23 maja 2014
Transcendencja (2014)
Transcendencja
(2014) reż. Wally Pfister
Zatem film jest wart obejrzenia, kryje się za nim coś więcej, ale niestety przeszkadzać wam będą klisze kina amerykańskiego.
I co, sprawdza się to? Sam nie wiem, ja chyba powoli mam dość. Zagrywka w postaci rozpoczęcia od fragmentu końca albo od samego końca sprawdzała się w kilku filmach, mi się jednak przejadła. Coraz rzadziej ma ona jakiekolwiek uzasadnienie. W „Transcendencji” można próbować uzasadniać – widz ma się nie zastanawiać nad tym, jak to wszystko się skończy, ma zwrócić uwagę na postawy moralne, ma myśleć nad tym, kto ma rzeczywiście rację. Nie oszukujmy się, tak naprawdę pokazano nam to tylko po to, by utrzymać naszą uwagę przez początkowe 15 minut wprowadzenia. Żebyśmy się nie nudzili przez ten czas. Najwygodniejsza metoda, zamiast starać się utrzymać naszą uwagę czymś rzeczywiście odkrywczym, pokazuje się fragment końcówki filmu. Taka kinematograficzna wersja backtrackingu.
Podjęty temat mimo wszystko łykamy szybko, z zaciekawieniem. Wyczuwalny jest jednak pewien dysonans między warstwą fabularną, a wizualną. Wszystko wygląda naprawdę dobrze, tematy informatyczne wyglądają względnie realnie – informatyka nie jest tylko wizualizacją graficzną, ale głównie gołym tekstem na tle czarnego ekranu co w dużej mierze pokrywa sie z rzeczywistością. To scenariusz silnie wymagał ode mnie zawieszenia niewiary i przyznam, że miałem z tym problemy. To, że to nie warstwa techniczna była tutaj głównym bohaterem, nie zwalnia nikogo z dbałości o detale, dzięki którym jestem w stanie uwierzyć albo dzięki którym nie muszę na siłę siebie samego oszukiwać.
Sama fabuła także nie jest niczym nowym, ale jak na typowe amerykańskie kino rozgrywa się w sposób dość oryginalny. Z reguły mamy jasno sprecyzowanych antagonistów i protagonistów, nie ma problemu z określeniem komu mieliśmy kibicować. Ten film staje okrakiem na płocie. Manipuluje stronami regularnie – raz kibicujemy „tym”, ale coś wciąż nie daje nam spokoju, ktoś wciąż podsuwa nam elementy, że może to jednak „tamci” mają rację. Niedługo później oczywistym stanie się dla Ciebie, że to jednak „tamci” mają rację i dokładnie wtedy usłyszysz podszept „czy aby na pewno?”. Nie jest to to samo, co „zadawanie pytań i nie udzielanie odpowiedzi”. Raczej droczenie się z widzem, by pod koniec postawić mały znak zapytania. Czy aby na pewno chce Ci się jeszcze odpowiadać, znowu, na to samo pytanie? Po raz kolejny, drażniące to podejście, w którym traktuje się widza jak głupka, którego nie można postawić przed zagadką bez podawania rozwiązania. To musi być przynajmniej test zamknięty, a my mamy często zmieniać zdanie i wciąż kreślić inną odpowiedź ołówkiem, by po chwili zmazać ją gumką. Powiem tak – lepsze to niż opowiedzenie się po jednej stronie, ale wciąż czułem się potraktowany trochę jak głupek.
Zawodzą gwiazdy światowego formatu. Odniosłem wrażenie jakby ktoś oczekiwał, że da się załatwić role przy pomocy makijażu. Jedyną faktycznie zagraną postacią jest Evelyn (Rebecca Hall). Nie wyczuwa się różnicy w grze Deppa na przestrzeni filmu. Ciężko powiedzieć czy to zagrywka przemyślana, by pozostawić dopisanie pewnych odpowiedzi widzowi, czy może po prostu słaba gra. Morgan Freeman i Cillian Murphy po prostu są, robią swoje i nic ponadto. Możliwe, że to także wina scenariusza, który wprawdzie poszerza nieco postaci, ale robi to wybiórczo i poprzez dopowiadane sztucznie historie.
Efekty specjalne są, zrealizowane poprawnie. To jednak nie jest film akcji, tej jest tutaj bardzo niewiele. Właściwie to ubodło mnie, że w ogóle jakakolwiek większa akcja się w filmie pojawiła, bo de facto odczułem to jako element wysoce naciągany i wymuszony. Nie było potrzeby implementować tu wybuchów, strzelaniny.
Chcecie obejrzeć albo przeczytać coś ciekawego na zbliżone tematy? Lepiej chwycić za film „Ona” albo przeczytać „Solaris”. Próba kompromisu między kinem inteligentnym, zadającym niewygodne pytania bez udzielania odpowiedzi, a kinem popularnym, typowo hollywoodzkim, wyszła niestety mizernie. Efekt nie jest do końca żadnym z nich. Co nie znaczy, że ogląda się to źle – jest powyżej przeciętnej, ale wciąż gdzieś w środku peletonu. Zatem film jest wart obejrzenia, kryje się za nim coś więcej, ale niestety przeszkadzać wam będą klisze kina amerykańskiego.
Ocena: 6/10
P.S. Udało się napisać coś krótko, na temat, bez spoilerów i prawie bez obrazków. Lepiej to czy gorzej? Czyżby to miało być kolejne pytanie, które pozostanie bez jednoznacznej odpowiedzi?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Fajnie że bez spojlerów, bo jeszcze tego nie oglądałem. Co innego jak znam już film, to ze spojlerami o wiele ciekawiej się czyta.
OdpowiedzUsuń