zatem ta pozorna artystyczna ucieczka reżysera od rzeczywistości w kosmos okazuje się ucieczką nie do końca udaną.
Z perspektywy czasu śmieszne i nieaktualne może się wydać pompatyczne podejście do bohaterskości. Posuwają się nawet dalej niż w filmach Wajdy – „Lepiej poświęcić życie dla sprawy niż tkwić bezczynnie w próżni”. O poszukiwaniu dogodnego miejsca do lądowania możemy usłyszeć: „ A co jeśli nie znajdziecie?” „Pensje rodzinom, bohaterom pomniki”. A może miało to na celu pokazanie, że do podróży tego typu dobiera się nie tylko ludzi dobrze przeszkolonych, ale także dobrze ukierunkowanych moralnie? Nasi bohaterowie są jednak ludźmi, o czym możemy się przekonać obserwując sceny strachu, zadumy, troski, a nawet miłości. We wszystkie przedstawione emocje uwierzyłem.

Już to zapewne wiecie – tak, to jest naprawdę dobry film. Zupełnie nieświadomie wyłowiłem perełkę, która od samego początku przykuła moją uwagę i nie odpuściła do samego końca. Ciekawe postaci i ich relacje, tajemniczy kosmos, klimacik sci-fi (nieco liryczny), ciekawy „setting”. Znawcy kina pukają się w tej chwili rytmicznie w głowę – „Sleszu!” – mówią „Jak mogłeś nie znać wcześniej filmów Pawła Kłuszancewa”. Biję się w pierś i odpowiadam – nie wiem. Wiem jeno, że warto łowić i wciąż przekonuję się o tym, że moje kinowe zaległości są znacznie większe niż dotychczas mogłem przypuszczać.
W czasach, gdy oczy wszystkich zwrócone były w kierunku Marsa i potencjalnego życia na nim, Kłuszancew decyduje się na pokazanie podróży na Wenus. Zapewne spowodowane to było misją „Wenera” i „Mariner”, które miały miejsce w 1961 roku. O Marsie Kłuszancew opowiedział w swoim ostatnim dokończonym filmie z 1968 roku.


To, co naprawdę robi wrażenie, to efekty specjalne. Kto by przypuszczał, prawda? Radzieckie kino fantastycznonaukowe pionierskie w tej kwestii? Tak, jak najbardziej. Wprawdzie z wielu swoich trików Kłuszancew korzystał już w swojej „Drodze do gwiazd” z 1958 roku, tu jednak otrzymujemy ich znacznie więcej i bardziej różnorodne. Są to triki, które w kinie zachodnim po raz pierwszy wykorzystał Kubrick z „2001 Odysei kosmicznej” dopiero w 1968. Z powodzeniem zresztą wykorzystuje się je do dziś (choćby w „Incepcji”) i wciąż robią wrażenie.

Człowiek w stanie nieważkości wygląda, jakby rzeczywiście był w stanie nieważkości. Zdjęcia podwodne są wyjątkowo ostre i dobre jakościowo. Zapewne dlatego, że nie były kręcone pod wodą, o czym dowiedziałem się dopiero z filmu dokumentalnego o Kłuszancewie. Statek poruszający się ponad powierzchnią planety z ludźmi w środku, choć jego trajektoria nie należy do najbardziej stabilnych, to wygląda realnie. Żadnych linek. Byłem w ciężkim szoku. W większości przypadków efekty specjalne są w kinie elementem najszybciej ulegającym erozji. „Planeta Burz” jednak jest w tej materii niczym żelazny słup z Delhi.

Wrażenie robi także scenariusz. Widać, że postaci są naukowcami, bo gadają po prostu niegłupio. Zresztą Kłuszancew otrzymywał solidną pomoc naukową od prawdziwych radzieckich naukowców. Mamy także akcent polski – wspomnienie o Ciołkowskim (którego Rosjanie uważają za swojego – jako że urodzony był na terenie ówczesnej Rosji). Jest to także film inspirujący. Przedstawia teorie popularyzowane dopiero ok. 10 lat później. Po zakończeniu seansu długo siedziałem wczytując się w wikipedię i inne strony tematyczne, obejrzałem film dokumentalny o twórczości Pawła Kłuszancewa (do czego i was serdecznie zachęcam), a także zwróciło mi moje dziecięce zainteresowanie astronomią.

Troszkę kłóć w oko mogą kostiumy, dziwne fragmenty (nieporadna próba podniesienia obiektu przez robota), socrealistyczny klimacik także może wielu odstraszać. Nie wiem czy to kwestia kopii, którą dysponowałem, ale film miewał problemy z kadrowaniem. To są naprawdę drobiazgi. Świetny scenariusz, rewelacyjne i rewolucyjne efekty specjalne, gęsty klimacik, a nawet odrobina humoru. No i to zakończenie...

Jest to lektura absolutnie obowiązkowa.

Ocena: 8/10

31 października 2014

Filmowy twitter cz. 10

Prometeusz (2012) – ocena: 4/10
reżyseria: Ridley Scott

Mimo ogromnego hype'u na ten film, udało mi się skutecznie unikać spoilerów. A te tkwią nawet w materiałach promocyjnych z plakatem włącznie. Cóż, sam film obiecuje naprawdę wiele, a dostarcza odpowiedzi bardzo szczątkowych. Te "szczątki", które otrzymujemy, w większości są na poziomie średnim - a jeśli wziąć pod uwagę uniwersum "Aliena", to wręcz zawodzą. Właściwie to film bardzo nierówny, nawet na poziomie samego scenariusza. Niektóre motywacje bohaterów są idiotyczne, płytkie i nieuzasadnione. Część dialogów jest wyraźnie słabsza, a część trzyma wyższy poziom. Prawda jest taka, że to przydługi wysokobudżetowy pierwszy odcinek serialu żerującego na znanej marce. Daje częściową odpowiedź na pytania, które miały prawo paść w trakcie seansu pierwszego "Obcego", ale nie dokłada żadnej ciekawej tajemnicy do uniwersum. Nie powiem, że nie bawiłem się w ogóle. Atmosfera tajemnicy budowana jest umiejętnie, akcja potrafi przyciągnąć. Szkoda, że rozpraszają idiotyzmy, a postaci nie są zbyt ciekawe - może poza androidem Davidem. Wyraźna i widoczna jest spora liczba nawiązań do pierwszego "Obcego", choć miałem wątpliwości, czy są to rzeczywiście ukłony i "fanservice" czy może jednak zerżnięcie i zarżnięcie starych koncepcji. Warto obejrzeć, ale z nastawieniem "obejrzę odmóżdżony letni blockbuster" bardziej niż "wow, klimatyczny prequel Obcego, który rozbuduje serię i przywróci ją na piedestał".

Få meg på, for faen (2011) – ocena: 7/10
reżyseria: Jannicke Systad Jacobsen

Ten tajemniczy tytuł przetłumaczono jako "Turn me on, goddamit!", czyli luźno tłumacząc "Podnieć mnie, do cholery!". Ciężko powiedzieć, na ile dobre jest to tłumaczenie, ale na pewno pasuje ono do treści filmu. A ten z premedytacją łamie pewne tabu. Rodzic nigdy nie chce dopuszczać do siebie myśli, że jego dziecko może mieć jakiekolwiek potrzeby seksualne. Niezależnie od wieku, dla wielu rodziców dziecko pozostanie dzieckiem do momentu, w którym przyjdzie myśl "kiedy będę babcią/dziadkiem?". Zapomniał wół?
To nie jedyne tabu, które jest tu łamane i nie jedyny prawdziwy element. Film nie przebiera też w środkach. Gdy trzeba pokazać fiuta, to go pokazuje - bez cenzury. Masturbacja? Owszem. I nie jest to w żadnym wypadku podszyte głupawym humorem z "American Pie", zatem bez obaw. Dobrze zarysowane postaci, ciekawy scenariusz, naprawdę dobrze odegrane role. Zdawać by się mogło, że wszystko jest na swoim miejscu, ale jednak czegoś brakuje. Mimo swojej prawdziwości, wpada w pułapkę kilku klisz, które nie są zbyt dobrze zakamuflowane. Ponadto otwiera drobne wątki, z których niewiele wynika i które nie są specjalnie domknięte. Mają swój sens, wydźwięk, ale zamiast pozostawiać pole do domysłów i interpretacji, pozostawiają uczucie niedosytu. Moja pierwotna ocena była o oczko niższa, głównie ze względu na rażące w pewnym momencie schematy. Po dłuższym czasie jednak zauważyłem, że wciąż dobrze ten film pamiętam i zauważyłem też, że sporo z jego przebiegu wciąż wzbudza we mnie jakieś emocje i prowokuje mnie do przemyśleń. To dobry film z naprawdę dobrym scenariuszem, ale cierpi, gdyż uwięziony został w schemacie.

Pamiętnik (2004) – ocena: 3/10
reżyseria: Nick Cassavetes

Naprawdę? Ten film ma tak wysokie oceny od użytkowników? Praktycznie na wszystkich znanych mi serwisach „User Score” jest w granicach oceny 8/10, recenzenci trzymają się w okolicach 5/10. I z przykrością muszę stwierdzić, że chyba popadam w jakiś snobizm recenzencki, bo mnie również się ten film okropnie nie podobał. Jest potwornie przewidywalny. Klisza goni kliszę – nie tylko w konstrukcji fabularnej, ale i w samym scenariuszu. Odliczałem czas do końca filmu, co mi się rzadko zdarza. Udawało mi się nie tylko odgadnąć co się wydarzy za chwilę, ale i za pół godziny, a czasem nawet co dana postać za chwilę powie. To jeden z gorszych klonów wszystkich kinowych historii miłosnych, jakie widziałem. Trudno przez to nawet skoncentrować się na filmie. Dosłownie kilka scen i kilka linijek tekstu ze scenariusza było ciekawych. Zlituję się z oceną także za realizację, która stała na wysokim poziomie (choć zamiast Ryana Goslinga mogliby zatrudnić jakąś ciekawą brzozę). I nie jest to kwestia tego, że "to kobiecy film". Oglądałem go z dziewczyną i ona miała takie same odczucia.

ParaNorman (2012) – ocena: 6/10
reżyseria: Chris Butler, Sam Fell

Trzeba mieć jaja, żeby zrobić taki film. Mamy tu masę scen, których wystraszyłby się nie tylko dziesięciolatek, ale i których bała się moja dziewczyna. To film dla dojrzałych dzieci i ich starych. Wygenerowany komputerowo, ale stylizowany na animację poklatkową figurek z modeliny. Efekt naprawdę dobry – dzięki takiemu rozwiązaniu sceny mogą być bardziej dynamiczne, szczegółowe i dają większe pole do popisu jeśli chodzi o kąt kamery. Ten, przy dobrze wykonanych modelach, można przecież zmienić nawet na etapie postprodukcji.
Sporo tu humoru, który nie boi się tematów kontrowersyjnych. Nie boi się właściwie niczego i to procentuje. Postaci troszkę zbyt jednowymiarowe, jak dla mnie. Warto obejrzeć, choć dwa razy bym się zastanowił jeśli moje dziecko miałoby oglądać to ze mną.

Mission: Impossible (1996) – ocena: 7/10
reżyseria: Brian De Palma

Zapamiętałem ten film jako lepszy, ale swojej oceny nie zmienię, bo nabrał uroku w innych miejscach. Akcja, nawet gdy znam wszystkie jej zwroty, wciąż wydaje mi się ciekawa i gęsta. Tom Cruise, jeszcze młodziutki, gra dobrze. Sceny na zielonym tle wciążtrochę rażą, ale te kręcone dziś przy pomocy CGI także bywają wyczuwalnie sztuczne. Urokiem tego filmu jest powrót do lat dziewięćdziesiątych z posmakiem czegoś jeszcze starszego – zapewne oryginalnego serialu, którego nigdy nie oglądałem. Dane przenoszone są najpierw na dyskietce (!), by później pokazać nowość – płytki w jakichś dziwnych opakowaniach. Możemy też zobaczyć stare laptopy, telefony komórkowe, a nawet imitację i wyobrażenie wczesnego Internetu. Drobne idiotyzmy nie przeszkadzają w odbiorze, a nawet dodają swoistego smaczku.

Kochankowie z księżyca (2012) – ocena: 7/10
reżyseria: Wes Anderson

Jest to bardzo trudny film do ocenienia. Jego cechą charakterystyczną jest silnie nakreślony styl, które używa wszystkiego, co przez klasyczne kino jest zakazane. Wszędzie mamy linie proste, kąty proste, kadrowanie centralne. Aktorstwo, choć nie jest całkiem wyjałowione, to sprawia wrażenie specjalnie uproszczonego. Jest to zabieg ciekawy, podobał mi się, choć jest on na tyle wyrazisty i niestandardowy, że potrafi za bardzo skupić na sobie uwagę. A to z kolei sprawia, że po prostu ciężej skoncentrować się na fabule. Przypominało mi to styl Akiego Kaurismakiego i choćby jego "Człowieka bez przeszłości". Fabuła, choć prosta, to skuteczna. Zaciekawia, ma w sobie odrobinę magii. To doskonały przykład, jak opowiedzieć jeszcze raz znaną historię ze znanym morałem w ciekawy sposób. I co ciekawe - mimo plejady gwiazd na ekranie najbardziej błyszczą dzieciaki. Warto, choćby dla zaobserwowania efektów formalnego buntu.

23 października 2014

Filmowy twitter cz. 9

Tym razem mam dla was właściwie bardziej kinowy twitter. Dwa wpisy stare, które pisane były "na gorąco", ale z różnych przyczyn nie doczekały się publikacji, a także jedna opinia na temat filmu jeszcze świeżego. Miałem dylemat czy mogę to w ogóle twitterem nazwać, w końcu teksty są znacznie dłuższe niż w standardowym wpisie tego typu. Cóż, nazwa "Filmowy twitter, ale nie do końca, bo się trochę za bardzo rozpisałem, poza tym korzystając z tego, że jestem na wizji, chciałbym powiedzieć, że Vallheru jest moim drugim domem, tęsknię za starymi strażnicami na żetony, chciałbym również powiadomić o tym, że masło to tłuszcz jadalny w postaci zestalonej, otrzymywany z mleka, a pi wynosi około 3,14159265 - ponadto pozdrowienia dla cioci Halinki i Wiesława oraz wszystkich spamowiczów, księcia Milana i oczywiście króla Thindila" jakoś mniej mi przypadła do gustu.


Bogowie

(2014) reż. Łukasz Palkowski
Będzie krótko i na temat.

„Bogowie” to film o drodze do pierwszego udanego przeszczepu serca w Polsce i poniekąd o życiu Zbigniewa Religi. To wiedzą wszyscy, to historia dla nas wciąż dość świeża. Zobaczycie w tym filmie wszystko to, czego oczekujecie, a nawet więcej. Miłość, dylematy moralne, religijne. Przeżyjecie wzruszenia, będziecie się szczerze uśmiechali i emocjonowali. Tak, z całą pewnością będziecie, bo musicie ten film zobaczyć.

Zobaczycie też krojenie wątróbki, rozcinanie człowieka – wszystko podane i nakręcone niezwykle i sugestywnie. Film nie boi się rozgrywać ciszą i robi to z wyczuciem, bez popadania w nadmierny patos, o co było niezwykle łatwo i o co bałem się najbardziej. I bez wybielania głównego bohatera spektaklu. Dzięki temu Religa nie jest tu ikoną, świętym obrazkiem, jest prawdziwy. Z niemałą zasługą Tomasza Kota, który na potrzeby filmu praktycznie stał się Religą.

Rewelacyjnie oddano lata osiemdziesiąte. Wystrój wnętrz, szklanki, samochody, wąsy – zostaliśmy idealnie przeniesieni w tamte czasy. Wizualnie idealnie – bez zbędnego trzęsienia kamerą. Szukam jednego słowa, które opisałoby to zjawisko idealnego umiejscowienia bohaterów, ruchu kamery, światła, ale chyba po prostu takowe nie istnieje. Strona wizualna także współgra z koncepcją zbliżania widza do wydarzeń i do ich urzeczywistniania - gdy kamera sunie za Religą w korytarzu, gdy mamy chwilę oddechu, gdy oglądamy scenki stylizowane na relację telewizyjną.

O muzyce coś chcecie? Dobra jest. Pojawiają się utwory zagraniczne, dobrane treściowo i z jajem.

To film na poziomie najlepszego światowego kina. Owszem, popada w te same schematy – cel, determinacja, sukces, złamanie, powrót, wszystko jest na swoim miejscu. Jest to jednak zrealizowane z wyczuciem i w idealnych proporcjach. Bardzo silną stroną filmu jest jego scenariusz. Jednym krótkim tekstem potrafi rozładować atmosferę i wprowadzić w zadumę, a czasem i jedno, i drugie jednocześnie. Po prostu widać, że od początku do końca film jest zrealizowany z pomysłem. I wyegzekwowany po mistrzowsku.

Ocena: 9/10

P.S. Ja nie mam takiej cierpliwości, jak moja dziewczyna, nie potrafię opieprzyć kogoś słownie za tak głośne jedzenie na filmie, który dużo rozgrywa ciszą. Ja was, świnie, będę kurwa linijką napierdalał, obiecuję wam to. Nażreć się przed seansem, bo kino to nie bar mleczny! A kiedyś, jak się dorobię, to kupię własne kino i wam postawię bramkarza przed salą. I drugiego w sali z kijem baseballowym. Na komórki też znajdę sposób, w klatce Faradaya was będę sadzał albo coś. Skończy się babci sranie.


Wakacje Mikołajka

(2014) reż. Laurent Tirard
Pamiętam Mikołajka z wygrzebywanych i wciąż „nowych” opowiadań Rene Goscinnego o małym chłopcu – Mikołajku - i otaczającym go świecie. Nie ma w tej historii niczego niezwykłego – żadnych czarów, magii, drzwi w szafie, nic, najzwyklejsza rodzina w rzeczywistym świecie. Co zatem wyróżnia Mikołajka i sprawia, że stał się tak popularny? To mistrzowskie rozegranie tego, jak nasz główny bohater nie rozumie świata, a także humorystyczne podejście do rzeczywistości dorosłych widzianej oczami dziecka. „It’s funny cause It’s true” w czystej postaci. Wykreowanie czegoś takiego i to w takiej jakości wymaga prawdziwego mistrzostwa. Wiemy już, że Goscinny wielkim mistrzem był. A jak sprawdzają się filmy?

Pierwszą część widziałem dość dawno i zostawiła po sobie bardzo pozytywne wrażenie. Nie spodziewałem się, że współcześni będą w stanie tak doskonale oddać ducha oryginału i styl dawno już nieżyjącego autora. Przyszedł czas na część drugą, do obejrzenia której byłem bardzo pozytywnie nastawiony.

Jeszcze przed seansem mogłem zauważyć rzecz bardzo niepokojącą. Autorzy, jak i marketerzy nie mają bladego pojęcia co prezentują. „Mikołajek” był opowiadaniem o dziecku i pisanym językiem stylizowanym „dla dziecka”, ale żeby rzeczywiście w pełni docenić i zrozumieć kunszt i dowcip trzeba być przynajmniej młodym dorosłym. Zaczynam szufladkować wiekowo ludzi niczym w „Simsach”. Trzeba mieć odrobinę pojęcia o świecie, a nawet wypadałoby mieć jakieś doświadczenia. „Oko” puszczane do dorosłego widza to nie oczko od pończochy, to oko Saurona, Wielkiego Brata, to oko NSA. A tu do kina wchodzą rodzice z dziećmi w wieku 4-10 lat. Ja i moja dziewczyna byliśmy jedynymi, którzy przyszli na seans bez dzieci. A reklamy? Cóż, znam już wszystkie nadchodzące premiery filmów animowanych, włącznie z fatalnie zapowiadającą się „Pszczółką Mają”.

Myślałem, że będzie mnie to denerwować, i w pierwszej chwili nawet tak było. Szybko jednak okazało się, że klimat w kinie zaczął współgrać z tym na ekranie. Rodzice zaczęli płacić cenę za swoją ignorancję – sami mimo woli śmiali się nieraz, ale dzieci albo głośno pytały rodziców, z czego ci się śmieją albo same udawały, że dowcip rozumieją śmiejąc się tak głośno i sztucznie, jak to było możliwe. Największy dramat rozegrał się, gdy trzeba było wyprowadzić dziecko do łazienki, a drugie zostawić. W połowie drogi z jakimś chyba 3-4 letnim szkrabem mama została zatrzymana głośnym wołaniem drugiego: „Mama, gdzie idziesz? Mama! Gdzie idziesz? MAMA!”. Szeptem tylko powiedziała do szkraba, z którym już była przy samym wyjściu „Zostań, zaraz wracam” i popędziła wyjaśnić, co się dzieje, i uciszyć starsze dziecko. Przeszła 5 metrów po czym szkrab zaczął za nią biec. Komedia po prostu wyszła z ekranu i rozgrywała się na naszych oczach. Ciągły uśmiech miałem na ustach słysząc z tyłu, jak rodzice musieli się gimnastykować próbując uniknąć opowiadania puenty dowcipu, który zobaczyli na ekranie.

A co działo się na ekranie? „Mikołajek na wakacjach” to czysta zabawa. Pogrywa sobie z kliszami na swój własny sposób. Pojawiają się tak ograne motywy, jak wysłany list, który trzeba powstrzymać przed dotarciem do adresata albo jak identyczne stroje dwóch osób na balu przebierańców. Jednak to, jak sobie z tymi kliszami radzi, bawi i wynagradza chwilowe zwątpienia.

Jest to film lekki, przyjemny, rodzinny, ale zdecydowanie nie dla dzieci. Drodzy rodzice, nie musicie szukać wymówek ani pretekstów, żeby na Mikołajka pójść. Można iść samemu, zostawiając dziecko pod czyjąś opieką.
Ciężko coś więcej na temat filmu napisać. Nie opowiem wam przecież dowcipów, stracą całkowicie swoją moc. Oprócz przerabiania znanych klisz nie mam żadnych zastrzeżeń. Te zresztą też rozgrywane są po mistrzowsku. Jeżeli czytaliście kiedyś opowiadania, wiecie już czego się spodziewać. Lepszych ekranizacji „Mikołajek” nie mógł otrzymać.

Ocena: 8/10


Niezniszczalni 3

(2014) reż. Patrick Hughes
Tak, wiem, powinienem najpierw kompleksowo wgryźć się i opisać część pierwszą, potem drugą, a dopiero po tym zająć się „trójką”. Jednak maniera współczesnego kina, o której wspominałem przy okazji recenzowania Wojowniczych Żółwi Ninja, skutecznie utrudnia mi to zadanie. Większość filmów to kontynuacje albo nawiązania do długich serii i innych filmów. Chcąc możliwie rzetelnie opisać całą serię „Niezniszczalnych”, tak naprawdę musiałbym wcześniej przerobić z wami chyba większość kina akcji lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Przypadek i odrobina samozaparcia z mojej strony sprawiła, że udało się ogarnąć wszystkie filmy o Godzilli przed premierą najnowszej kinowej wersji, ale nie może być i nie będzie to regułą.

Stallone wbrew wszelkim przesłankom i wbrew przeciwnościom wskrzesił kult starego kina i udowodnił, że jest dla takich filmów widownia. Po Rockym i Rambo przyszedł czas na coś nowego. Ogromny szacunek za zebranie tak licznej ekipy „starych wyg” w jednym miejscu. To małe spełnienie młodzieńczych marzeń. Coś tak niespodziewanego, jak w świecie gier „Street Fighter vs. Tekken”, Sonic i Mario w jednej produkcji czy choćby same „Super Smash Bros” i „PlayStation All Star Battle Royale”.

W kinie byłem z dziewczyną. Za mną gdzieś po prawej stronie siedziały „szeleściory”. Specjalnie dla takich ludzi powinni sprzedawać jeszcze przed seansem kawałki styropianu, kredy z tablicą w zestawie albo od razu wiertarki. Po lewej zaś usiadła spora ekipa męska w doborowych humorach. Film „Niezniszczalni 3” nie jest filmem dla waszych kobiet, które nie przepadają za klasycznymi scenami akcji i wolą oglądać romanse. Nie jest też dla „szeleściorów”, bo wybuchami i odgłosami karabinów film potrafi skutecznie zagłuszyć ich trollowanie papierkami i chipsami. I zdecydowanie jest to produkt imprezowy dla grona męskiego pamiętającego „tamte czasy i tamte filmy”.

Wrażenie robi przyjemnie rozpisana akcja, która z pełną premedytacją powtarza tyle schematów ile tylko jest w stanie. Włącznie nawet z motywami rodem z westernów. Mamy elektroniczny licznik odmierzający sekundy do wybuchu. Mamy kilka dobrych tekstów, klasyczny akcent każdego, masę rozwałki i … odrobinę nowoczesności. Ta mała próba unowocześnienia „Niezniszczalnych”, pogodzenia pokoleń i zrobienia wszystkiego tego na poważnie nie wyszła niestety zbyt udanie.

Sceny nakręcone są naprawdę fajnie, jednak ostry montaż, który zapewne również miał przypominać stare filmy akcji, już nie zawsze się sprawdzał. Cięcia były czasem zbyt częste dla ujęć zbyt zróżnicowanych, co mogło sprawić wrażenie chaosu na ekranie. Wkrada się trochę fuszerki jak np. niemal w całości generowana komputerowo scena zwykłego lądowania helikoptera, widoczne dokrętki na tle zielonego ekranu (a może to „tak miało być”? czasem ciężko wyczuć co w takim filmie jest zamierzone, a co nie), czasem wykorzystanie dwa razy tej samej sceny wybuchu. Przez większość czasu jednak wiadomo co się dzieje, jak i gdzie. Choreografia jest w miarę klarowna. To, jak poszczególne sceny są nakręcone to z kolei zupełnie inna bajka. Jest w tym spore wyczucie i cała masa dynamiki. Kamera trzyma kąt, zjeżdża do samej ziemi ukazując z bliska broń i doskonale ujmując to, jak niewiele brakuje bohaterce do jej sięgnięcia. Sceny ociekają efektownością, której szukacie i której oczekujecie.

Występuje ofkors Stallone, który trzyma się ze starej gwardii nadspodziewanie dobrze. Biega, skacze, bije po mordach, strzela i eksponuje swoje mięśnie – całkiem nieźle, jak na ... 68 lat na karku. Mój dziadek nawet tego wieku nie dożył. Stallone współtworzył także scenariusz i całą historię. Ogromny szacunek za dystans do samego siebie. Jest tu kilka scen, które najprawdopodobniej nawiązują do śmierci jego syna, który zmarł na zawał serca w 2012 w wieku zaledwie 36 lat.

Na ekranie zobaczyć możemy także Arnolda Schwarzeneggera, który wygląda już gorzej niż Stallone. Silnie zakrywany, ale w niektórych scenach widoczny jest jego bełton. Nastroszona fryzura, podobnie jak w poprzedniej części, nie robi pozytywnego wrażenia. Zmarszczki i podbródki ukrywane są pod zarostem.

Niestety najgorzej z ekipy wypadł Harrison Ford (72 lata!). Wiek odcisnął na nim swoje piętno. Odnosiłem wrażenie, że już ledwo chodzi. W scenach akcji bezpośredniego udziału nie bierze, ale swoje robi. Cóż, zdziadział po prostu, ale cieszę się bardzo, że znalazło się dla niego miejsce w tym filmie. Ciężko mi jednak wyobrazić sobie kolejnego Indianę Jonesa z jego udziałem albo wciąż planowaną kontynuację „Łowcy androidów”.

Przeglądam Internet i wierzyć się nie chce. Jason Statham ma już 47 lat, Wesley Snipes ma już 52 lata, a Dolph Lundgren ma „dopiero” 56 lat, a Randy Couture… kto to w ogóle jest? Jet Li ma już 51 lat. A dopiero co „Transporter” był na topie, dopiero co emocjonowaliśmy się ekranizacją „Blade’a”, a „Rocky 4” ma już prawie 30 lat. Wszyscy wymienieni wyżej aktorzy trzymają się bardzo dobrze i równie dobrze ogląda się ich na ekranie. Seria „Niezniszczalnych” staje się fantastycznym przytułkiem dla emerytowanych gwiazd kina akcji i chwała jej za to.

Drażnią niestety szczegóły. Transmisja została zakłócona i nie można wysłać sygnału do bomby, by ta wybuchła, ale transmisja wideo idzie płynniutko w jakości Full HD? Naprawdę? Takich detali nie trzeba specjalnie szukać, z łatwością można się na nie natknąć. Rozumiem konwencję i nie rażą mnie intencjonalne akcje „over the top”. One są solą tego filmu. Są jednak pewne granice.

Słabo wykorzystano Mela Gibsona na ekranie. Pojawia się bez pompy, wykonuje jedną akcję po czym wciąż chodzi z obstawą to tu, to tam. Właściwie gdzieś tam pośrednio dowiadujemy się, że coś złego ma za uszami. Nie jest typowym antagonistą. Całkiem ciekawa jest jego motywacja i historia, która sprawia, że można mu uwierzyć, a nawet zadać pytanie – czym różni się od naszych protagonistów? Niestety, dostajemy także odpowiedź, choć nie do końca popartą w akcji.

Oczywiście taki film musi wykorzystać swoich aktorów i nawiązać do paru starych hitów. Słyszymy głośne, znane z Predatora „Get to the chopper!” Schwarzeneggera. Banderas zdaje się nawiązywać do filmu „Assassins”, gdzie przecież grał siłę młodości w konkurencji ze Stallonem. Nie wyłowiłem jednak takich scen tak wiele, jak w przypadku „dwójki”. Zresztą można się było tego spodziewać już zerkając na plakat – „Żarty się skończyły”.

Jest to film, który bardziej stawia na i podkreśla swoją autonomiczność niż część druga. Traci przez to na humorze. Mel Gibson nie okazał się tak dobrym antagonistą, jak Van Damme. Nie ma tu tak dużej dawki czystego „funu”. Umieściłbym tę część gdzieś między średnią „jedynką”, a rewelacyjną „dwójką”. Na poprzedniej części w kinie doskonale bawiła się nawet moja dziewczyna. Niestety, nie tym razem. A jak ja się bawiłem? Cóż, średnio, ale z uśmiechem na ustach. Rozumiem takie kino doskonale, ale seria ta wciąż cierpi na pewną przypadłość – za mało skupia się na pojedynczych bohaterach. Widać to, gdy Barney zostaje sam i zaraz ma się ochotę na dłuższą chwilę takiego oddechu, takiej akcji skupionej wokół jednej postaci, na taki mały powrót Rambo. Po obejrzeniu „dwójki” byłem przekonany, że autorzy znaleźli już formułę, rozwiązanie problemu nadmiaru doborowej obsady w jednym filmie. Zapewne nie chcieli powtarzać tego samego. Poważniejszy ton i wprowadzenie Niezniszczalnych w nową erę nie przypadło mi już tak do gustu.

Jest to dobry film do browarka ze znajomymi w większym gronie i tam ma szanse powodzenia. Zapić, zawiesić niewiarę, chłonąć esencję kina akcji. Mam nadzieję, że stare wygi nakręcą jeszcze niejeden film.

Ocena: 4/10

28 sierpnia 2014

Wojownicze Żółwie Ninja 2: Tajemnica Szlamu (1991)


Wojownicze Żółwie Ninja 2: Tajemnica Szlamu

(1991) reż. Michael Pressman
Wciąż nie rozumiem, dlaczego scenarzyści nie robią kariery w Hollywood, nie otrzymują też zbyt wielkiego poklasku od publiczności. Przyznajcie szczerze – znacie z imienia i nazwiska kogoś, kto był tylko scenarzystą i nigdy nie parał się reżyserią ani aktorstwem? I proszę wykluczyć kolegów i ich filmy niezależne. Ja nie. I to niestety widać po Hollywood. Scenarzyści w większości są wyrobnikami mającymi tylko zaimplementować sprawdzony schemat, są niedocenieni i niedopłaceni (co potwierdza strajk mający miejsce na przełomie 2007 i 2008 roku).

Scenarzystą drugiej części „Wojowniczych Żółwi Ninja” jest Todd W. Langen, który współpracował przy scenariuszu do części pierwszej i był odpowiedzialny za kilkanaście odcinków „Cudownych lat”. Po sukcesie pierwszych Żółwi (których o dziwo nikt nie chciał finansować i projekt był kręcony pierwotnie jako film niezależny), druga część była nieunikniona. Właśnie scenariusz w tym filmie ma kluczowe znaczenie. I ponieważ jest to bezpośredni sequel, muszę odnieść się do zakończenia poprzednika – zatem będą spoilery. Zresztą jeżeli zabierzecie się za oglądanie „dwójki” bez wcześniejszej lektury „jedynki”, to i tak te spoilery zostaną wam kompleksowo sprzedane. Ach, no i zakończenie tego filmu także będzie wymagało omówienia.

Jakość dowcipu zeszła troszkę niżej. Odniosłem wrażenie, że „młodzieżowe” teksty Żółwi to zwyczajne wygłupy i w paru przypadkach czułem się lekko zażenowany ich poziomem. Ja rozumiem, że używanie jojo jako broni miało być na czasie i było elementem humorystycznym, ale też skutecznie wybijało mnie z zawieszenia niewiary. I dlaczego przeciwnicy podziwiali „spacer z psem” z jojo zamiast wykorzystać moment i zaatakować? Kiełbaski zamiast nunchako? Przypomina to bardziej błazenadę niż lekką, zabawną, „jackiechanowską” choreografię. Na szczęście jest tu także sporo udanego dowcipu, który ma prawo rozbawić dorosłego widza.

Wraca Shredder. Zdawać by się mogło, że zginął po upadku z dachu budynku i brutalnym zmiażdżeniu przez śmieciarkę pod koniec poprzedniego filmu. Jak się okazuje – nie. Jakim cudem? Nie wiadomo, po prostu jego ręka „wyrasta” na wysypisku. Nikt nie zauważył najwidoczniej, że ktoś wyrzucił działającego chińczyka na śmietnik. Shredder długo musiał tam się odgrzebywać, bo Żółwie w tym czasie zadomowiły się u April w domu, a pizzeria dostarcza im duże ilości pokarmów od wielu dni. Zatem motywem przewodnim będzie tu zemsta Shreddera. Tak, niezbyt oryginalnie, ale wszyscy właśnie tego oczekiwali, prawda?

Shredder zmienia wdzianko z pedalsko świecącej czerwieni na jeszcze bardziej pedalski świecący fiolet. Mamy tu nawet scenę, w której tak odziany Shredder trzyma zmutowanego kwiatka. Zakładam, że to zamierzony wizualny dowcip, złamanie wizerunku bezwzględnego i mrocznego antagonisty. To samo złamanie mamy w momencie, gdy Shredder orientuje się, jakie są w rzeczywistości potwory, które wykreował. Taki humor bawi i to jest motor tego filmu.
Przerobił sobie też kolce na swym wdzianku, by wyglądać jeszcze bardziej złowieszczo.

Już na starcie widzimy nieznanego chłopaka – dostawcę pizzy. Aktor go grający wcielał się w rolę jednego z Żółwi w pierwszym filmie – i to widać. Zna sztuki walki, potrafi wykonać kilka efektownych akcji. Z niewiadomych przyczyn, widząc przeprowadzkę naprzeciwko adresu, pod który dostarczał pizzę, interesuje się nią. Okazuje się, że to nie przeprowadzka, a kradzież. A złodzieje inteligentnie postanowili założyć pończochy na głowę – żeby nie było wątpliwości, że są złodziejami. Ktoś mógłby powiedzieć – w porządku, zrobili to po to, by nikt nie rozpoznał ich twarzy gdy dojdzie do wpadki. Tak, jeden z bandytów zaraz po złapaniu chłopaka zdejmuje pończochę i pokazuje swoją prawdziwą twarz – inteligencja godna podziwu. Chłopakowi pomagają w ostatniej chwili Wojownicze Żółwie Ninja. Chłopaczyna, widząc wygłupiające się zmutowane zwierzaki znające sztuki walki, nie dziwi się specjalnie. Za to niedługo później, odkrywając te same Żółwie w mieszkaniu April, mdleje z wrażenia.

Po ponad 15 latach od wycieku i zmutowania szczura i czterech żółwi, ktoś orientuje się, że może jednak warto pozbyć się tego mutagennego świństwa. Rychło w czas. Oczywiście prym w medialnej walce przeciwko zalegającym chemikaliom wiedzie April (grana przez inną aktorkę, brak jakiegokolwiek wdzianka w kolorze żółtym). Splinter wyciąga z dupy szklany pojemnik po radioaktywnym szlamie, który ich zmutował, i pokazuje Żółwiom. Też rychło w czas. I to w zasadzie tyle z genezy Żółwi. Nie rozumiem, dlaczego liczyły na „coś więcej” w tej historii. Co więcej mogłoby w tym tkwić?

Nie rozumiem też dlaczego w ogóle naukowcy chcą się pozbyć tego radioaktywnego szlamu. Przecież to fantastyczne narzędzie! Sprawia, że rośliny rosną, zwierzaki też rosną i stają się inteligentne. Brak skutków ubocznych. Można nawet manipulować składem tak, aby dostosować poziom inteligencji mutanta, a w razie potrzeby skontruować antidotum w pełni odwracające skutki mutacji. Rewelacja – po co pozbywać się tak epokowego odkrycia? Może to jest prawdziwa geneza Planety Małp?

„Wojownicze Żółwie Ninja 2” dedykowane są pamięci zmarłego Jima Hensona, którego zapewne znacie jako twórcę „Muppet Show” i pokrewnej „Ulicy Sezamkowej”. Przez lata animował też i podkładał głos pod Kermita. Jego studio odpowiedzialne jest za animacje kukiełkowe na planie pierwszej, jak i drugiej części Żółwi. Efekty tego są oczywiście doskonałe, dorównują wysokiemu poziomowi tych z pierwszej części. Po stokroć wolę te kukiełki od animacji komputerowych – wyglądają po prostu realnie. Jedno, do czego mogę się przyczepić, to Splinter, który trochę bardziej przypominał mi lisa niż szczura. Nieco karykaturalny i komiksowy design służy stronie wizualnej filmu. Jest kolorowo i ciekawie. Do wersji, którą oglądałem, dodano nawet dziwne „bajkowe” odgłosy. Zbędne, wyrywające film już niemal całkowicie z nieco mroczniejszego tonu ustanowionego przez „jedynkę”, ale i nieprzeszkadzające w zabawie.

Laboratorium, do którego trafiają nasi protagoniści, przypomina jako żywo wizje przyszłości z lat 60 - wielkie komputery, masa światełek. Do komputera zasiada Donatello. Bladego pojęcia nie mam, jakim sposobem udaje mu się cokolwiek napisać przy pomocy tych trzech wielkich palców, którymi posługują się Żółwie. I jakim sposobem błędnie wpisane hasło do bazy danych ma wywalić w kosmos cały system? Jak to niby ma działać? Rozumiem blokadę czasową – ma sens, chroni przed atakami typu „brute force”, ale żeby po jednorazowym błędnie wpisanym haśle unicestwiać cały system? Pracownicy tego laboratorium albo musieli być nieomylni albo, zasiadając do komputera, musieli mieć pełne gacie przy każdej próbie logowania.

Cieszy natomiast to, że postawiono większy nacisk na podkreślenie różnorodnych charakterów Żółwi. Różnią się one nie tylko typem posiadanej broni i maskami. Każdy Żółw wykorzystuje tu w pełni swój potencjał i charakterek, choć nie zawsze wypada to w pełni wiarygodnie (Rafael odłącza się od grupy i robi to bardzo „z dupy” – tak zarapowałem, a co!). W pierwszej części niuanse różniące Żółwie były „smaczkiem”, choć mógł wyłowić je każdy fan. W sequelu stają się one jasne, oczywiste i pchają fabułę do przodu, a przy okazji podkreślają niezbędność każdego członka zespołu i opiewają pracę zespołową jako taką. Okrzyk „Cowabunga!” podskórnie odczytujemy jako „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, konotacje literackie wydają się być aż nazbyt oczywiste.

Film ten wciąż tarza się w ówczesnej popkulturze, ale twórcy nie naciskają już tak mocno na ten element. Wyraziste jest chociażby jawne nabijanie się z „Karate Kida”. Doktorek jako żywo przypomina doktorka z „Powrotu do przyszłości”, a atak na Shreddera przy pomocy głośnej muzyki przypomina scenę z Martym wypróbowującym sprzęt dźwiękowy doktora. Nie ma tego tak wiele, jak choćby w serialu animowanym. Rekompensować to ma bardziej młodzieżowe podejście bohaterów. Całość wywołuje wrażenie nadmiaru wygłupów i odrobinę czerstwych już tekstów. Czasem czułem jakby scenariusz był odrobinę „podpowiadany” przez młodzież.

Shredder to wysoce podejrzana persona. Wdzianko to jedna rzecz, drugą jest jego zamiłowanie do młodych chłopców. W filmie możemy usłyszeć, że jego klan rekrutuje każdego, kto zna sztuki walki, „szczególnie małolatów”. Podobnie wyglądało to w pierwszej części. W swoim klanie to Shredder jest prawdziwym guru i podejrzane jest dla mnie to, jakimi ministrantami lubi się otaczać.

Fani liczyli na pojawienie się wielkich nieobecnych – Bebopa i Rocksteadiego. Niestety, prawdopodobnie ze względów prawnych i finansowych nie wykorzystano tu ich wizerunków. Zostali oni zastąpieni przez Tokkę i Razhara. Członkowie klanu chcieli zmutować najbardziej drapieżne zwierzęta, jakie da radę załatwić. I nie jestem w stanie zrozumieć, kto zadecydował, że kolczasty żółw i wilk należą do najbardziej drapieżnych. „Patrz, jak drapieżnie ten żółw pożera liście! Bierzemy go!”

W teorii Tokka i Razhar mają być ultrasilnymi potworami, które poradzą sobie z Wojowniczymi Żółwiami Ninja. Shredder w pierwszej części radził sobie z nimi bez problemu, a ze Splinterem miał kłopot. Zatem skąd fiksacja na Żółwie? Po drugie – skoro mutanty te mają być silniejsze nawet od Shreddera, jakim sposobem liczy on na to, że uda mu się je zdyscyplinować siłą? Miał fart, że nie grzeszą one inteligencją (a spodziewał się chyba, że wyjdą od razu, cytując Makbeta).

Młody i Żółwie wpadają na pomysł, by zinfiltrować szeregi klanu, wstawiając tam swojego człowieka, i zaczynają realizować plan wbrew woli Splintera. Po pierwsze – po co się podszywać, by zinfiltrować, skoro obok naszego agenta bez większych problemów przedziera się jeden z Żółwi i udaje mu się pozostać w całkowitym ukryciu? Po drugie – co miałoby im to dać? W efekcie nie daje im to oczywiście nic, za to dają się złapać.

Dobra, wiem że wszyscy to wiedzą i sam już po prostu muszę parę słów o tym napisać. W filmie pojawia się sekwencja, w której walka mutantów przenosi się na teren koncertu „Vanilla Ice” (kto w takiej ruderze organizuje koncerty?). Wszyscy biorą mutanty za przebierańców, a Vanilla Ice „improwizuje” słynną już piosenkę z tekstem „go ninja go ninja go!”. Scena ta stała się niezwykle słynna, a odniesienia do niej możemy znaleźć nawet dziś (piję tu do motywu z gry „Metal Gear Rising: Revengeance”). Motyw ten bawi, a z perspektywy czasu nabiera ciekawej mocy. Sama piosenka ma potwornie repetytywny tekst, a mimo to w „zaimprowizowanie” go na miejscu nie uwierzyłem ani przez chwilę.

Końcowa walka jest nawet satysfakcjonująca. Tylko dlaczego nie uczestniczy w niej Splinter? Poprzednio okazał się wręcz niezbędny, a tym razem postanowił w tym czasie pomedytować i wychowawczo zostawić walkę Żółwiom. Rzeczywiście, będzie to dla nich nie lada wychowawcza nauczka, gdy zginą z ręki Shreddera. A może Szczur wysłał smsa o treści „Pomagam” i uznał, że na dziś to wystarczy? Pokutuje też jakaś dziwna maniera – Żółwie mogą bić bezosobowych członków klanu, ale zabić samego Shreddera nie mogą. W pierwszej części musiał to zrobić Splinter wespół z Casey Jonesem, (którego brak w tym filmie – bez jakiegokolwiek wyjaśnienia czy śladu). W drugiej mamy największy zawód, jaki można sobie wyobrazić w finałowym starciu.

Shredder zmienia się w mutanta, staje się Super Shredderem (mutuje nawet jego strój!) i dosłownie chwilę później rozwala kilka podpór, zwala sobie na głowę masę drewna i ... umiera. Tym razem bezdyskusyjnie i permanentnie, bo widzimy scenę analogiczną do tej z otwarcia filmu z ręką wychodzącą ze zgliszczy, po czym ręka ta robi „klap”. To zwykły Shredder przeżył upadek z dachu budynku i zgniecenie śmieciarką-śmierciarką, a Super Shredder zginął od paru desek, które się na niego zwaliły? Och, ależ przecież łapy Żółwi nie mogły się splamić krwią naszego głównego antagonisty, co by rodzice powiedzieli? Niewychowawcze to by było. I jeszcze nie daj Boże doprowadziłoby do jakiejś fajnej sceny walki podkreślającej moc kooperacji albo nawet jakiś sens by miało. Pfuj!


Nie ukrywam, że mimo starań oglądałem ten film przez pryzmat tęsknoty i miłych wspomnień. Żółwie miały nawet taką samą piłkę-globus, jaką ja miałem za młodu! Oglądało mi się przyjemnie, choć natłok nielogiczności i błazenada potrafiły skutecznie wybić mnie z rytmu. Ponadto zrezygnowano z tonów mroczniejszych na rzecz podejścia bardziej bajkowego i bliższego serialowi animowanemu niż pierwszym komiksom. Nie jest to wielka wada, ale podobało mi się bardziej poważne podejście do tematu. Ogromnym zawodem jest oczywiście końcówka walki finałowej.
Film gorszy niż część pierwsza, ale nadal na poziomie.

Ocena: 5/10

17 sierpnia 2014

Wojownicze Żółwie Ninja (1990)


Wojownicze Żółwie Ninja

(1990) reż. Steve Barron
Bardzo ciężko pójść dziś do kina na coś, co nie będzie kontynuacją, rebootem, adaptacją lub kolejną odbitką znanego schematu. Ciężko znaleźć coś, co choćby sprawia wrażenie bycia czymś więcej, bycia czymś oryginalnym. A mówię to po przejrzeniu samych tytułów, czasem plakatu, bo zwiastunów zwykłem nie oglądać. Ludzie wciąż szukają w kinie czegoś, co już widzieli wielokrotnie.

Kwejki, demotywatory i najprzeróżniejsze klony 9gaga prześcigają się w promowaniu kolejnych memów i obrazków z gatunku „gimby nie znajo”. Zobaczyć tam można największe hity lat dziewięćdziesiątych od gumy Turbo przez Nirvanę, Amigowe hity, HoM&M i wiele innych. To prawda, po raz pierwszy doświadczamy tak masowego starzenia się pierwszego w pełni świadomego „internetowego” i „skomputeryzowanego” społeczeństwa. I pojawia się tęsknota za czasami dzieciństwa, za bałwankiem Boulim, za Kukuruku, za „Mysterious cities of gold” i oczywiście za Wojowniczymi Żółwiami Ninja. Mam jednak wrażenie, że memy te dobierane są przez osoby rzeczywiście nie pamiętające tego, co pokazują. To pogoń za popularnością. Każdy młody chyba chciałby uchodzić za doświadczonego i znającego się na rzeczy, każdy „pamiętający” zaś wiele by zapewne dał, by móc sobie odjąć cyfrę od swojego wieku, bo przecież to wszystko miało miejsce tak niedawno. Na "Titanicu" byliśmy w kinie dopiero co. Ludzie urodzeni po 2000 roku mają już –naście lat? Jak to się stało? Kiedy?

Na początku lat ’90 Wojownicze Żółwie Ninja to było naprawdę coś. Dziś ciężko to sobie wyobrazić, bo szał tego kalibru jest już chyba rzadkością. Minecraft i Angry Birds wydają mi się czymś o mniejszym natężeniu. Wówczas Żółwie były wszędzie – na wszystkich zeszytach dla dzieci, na plecakach i tornistrach, na plakatach, na albumach z naklejkami, na „karteczkach”, nawet na okładkach pirackich kaset z muzyką (kompletnie niezwiązaną z Żółwiami). Na zachodzie szał pojawił się wcześniej niż u nas. I wtedy pojawił się pełnometrażowy, kinowy film z Żółwiami.

Pierwszy raz widziałem go kiedyś na kasecie wideo. I pamiętam, że byłem pod wrażeniem. Kolejna styczność z tym filmem to już youtube i filmiki tematyczne z Cinemassacre. I teraz, gdy światła dla Żółwi przygasły, a ich popularność wskrzeszana jest powoli w kinach, ten pierwszy, „archaiczny” film nadal będzie się dobrze trzymał? Nie będę trzymał nikogo w niepewności – tak, dziadek jest jeszcze w niezłej formie.

Wyobrażałem sobie, że będzie to bolesny powrót. Jak powrót do starej, zapomnianej gry, która dziś okazuje się tylko niegrywalną rozpikselowaną papką. Tak jednak się nie stało. I nie tylko za sprawą tęsknoty, ten film po prostu nie jest zły.

Spełnia wszystkie oczekiwania fana. Fabuła jest prosta, idzie utartymi ścieżkami przywodzącymi na myśl „Karate Kida”. To jednak zupełnie nie przeszkadza.

Od samego początku widz oczekiwał pojawienia się kluczowych postaci z ich nieodłącznymi atrybutami. Film doskonale wodzi nas za nos – to pokazuje rękę Shreddera, to April O’Neil w swoim żółtym ortalionie, to podniesiony właz kanałów i oczy któregoś Żółwia. Jesteśmy idealnie wprowadzeni w klimat muzyką. Pojawia się napis tytułowy, a Żółwie po raz pierwszy pojawiają się na ekranie w pełnej krasie. A ja, idiota, oglądam film w wersji z lektorem i słyszę właśnie na jakim poziomie będzie stało tłumaczenie – tytuł brzmi „Żółwie mutanty – rycerze ninja”. No tak, chwilę później sztylet sai Rafaela nazwany zostaje „mieczem”, a lektor niektóre sekwencje z młodzieżowym slangiem w ogóle odpuszcza.

Przyznam, że wspominając tę serię, miałem kilka zagwozdek, przy czym jedną z głównych było pytanie – jak oni zamawiają pizzę do kanałów? Cóż, ten film odpowiada na to pytanie w szczerze zabawny sposób. Nie dowiadujemy się niestety skąd biorą kasę na zamówienia. Może niczym Robin Hood, okradają bogatych i rozdają biednym? Czyli głównie sobie. A może gniotą puszki, skupują butelki, wysyłają małe dzieci z akordeonami do komunikacji miejskiej?

I skąd mają w kanałach telewizję? Satelitarnej by chyba nie złapali. Zresztą serial animowany chyba zdaje sobie sprawę z własnych ułomności i potrafi wypunktować ten element słowami Kranga „niezły sygnał jak na 5 mil pod ziemią”. Jeśli mają kablówkę, to jak ją opłacają, na kogo jest wykupiona i na jaki adres przychodzą rachunki?

I dlaczego w serialu animowanym April wciąż chodzi w tym samym wdzianku? Czy ona je w ogóle pierze? I czy Żółwie piorą kiedykolwiek swoje maski? I czy się kąpią i jak? W ściekach kąpielą można się co najwyżej nieco bardziej ubrudzić.

Częścią uroku i humoru tego filmu jest swoista naiwność i niewinność. Żółw ubiera płaszcz, kapelusz i już czuje się nierozpoznawalny. Głupszy pod tym względem był chyba tylko Superman, którego głównym przebraniem były okulary. Nawet Zorro zakrywał większy kawałek twarzy. Tu jest to potraktowane „na luzie”, można uznać to nawet za satyrę z klasycznego przebierania się superbohaterów. Przemawiają za tym liczne odniesienia do innych zjawisk popkultury (Critersy? „Skąd oni biorą te bzdury?”). Odniesienia do popkultury są liczne i są jedną z istotnych zalet Żółwi. Dziś w takich elementach dopatruję się product placementu, ale kiedyś u nas takich zjawisk nie było i każda satyra z innego produktu była czymś rzeczywiście niewinnym.

Tak przebranego Żółwia nie rozpoznaje Casey Jones (wg lektora „Kissy” Jones, co nawet można uznać za uzasadnione fabularnie), który uznaje go wbrew wszelkiej możliwej logice za skina pomalowanego na zielono. Nawet przypadkowy taksówkarz rozpoznał naszego bohatera bezbłędnie! To źle świadczy o naszym niespełnionym hokeiście, który z pewnością nie ma żadnego związku z niejakim Jasonem Voorheesem.

Na powrót Żółwia w domowym zaciszu (czyt. w ścieku) czeka Splinter. Szczur, który gra rolę nie tylko ojca i matki dla Żółwi, ale jest też ich mentorem, przewodnikiem, wszystkim w zasadzie. Mimo korzeni tkwiących przecież w krwawym komiksie dla dorosłego czytelnika, film obiera marketingowo uzasadniony kierunek kina familijnego. Serial animowany i cały zebrany wokół marki hype nie pozwalał już na żadne większe odstępstwa. Dlatego motyw rodzinny, relacje „rodzice-dzieci” są tematem, który stale się pojawia i wciąż wraca. Niestety, jest to motyw potraktowany bardzo powierzchownie, miałko i nieciekawie. O ile przy „ojcowaniu” Splintera wyczuwalna jest także rola mentora, o tyle w późniejszej fazie filmu bezpośrednio podawane dydaktyczne pouczanie i przestrzeganie przed „złymi sektami” itp. jest wręcz irytujące. Wojownicze Żółwie Ninja zyskały swój autorytet między innymi zbliżając się do młodzieży podejściem, slangiem, humorem i nie chciałbym, by ten autorytet był gwałcony i wykorzystywany w kampaniach „w słusznej sprawie”. Na szczęście do tak skrajnych czynów tu nie dochodzi.

Ogromną zaletą pierwszego kinowego filmu o Wojowniczych Żółwiach Ninja jest jego realność. Coś, o co ciężko w dzisiejszym kinie. Na ekranie widzimy aktorów w kostiumach. Te zapewne musiały być dość złożone, bo poruszają ustami, wargami, oczami, mają spory zestaw min. Aktorzy z kolei wyczyniają w tych kostiumach akrobacje godne samego Jackie Chana. Sama choreografia zresztą jest chyba filmami z jego udziałem silnie inspirowana. Zatem nie tylko możemy powpatrywać się w szczegóły faktury skóry Żółwi, ale i podziwiać ich w szybkich, dobrze zaaranżowanych i świetnie nakręconych scenach akcji. I zawsze wygląda to realnie. No dobra, można się przyczepić o nieco mechaniczny ruch ust w niektórych scenach, ale nijak nie psuje to immersji.

Backstory silnie trzyma się komiksowego pierwowzoru z drobnymi wariacjami tu i ówdzie. Brakuje Kranga, głównym antagonistą jest Shredder (wg tłumacza - „Szatkownik”). I bardzo dobrze, bo to chyba najbardziej rozpoznawalny antagonista serii. Jest wystarczająco realny i powiązany fabularnie ze Splinterem i Żółwiami. Troszkę zawodzi za to jego kostium. Shredder nosi czerwone, świecące się jak na dyskotece wdzianko, błyszczące spod metalicznego, nie do końca dobrze dopasowanego, pancerza. Zawodzi też zakończenie. Spodziewałem się dłuższego i bardziej wyrównanego pojedynku między Splinterem, a Shredderem. Za to Żółwie walcząc z nim nie tyle nie potrafiły współpracować, co nawet tego nie próbowały. Wystarczyło rzucić się czterech na jednego – jednocześnie – i byłoby im znacznie łatwiej niż podchodzić do walki po kolei.

Zresztą co można zdziałać z taką bronią? Jedyną rzeczywiście groźną były miecze Leonardo. Co mieli pozostali? Kawał długiego kija – przynajmniej o sensownym zasięgu – u Donatella. Nunczako Michelangela – szybkie, z krótszym dystansem, ale przynajmniej efektowne. I najbardziej lamerska broń ever, czyli wspomniane przeze mnie wcześniej sztylety sai. Krótki dystans, obrażenia tylko kłute. Jedyny sens w ich używaniu to obrona przed wrogiem, który posługuje się mieczem, czyli czysta defensywa. Kto wymyślił, żeby atrybutem jednego z głównych bohaterów były te właśnie sztylety? Zresztą gdzieś u źródła, jeśli mnie pamięć nie myli, wszystkie Żółwie miały miecze, a komiks z ich udziałem był czarno biały, więc czytelnik za nic nie mógł ich od siebie rozróżnić. Tu niestety nie podkreślono charakterystyki każdego Żółwia, a taki np. Donatello to jest niemal niezauważalny. Z łatwością to wybaczam, bo jak wiadomo, wszystkiego w stosunkowo krótkim filmie ująć się nie da, a grupa docelowa i tak będzie wiedziała kto jest kim.

Spodziewałem się też czerstwego i dziecinnego humoru, a dostałem kilka naprawdę fajnych gagów. Nie ukrywam, że uśmiech nie schodził z mej twarzy, a seans oglądało mi się przyjemnie. Ujęcia ukazują akcję tak, że zawsze wiem co się dzieje, nie wyczuwa się tu żadnego łatania niedoróbek na stole montażowym. Nie ma też chaosu szybkich cięć. Kamera bawi się ujmowaniem scen z różnych perspektyw, ukrywa umiejętnie, co ukryć należy, pokazuje i podkreśla, co widzieć musimy. Nie ma w tym kunsztu arcymistrza, ale zdecydowanie wyczuwalna jest sprawna ręka i pomysł na każdą scenę.

Mamy tu nawet elementy podchodzące pod thriller/horror. Mroczny klimat scen z końcówki, szaleńcza scena krzyku Splintera, mrok ścieków, Shredder przypominający nieco Bane’a z filmu Nolana (a także będący dość bezpośrednim odniesieniem do Vadera), z własną sektą nastolatków, nawet Casey Jones przypominający nam o starych horrorach – wszystko to dodaje pikanterii, nadaje ton ciekawszy, bardziej realny.

Choć schemat rodem z „Rockiego” jest tu wyraźny, choć silny klimat zwietrzałego młodzieżowego slangu można dziś określić najwyżej jako „cheesy”, to film jako całość wciąż broni się całkiem nieźle. Ponadczasowy okazał się humor, wysoka jakość wykonania choreografii, inteligentny i czasem zabawny montaż. Odniesienia kulturowe mogą być już nieaktualne, ale są tłem i dziś można je traktować jako ciekawy stempel czasu.

Gorąco polecam nawet jeśli jedyną opcją będzie odkurzenie starej kasety VHS z poobcinanym do 4:3 obrazem, kiepskim tłumaczeniem i nie zawsze trafiającym lektorem. Nadal warto.

Ocena: 6/10

P.S. Moja luba ma „na mnie” ustawiony dzwonek w telefonie „Denver – ostatni dinozaur”. Bezbłędna identyfikacja. Odbiera ze słowami „Halo? Denver?”

23 maja 2014

Transcendencja (2014)


Transcendencja

(2014) reż. Wally Pfister
Zatem film jest wart obejrzenia, kryje się za nim coś więcej, ale niestety przeszkadzać wam będą klisze kina amerykańskiego.

I co, sprawdza się to? Sam nie wiem, ja chyba powoli mam dość. Zagrywka w postaci rozpoczęcia od fragmentu końca albo od samego końca sprawdzała się w kilku filmach, mi się jednak przejadła. Coraz rzadziej ma ona jakiekolwiek uzasadnienie. W „Transcendencji” można próbować uzasadniać – widz ma się nie zastanawiać nad tym, jak to wszystko się skończy, ma zwrócić uwagę na postawy moralne, ma myśleć nad tym, kto ma rzeczywiście rację. Nie oszukujmy się, tak naprawdę pokazano nam to tylko po to, by utrzymać naszą uwagę przez początkowe 15 minut wprowadzenia. Żebyśmy się nie nudzili przez ten czas. Najwygodniejsza metoda, zamiast starać się utrzymać naszą uwagę czymś rzeczywiście odkrywczym, pokazuje się fragment końcówki filmu. Taka kinematograficzna wersja backtrackingu.

Podjęty temat mimo wszystko łykamy szybko, z zaciekawieniem. Wyczuwalny jest jednak pewien dysonans między warstwą fabularną, a wizualną. Wszystko wygląda naprawdę dobrze, tematy informatyczne wyglądają względnie realnie – informatyka nie jest tylko wizualizacją graficzną, ale głównie gołym tekstem na tle czarnego ekranu co w dużej mierze pokrywa sie z rzeczywistością. To scenariusz silnie wymagał ode mnie zawieszenia niewiary i przyznam, że miałem z tym problemy. To, że to nie warstwa techniczna była tutaj głównym bohaterem, nie zwalnia nikogo z dbałości o detale, dzięki którym jestem w stanie uwierzyć albo dzięki którym nie muszę na siłę siebie samego oszukiwać.

Sama fabuła także nie jest niczym nowym, ale jak na typowe amerykańskie kino rozgrywa się w sposób dość oryginalny. Z reguły mamy jasno sprecyzowanych antagonistów i protagonistów, nie ma problemu z określeniem komu mieliśmy kibicować. Ten film staje okrakiem na płocie. Manipuluje stronami regularnie – raz kibicujemy „tym”, ale coś wciąż nie daje nam spokoju, ktoś wciąż podsuwa nam elementy, że może to jednak „tamci” mają rację. Niedługo później oczywistym stanie się dla Ciebie, że to jednak „tamci” mają rację i dokładnie wtedy usłyszysz podszept „czy aby na pewno?”. Nie jest to to samo, co „zadawanie pytań i nie udzielanie odpowiedzi”. Raczej droczenie się z widzem, by pod koniec postawić mały znak zapytania. Czy aby na pewno chce Ci się jeszcze odpowiadać, znowu, na to samo pytanie? Po raz kolejny, drażniące to podejście, w którym traktuje się widza jak głupka, którego nie można postawić przed zagadką bez podawania rozwiązania. To musi być przynajmniej test zamknięty, a my mamy często zmieniać zdanie i wciąż kreślić inną odpowiedź ołówkiem, by po chwili zmazać ją gumką. Powiem tak – lepsze to niż opowiedzenie się po jednej stronie, ale wciąż czułem się potraktowany trochę jak głupek.

Zawodzą gwiazdy światowego formatu. Odniosłem wrażenie jakby ktoś oczekiwał, że da się załatwić role przy pomocy makijażu. Jedyną faktycznie zagraną postacią jest Evelyn (Rebecca Hall). Nie wyczuwa się różnicy w grze Deppa na przestrzeni filmu. Ciężko powiedzieć czy to zagrywka przemyślana, by pozostawić dopisanie pewnych odpowiedzi widzowi, czy może po prostu słaba gra. Morgan Freeman i Cillian Murphy po prostu są, robią swoje i nic ponadto. Możliwe, że to także wina scenariusza, który wprawdzie poszerza nieco postaci, ale robi to wybiórczo i poprzez dopowiadane sztucznie historie.

Efekty specjalne są, zrealizowane poprawnie. To jednak nie jest film akcji, tej jest tutaj bardzo niewiele. Właściwie to ubodło mnie, że w ogóle jakakolwiek większa akcja się w filmie pojawiła, bo de facto odczułem to jako element wysoce naciągany i wymuszony. Nie było potrzeby implementować tu wybuchów, strzelaniny.

Chcecie obejrzeć albo przeczytać coś ciekawego na zbliżone tematy? Lepiej chwycić za film „Ona” albo przeczytać „Solaris”. Próba kompromisu między kinem inteligentnym, zadającym niewygodne pytania bez udzielania odpowiedzi, a kinem popularnym, typowo hollywoodzkim, wyszła niestety mizernie. Efekt nie jest do końca żadnym z nich. Co nie znaczy, że ogląda się to źle – jest powyżej przeciętnej, ale wciąż gdzieś w środku peletonu. Zatem film jest wart obejrzenia, kryje się za nim coś więcej, ale niestety przeszkadzać wam będą klisze kina amerykańskiego.

Ocena: 6/10

P.S. Udało się napisać coś krótko, na temat, bez spoilerów i prawie bez obrazków. Lepiej to czy gorzej? Czyżby to miało być kolejne pytanie, które pozostanie bez jednoznacznej odpowiedzi?

16 maja 2014

Godzilla (2014)


Godzilla

(2014) reż. Gareth Edwards
To kolejny, ósmy już reboot serii (jeśli wliczać w to amerykański obraz z 1998 roku), a czwarty nazwany po prostu „Godzilla”. Ostatnia scena: kamera tuż nad falami oceanu, ciszę zakłóca jedynie skromny chlupot - i napisy. Małe katharsis po tak głośnym (zarówno medialnie, jak i audialnie) filmie. Ach, wspominałem, że będą drobne spoilery? Chyba zapomniałem, prawda? Ci, którzy zdradzali mi w komentarzach drobiazgi do kolejnych filmów z Godzillą, choć wiedzieli, że ich jeszcze nie widziałem, mogą uznać to za moją małą zemstę.

Na wstępie musimy zrozumieć jedną istotną rzecz – bardzo ciężko we współczesnym kinie wiarygodnie wykonać remake serii o wielkim potworze niszczącym miasto atomowym oddechem. W latach ’50, gdy bomba atomowa była jeszcze pewnym novum, a promieniowanie zagadką, widzów można było nabrać na „monstrum zmutowane przez promieniowanie”. Był to dość częsty motyw, którym tłumaczyło się niemal wszystkie nadprzyrodzone elementy na ekranie. Dziś ciężko już w to uwierzyć. Do tego dochodzi ten nieszczęsny oddech smoka, którego fani tak bardzo się domagają, a który z miejsca burzy całą wiarygodność już na etapie scenariusza. Jak z tego wybrnąć? I czy Gareth Edwards podoła zadaniu?

Przed seansem robiłem, co mogłem, by unikać trailerów i teaserów (nie do końca się to udało, głównie za sprawą telewizji). Dzięki temu mogłem nacieszyć swoje oko masą świeżego materiału. Teraz, gdy już sam jestem dziadkiem i przeglądam na spokojnie to, czym karmiono wygłodniałych wielbicieli Króla Potworów, muszę przyznać, że dobrze robiłem wykonując te uniki. Sprzedano wam naprawdę sporo. Ponadto podczas seansu jest moment, w którym wyraźnie wyczuwa się „ta scena robiona jest pod trailer”. Wyłapałem tylko jeden taki przypadek.

Kimże zatem jest Godzilla w tym filmie? To wielki potwór. Zaskoczeni? Jeszcze nie? Cóż, jest on siłą natury i jej sposobem na utrzymanie balansu w przyrodzie. Gdy pojawia się nowe zagrożenie, siła ta zostaje aktywowana. Zatem Wielki G. z miejsca staje się postacią pozytywną, co jest ewenementem jeśli chodzi o rebooty. Wygląda na jeszcze bardziej przypakowanego niż jakikolwiek dotychczasowy jego wizerunek. Pozostaje jednak wierny oryginalnej koncepcji. Jest tu scena, w której widzimy go tuż obok mostu, na którym widzieliśmy w 1998 Emmerichowego Godzillę i aktualny wygląda na znacznie większego (poprawka: jak słusznie zauważył ktoś w komentarzach, to nie jest ten sam most - ten jest prawie trzykrotnie wyższy, zatem wniosek nam się potęguje). Fanów drąży zapewne jeszcze jedno pytanie – czy zachowano atomowy oddech potwora. Odpowiedź brzmi: tak. Wygląda on lepiej i bardziej wiarygodnie niż kiedykolwiek. Jest miksem niebieskiego ognia oraz oddechu (znanego jeszcze z filmu z 1954).

Po raz pierwszy też Godzilla nie zradza się w wyniku wybuchu bomby atomowej. To pierwotna siła natury i nic ponadto. Wybuchy na atolu Bikini z 1954 roku pojawiają się, ale proces przyczynowo skutkowy został tu odwrócony. Wyjaśnienie to bardzo przypadło mi do gustu, bo jest czymś nowym, rzeczywiście świeżym i jednocześnie trzyma się kupy – to nie były testy nuklearne, oni próbowali „go” ubić.

Spodziewałem się, że będzie to film o wielkim potworze, destruktorze miast i że będą z nim walczyć ludzie – tyle. Okazało się, że z miejsca dostajemy nie jednego przeciwnika dla Godzilli, ale od razu dwie sztuki. Widzimy bowiem samca i samicę tego… czegoś. W oryginale nazwany „MUTO”, w polskim tłumaczeniu „GNOL” (zatem żaden ze znanych potworów z uniwersum). Dwa osobniki jednak silnie różnią się od siebie. Jeden jest większy i przypomina bardziej stwora znanego z „Cloverfield” (w Polsce „Projekt: Monster”), drugi zaś jest mniejszy, ale za to ma skrzydła. W kilku ujęciach przypominał mi nawet Rodana, innym razem Destroyaha, jednak podobieństwa są tylko skojarzeniowe. To design w miarę oryginalny i ciekawy. Monstra mają jeszcze jedną istotną moc – impuls elektromagnetyczny. Ludzkości to nie tyle utrudnia, co praktycznie uniemożliwia normalną z nimi walkę.

Silnie odczułem tu dziedzictwo „Cloverfield”. Wiele ujęć i fragmentów walk wielkich potworów obserwujemy niemal wychylając się zza jakichś obiektów, wyławiając to i owo z jakichś ekranów TV pokazywanych gdzieś w tle. Długo jesteśmy tak wodzeni za nos. Ostatecznie parę ujęć walki na pełnym ekranie się znajdzie, ale dopiero gdzieś na końcu i jest tego mało. Za to choreografia tych pojedynków, sposób ich pokazania sprawiają naprawdę pozytywne wrażenie. Fani marki będą mieli ciarki na plecach.

Można się tu także doszukać inspiracji serią filmów o Obcym. Wizualnie zarodniki GNOLa tworzą specyficzną konstrukcję, która na myśl przywodziła mi właśnie twory zmarłego niedawno Gigera. Próbuje się nas także straszyć wielką moszną potwora i groźbą rozmnożenia i rozprzestrzenienia się stworów. Gdy już jesteśmy przy temacie moszny, możecie liczyć na wątki miłosne nie tylko u ludzi. Wszystko to znika równie szybko, jak przestrach na twarzy spowodowany ptakiem uderzającym o szybę (takim prawdziwym, latającym, to już nie było a propos moszny). Wątki rodzinne potworów już widziałem, ale miłosnych sobie nie przypominam (pomijam tu „interracial” King Konga i nie do końca jednoznaczną scenę między Rodanem i Godzillą z filmu „Godzilla kontra Mechagodzilla 2”). Zatem żałuję, że nie rozwinięto ich bardziej.

Sama fabuła ma się całkiem przyzwoicie, ale niestety tonie w tym klasycznym, jakże dobrze znanym amerykańskim blockbusterowym sosie. Niby od samego początku daje nam się do zrozumienia, że nikt z przedstawianych tu bohaterów nie jest bezpieczny, niby mamy dzięki temu siedzieć na brzegu krzesełka i obgryzać pazurki. W praktyce sceny te dają odrobinę emocji, po czym wszystko więdnie. Jakaś tam drobna nadzieja na uratowanie się naszych bohaterów była odczuwalna, ale im dłużej film trwał, tym bardziej ich los był mi obojętny. Wszystkie te klasyczne zagrywki, ciągłe pożegnania z życiem po pewnym czasie zaczynają powszednieć.

Pojawia się dr Serizawa, który tym razem służy głównie jako „moc naukowa” i „wyjaśniator” całej sytuacji. Oczywiście również on nie jest w stanie wszystkiego wytłumaczyć, co wychodzi tylko na dobre. Mamy tu także podskórny przekaz, którego tak bardzo wciąż się boją amerykanie – niczym w „Pulp Fiction” zobrazowany przez zegarek. Należał on do ojca Serizawy i zatrzymał się w dniu wybuchu bomby w Hiroszimie. Mogło to być przedstawione subtelniej i mogło by być takich scenek do wyłowienia więcej.

W wielu aspektach film ten trzyma się mitycznego klimatu oryginału, nakłada na niego maskę naukowego i realistycznego podejścia, co sprawdza się dobrze i okazuje się trafionym sposobem na wybrnięcie ze wspomnianego przeze mnie impasu. Wielka szkoda, że również zgodnie z tradycją, pojawia się także szereg dziwnych i nie do końca przemyślanych scen. Wojsko przyjeżdża do Nevady, środek pustyni, przeszukuje jakiś stary magazyn z odpadami radioaktywnymi i zauważa jedną komorę z wielką wyrwą z tyłu. A gdzieś na końcu tej wyrwy wielki potwór. To oni z powietrza, z obrazu z satelit albo nawet ze zwykłego czołgu nie widzieli tych zniszczeń z zewnątrz? I wielkiego potwora przegapili? Na środku pustyni, gdzie widoczność powinna być doskonała? Zresztą motyw ten pojawia się jeszcze wcześniej, gdy w jaskini naukowcy znajdują wyrwę, a na zewnątrz ogromny ślad prowadzący do morza i są tym znaleziskiem wielce zaskoczeni.

Zdziwiło mnie trochę to, jak lekko podchodzi się do szybkiego wyłączenia elektrowni jądrowej. W rzeczywistości takie wyłączenie w krytycznym momencie nic by nie dało, reaktor musi się chłodzić jeszcze wiele dni po wyłączeniu i wciąż emituje wiele energii. Moje wątpliwości wzbudziła także akcja ratownicza, która wg czasu przedstawionego trwała pięć minut, a konieczne było spuszczenie żołnierza, który zapakuje pacjenta, wciągnięcie pacjenta, potem żołnierza i jeszcze oddalenie się na bezpieczną odległość. Ach, no i jak w każdym amerykańskim filmie, w którym pojawia się bomba, musi pojawić się także licznik, konieczne cyfrowo odliczający czas do wybuchu, a wszystko musi być wykonywane na ostatnią sekundę. „Some days you just can’t get rid of a bomb!”

Wyczuwalna jest także swoista forma zjawiska deus ex machiny. Gdy bohater ma się gdzieś znaleźć, dopisuje mu się motywację, ten walczy zażarcie o to, by tam się dostać i po krótkiej amerykańskiej kliszy z udowadnianiem swoich racji i okazywaniem kto tu jest większym „kozakiem i znawcą” w końcu dopina swego. Te postaci mają uczucia, ale nie mają słabości. Niczym John McClane pchają się w oko cyklonu bez cienia wątpliwości i mamy to wybaczyć, bo przecież mają dobrze zarysowaną motywację. Zawsze tę samą – ratowanie rodziny albo wyjaśnianie rodzinnej tragedii. Słowem – Hollywood pełną gębą i zero odstępstw. Żałuję tym bardziej, bo wiem, że w filmach o Godzilli można było rozegrać wątki okołoludzkie znacznie lepiej i subtelniej, co udowodnił choćby „Powrót Godzilli” z 1999 roku.

Jest to pod pewnymi względami obraz wyjątkowy. To pierwszy Godzilla, w którym tytułowy potwór jest bohaterem jednoznacznie pozytywnym, a jednocześnie nie jest kierowany do młodego widza. Obraz jest mroczny, dla dziecka byłby zapewne straszny, przerażający wręcz. Opisuje to fajna scenka, w której kierowca autobusu ma duże problemy z ucieszeniem dzieci z tyłu, gdy nagle wszystkich przekrzykuje Godzilla swoim charakterystycznym rykiem i tym samym ucisza całą ferajnę. Na widowni średnią wieku mogę ocenić na 20-30 lat, dzieci ani starców nie widziałem. Osób było całkiem sporo, choć sala nie była wypełniona po brzegi. Myślę, że trafiono w target. Chyba, że to sami recenzenci i blogerzy (słyszałem za plecami odgłos sporadycznego prowadzenia notatek).

Prowadzenie notatek w kinie nie jest łatwe.

Efekty specjalne wyglądają bardzo dobrze, mimo dość sutego wykorzystania efektów grafiki komputerowej, wszystko wygląda realnie i szczegółowo. Efektu 3D nie nadużywa się, nie ma scen kręconych z myślą o tym właśnie efekcie, żadnych świszczących i lecących wprost na widza elementów. Mroczny klimat, wartka akcja przy akompaniamencie naprawdę solidnej i zapadającej w ucho muzyki, wszystko to ma prawo podobać się przeciętnemu zjadaczowi popcornu. Fabuła, którą znamy, kilka ukłonów w kierunku oryginału, walki wielkich potworów i wszechobecne zniszczenie ogląda się dobrze. Mamy tu nawet scenę w popularnym ostatnio klimacie „opustoszałego miasta” przywodzącą na myśl „Jestem legendą” albo gry takie, jak „Enslaved”, „Tokyo Jungle” czy jakże sławny ostatnio „The Last Of Us” (które lubię pisać z wielkim „US”, co nadaje temu tytułowi dodatkowy sens). Walki i potwory nie zawodzą, ale jest ich mało. Powtarzają ograny motyw zbliżania się do postaci. Przyprawione sosem znanym z „Cloverfield”, ale w zbyt małych dawkach i bez odpowiednio narysowanego tła, by powtórzyć ten sam sukces.

Każdy fan Godzilli powinien obejrzeć ten film, każdy entuzjasta walk wielkich potworów także. Kilka dowcipów (wplecenie „Devil in disguise” Elvisa było genialnym posunięciem) i tanich zaskoczeń czeka także na tych, którzy nie lubują się w takim kinie. I można się przez moment dobrze zabawić, mogą pojawić się ciarki na plecach przy dwóch, może trzech scenach. Wychodząc z kina czułem mimo wszystko jakieś niedopowiedzenie, czegoś mi brakowało, jakiejś ikry. I po raz kolejny amerykanie sięgają po swoje zużyte klisze, stosują je w miejscu, w którym nie powinni i będą się dziwić, że świat już tego nie łyka. Oczywiście wyciągną z tego wniosek, że Król Potworów nie nadaje się dla dzisiejszej widowni i nie pociągną dalej tematu. To czarny scenariusz. Po raz pierwszy jednak wierzę, że siła marketingu przerośnie siłę recenzencką, że bilety sprzedadzą się dobrze, bo naprawdę chciałbym zobaczyć sequel, byle z odpowiednimi poprawkami.

Ocena: 6-/10