6 maja 2014
Powrót Godzilli (1999)
Powrót Godzilli
(1999) reż. Takao Okawara
„Powrót Godzilli” to kolejny reboot serii. Jeżeli liczyć się z tym, że wersja amerykańska także miała być swoistym rebootem, to ten będzie trzecim. Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem się, że podobnie do poprzednich, nazwany zostanie po prostu „Godzilla”. Tak się jednak nie stało. Wersja oryginalna to „Godzilla 2000 - Millenium”, choć widuję także tytuły z samym „2000” albo samym „Millenium”. I muszę przyznać, że polski „powrót” na tym tle brzmi całkiem sensownie.
Amerykanie może i średnio zrealizowali swoją wersję Godzilli, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wkurzyli tym filmem Japończyków do żywego, przez co ci postanowili pokazać, jak taki reboot powinien wyglądać. A to potem przerodziło się w całą serię filmów.
Godzilla wygląda inaczej, ale znacznie łatwiej niż w filmie Emmericha można rozpoznać w nim starego znajomego. Ma strasznie długie płyty na grzbiecie, stał się jakby bardziej barczysty. Poziom szczegółowości modelu jest jeszcze wyższy od tego z serii Heisei. Odniosłem jednak wrażenie, że wyraźnie widoczne było złączenie elementu głowy z resztą tułowia i troszkę to raziło moje oko. Niby chciano pokazać Amerykanom, ale zamiast trzymać się całkowicie swojej koncepcji, próbowano pokonać wroga na jego własnym terenie. Pojawia się bowiem zwinnie pływający Godzilla, który jest w pełni generowany komputerowo. Wyglądałby może i nieźle gdyby nie duże zbliżenia ujawniające jego prawdziwą naturę.
„Komputerowość” to doskonałe określenie na cały ten film. Fabuła jest silnie inspirowana „pluskwą millenijną” i po raz pierwszy mamy przekaz obrazujący zagrożenia wynikające ze zbyt powszechnego „ukomputerowienia” wszystkich dziedzin życia. Ludzie odkopują wielki kamień, który okazuje się być zakamuflowanym statkiem kosmicznym i jednocześnie najprawdopodobniej istotą żywą. Czerpie energię ze światła, dlatego na dnie oceanu nie mogło się aktywować. Ale ludzie przyszli, latarkami poświecili, wyczuli energię, którą chcieli wykorzystać i sprowadzili na siebie obłość zagłady.
UFO w całości wykonane jest przy użyciu CGI, co nie wygląda dobrze. Wprawdzie obiekt jest mało skomplikowany – obły, gładziutki, ale sprawia wrażenie sztucznie dorabianego. Jeszcze w serii Heisei mogliśmy zobaczyć grafikę komputerową tu i ówdzie i już wówczas kontrastowało to z resztą efektów wyglądających realnie. Tam jednak nie było tego tak dużo, jak tu. Korzystnie wyglądają tylko drobne dodane elementy, jak atomowy oddech potwora. Sztucznością zawiewają także sceny na siebie nakładane, jednak mają one swój urok.
Kiedyś, gdy słyszałem, że Japończycy wciąż robią swoje Godzille metodą umieszczania faceta w gumowym kostiumie pukałem się w głowę, w której miałem jakieś przebłyski z serii Showa. W życiu bym się nie spodziewał, że ta metoda może dać tak dobre efekty, gdy wykonana z odpowiednią dozą szczegółowości. Jednak ludzkie oko nie jest tak łatwowierne i umieszczenie czegoś przed kamerą wciąż sprawdza się doskonale. Mogę to porównać do mojego zdziwienia na wieść o superpojemnych, ciągle używanych i rozwijanych nośnikach danych w postaci … taśm magnetycznych, czyli tego, co mieliśmy w kasetach magnetofonowych i kasetach VHS. Oczywiście te używane są już tylko w celu archiwizacji, o szybkim dostępie nie może być mowy. Nawiasem mówiąc, w „Powrocie Godzilli” widzimy zarówno najnowsze sprzęty (w końcu to Japonia), ale niektóre rzeczy wciąż wykorzystują długie papierowe wydruki.
UFO uzyskuje dostęp do danych z komputerów ludzi, a także w przedziwny sposób potrafi kontrolować inne elementy elektroniki z fizycznym manipulowaniem kablami włącznie. Mamy tu nawet scenę niemal wyjętą z filmu „Godzilla kontra Biollante”, w której potwór jest całkowicie oplątany kablami. Znalazłem tu także scenę, która najprawdopodobniej nawiązuje do innego „dzieła” Emmericha – „Dzień niepodległości” – gdy cień rzucany przez statek kosmiczny spowija powoli masę ludzi z rozdziawionymi japami.
To, co mnie najbardziej ucieszyło w „Powrocie Godzilli” to wyjaśnienie dwóch jakże istotnych i zajmujących elementów serii. Pierwsza rzecz – jakim cudem żywy potwór jest w stanie przyjąć tyle na siebie i po prostu przeżyć. Przyczyną są nadzwyczajne umiejętności regeneracji uszkodzonych tkanek. Tak, coś, jak u Wolverine’a, z tym, że wg tutejszych naukowców nawet oderwane kawałki ciała wciąż wydają się być żywe. Dziwi mnie tylko, że nie odrastają z tych kawałków kolejne pełne wersje potwora. Ależ mielibyśmy plagę – jeden pocisk wystrzelony w potwora, setki kawałków skóry odlatuje na wszystkie strony i z każdego odradza się kolejny stwór. Tak, przynajmniej w tym filmie, się nie dzieje. Za tę regenerację odpowiedzialny jest jakiś dziwny czynnik – sam nie zrozumiałem czym on jest, czy genem, kawałkiem kodu DNA, komórką czy czym – w każdym razie nazwany zostaje jakże oryginalnie „Organizer-G1”.
Podobnie, jak w pierwszym filmie z 1954, tak i tu pojawia się konflikt – badać czy zabijać? I póki co jedynie „Godzilla kontra Biollante” poszerzył temat badania potwora. Tu odniosłem wrażenie, że po raz pierwszy fabuła tak dobrze rozwinęła ten wątek jednocześnie pogłębiając problem. Jesteśmy mimo wszystko nakierowani bardziej w kierunku badania niż zabijania (w przeciwieństwie np. do bardzo jednoznacznej i dokładnie odwrotnej postawy przedstawionej w serii „Obcy”). Stronniczość ta spowodowana jest głównie ludzkim antagonistą, który był zdecydowany, by potwora przede wszystkim ubić. Jego bezkompromisowe, niemal szaleńcze działania i upór budzą negatywne emocje, które także przelewają się na popieraną przez niego opcję. Mimo to postać ta jest ciekawa, wciąż miałem wrażenie, że za tą maską kryje się człowiek z przeszłością, której nigdy do końca nie poznamy. Spodobała mi się ta subtelność w kreowaniu postaci – i tyczy się ona także tych pozostałych, choć nieco mniej ciekawych.
Subtelnością film wykazuje się także w sferze humorystycznej. Ta, choć skromna, stoi na naprawdę wysokim poziomie. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że te drobne elementy to najlepiej rozegrany humor w całej historii filmów o Godzilli.
Wspominałem o wyjaśnieniu dwóch istotnych kwestii – pierwszą była niezwykła niezniszczalność potwora, drugą zaś jest jego przedziwne zamiłowanie do niszczenia linii wysokiego napięcia. No dobra, aspekt ten nie jest w pełni wyjaśniony, ale sensownie poruszony i po raz pierwszy seria zwraca na to wyraźnie uwagę. Wątek ten ciągnie się od samego początku serii Showa aż po ostatnie produkcje serii Heisei, zatem aż dziw bierze, że tak późno ktokolwiek zwrócił na to uwagę. Wygląda na to, że Godzilla z jakiegoś powodu nie lubi energii produkowanej przez ludzkość.
Pamiętacie jeszcze jakich sposobów armia używała, by zwabić Wielkiego G w odpowiednie miejsce? Och, było ich już trochę, ale nigdy nikt nie wpadł na najprostszy sposób ze wszystkich, który możemy obejrzeć w „Powrocie Godzilli”. Potwór, gdy atakowany, z reguły rusza w kierunku atakującego (co wydaje się być logiczne). A że nie porusza się specjalnie szybko, wystarczyło zaatakować go czołgami i zacząć się w odpowiednie miejsce wycofywać. W ten sposób ludzkość broni się przed niszczeniem swoich strategicznych punktów, jak elektrownie atomowe. Proste, sprytne, skuteczne. Ponadto wynajdują kolejną broń antygodzillową. I nie są to żadne fikuśne lustra odbijające jego oddech ani inne skomplikowane maszynerie, ale pociski wwiercające się w skórę i wybuchające dopiero później. Udaje im się dość skutecznie zranić nimi monstrum. Nie takie znów bezużyteczne to wojsko, jak zwykle, prawda?
Regułą pierwszego filmu w serii było pełne skupienie się na jednym potworze, głównym i tytułowym bohaterze tegoż spektaklu, Godzilli. I tu także mamy odstępstwo od tej reguły. Pojawia się bowiem nie tylko to tajemnicze UFO, ale także dziwny, zdeformowany potwór stworzony, podobnie jak Biollante, z komórek Godzilli. Jego pierwsza wizja, niezbyt ładnie wygenerowana komputerowo, przypomina stwory z „Wojny światów” (raczej te oryginalne albo znane z filmu Spielberga bardziej niż te z filmu z 1953 roku). Późniejsza jego wersja z kolei przypominała mi … Człowieka-słonia. Miał też dziwną właściwość węża, gdyż chciał połknąć Godzillę w całości.
Nasi protagoniści zdecydowanie dają się lubić. Mamy tu wątek prawdopodobnie ojca i córki pracujących razem w sposób niezwykle partnerski. Troszkę to przypomina w zarysie motyw znany z … „Rewanżu Godzilli”, gdzie mieliśmy dziecko i jego opiekuna-naukowca. Oczywiście różnica między tymi filmami, jak i przedstawionymi relacjami to jak niebo, a ziemia. Co ja gadam, niebo i podróż do środka ziemi. Ponieważ kilka wątków nie zostało zamkniętych, liczę na to, że bohaterowie Ci jeszcze wrócą w tej lub innej formie.
Podobała mi się dziennikarka, która starała się o awans, żeby móc pisać w czasopiśmie o komputerach. Jej fanatyzm troszkę mnie zdrażnił w momencie, gdy UFO wylądowało na budynku niszcząc jego górne partie, a ta zaparła się, żeby iść na dach i porobić zdjęcia. Jednak gdy zaczęła zauważać, co się dzieje z komputerami i próbowała przeciwdziałać, szybko ją w swej głowie zrehabilitowałem. Ciekawy i emocjonujący moment mamy, gdy zaczyna ona zgrywać jakieś dane na swój „lokowany produkt” – fioletowy komputerek, laptop. Budynek za chwilę ma zostać zbombardowany przez wojsko. Na ratunek przybywa jej nasz naukowiec i próbuje przemówić do rozsądku – że trzeba uciekać, życie jest ważniejsze itp. Ta pokazuje mu, co robi i – genialny motyw – naukowiec zmienia zdanie o 180 stopni, postanawia samemu zostać przy komputerze i uciekać później. Dziwne, że nie popaliło mu rąk od tarcia… mniejsza o to.
Aktorzy spisują się na medal, przynajmniej w porównaniu do standardowych produkcji w tej serii (powoli zaczynam tracić możliwości porównawcze, ostatnio oglądam prawie tylko kolejne „Godzille”). Muzyka doskonale łączy klasykę serii z nowymi motywami. Gdy Godzilla wchodzi do miasta, by się zemścić na dziwnym kosmicznym statku, klimat gęstnieje, melodia wprowadza niezwykły nastrój, a ciarki biegają po moich plecach. Być może scena ta byłaby niezrozumiała emocjonalnie, gdyby nie bagaż doświadczeń nabytych z oglądania wszystkich poprzednich filmów serii.
Podsumowując – sporo nawiązań i inspiracji literackich i filmowych, ale znacznie bardziej subtelnych. Dziewczynka nosząca imię „Io”, scena nawiązująca do „Dnia Niepodległości”, potwór niemal wyjęty z „Wojny światów”, jest coś z „Parku Jurajskiego” (gaszenie świateł i ucieczka samochodem przed dino… znaczy, przed Godzillą), znalazłem nawet motyw przypominający „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Wszystko to są tylko drobne smaczki, które można sobie wyłowić, nie mamy tu przypadków skrajnych, jak z Indianą Jonesem w „Godzilla kontra Mothra” z 1992. Nawet nie mam za bardzo z czego się ponabijać - motywów głupich i niedorzecznych jest stosunkowo niewiele. A to ktoś zjedzie po linie trzymając ją gołymi rękami i nie dorobi się żadnych, nawet najmniejszych, obtarć. A to statek kosmiczny nagle zaczyna magicznie kontrolować kable, włącznie z tymi pod ziemią (co niedorzeczne, ale jakże efektowne). Motyw tytułowy, czyli chęć odbudowy kosmicznej atmosfery i cywilizacji na Ziemi nie jest nowy, a nazwa „Millenium Kingdom” sprawia, że cały pomysł zaczyna brzmieć niedorzecznie. Troszkę brakowało mi celebrowania pojawienia się nowej wersji Godzilli, to akurat Emmerich rozegrał znacznie lepiej. No i skąd Godzilla wiedział na którym człowieku się zemścić? Finał rzuca drobnym morałem, ale nieprzesadnie naciąganym i równie nieprzesadnie napastliwym.
Ciężko mi już oceniać te filmy, naprawdę. Gdy ogląda się jeden za drugim, powoli traci się porównanie z ogółem kinematografii. Dam 6/10, bo bawiłem się nieźle i film jest całkiem niezły. Jednak, gdy próbuję ocenić czy jest lepszy niż np. „Godzilla kontra Król Ghidorah”, to mam problem. Jest inny, to na pewno. A gdy próbuję go porównać do „Obywatela Kane’a”, to zwoje mózgowe zaczynają mi się przegrzewać. Oczami wyobraźni widzę bramę z napisem „No Trespassing”, a za nią Godzillę na łożu śmierci szepczącą „Roaaaaarsebud! Roaaaaaaarsebud!”…
Ocena: 6/10
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Co do zjeżdzania gołymi rękoma po linie to się nie zgodzę. Przyjrzyj się proszę, w kolejnej scenie bodajże przywitania z córką widać na jego rękach kawałki szmaty/bandaże. Więc albo się zranil albo owinął je przed zjazdem ;)
OdpowiedzUsuńRzeczywiście założył na lewą rękę kawałek białej szmatki, nie zwróciłem na nią uwagi wcześniej. Później widoczna jest jako czarna (zapewne usmarowana, jak całe jego ręce). Zauważ też, że trzyma się obiema rękami podczas zjazdu. A śmiem twierdzić, że kawałek szmatki przy zjeździe taką liną to słaba ochrona.
UsuńWniosek? Film jest nawet lepiej zadbany niż można by przypuszczać.
godzilla pożeniona z obywatelem kane ten film trzeba koniecznie nakręcić ;D choć taka godzilla wersja przemineło z wiatrem albo sokoła maltańskiego też by mogła być :-D
OdpowiedzUsuńJak na moje, najlepsza część oryginalnej japońskiej Godzilli zaraz po pierwszej z lat 50. Poza tym mam do tej części sentyment szczególny bo widziałem ją w kinie. Jeśli się nie mylę była to jedyna Godzilla (nie licząc tej amerykańskiej), która była w polskich kinach wyświetlana. Nie licząc najnowszej intrygująco się zapowiadającej, bodajże zostały cztery japońskie części... swoją drogą gratuluję wytrwałości i cierpliwości.
OdpowiedzUsuńChyba jeszcze Megaguirus był wyświetlany.
UsuńJa na razie utknąłem w połowie serii Heisei, ale jak już ruszę z kopyta, to i do Millenium zaraz dojdę. Kto wie, może nawet mi się spodoba :D
OdpowiedzUsuńHmm, w sumie ja mam podobne zdanie o filmie, a to ciekawe, bo akurat na jego temat słyszałem bardzo wiele różnych opinii. Na kanale jest recenzja, jeśli być miał ochotę zajrzeć - zapraszam ;)
OdpowiedzUsuńPowrót godzilli (1999) jest moim ulubionym filmem z serii,świetne postacie,świetny wygląd godzilli, tylko to CGI strasznie przeszkadza
OdpowiedzUsuń