20 grudnia 2011

Listy do M. (2011)


Listy do M.

(2011) reż. Mitja Okorn

Nie chciałem iść na ten film do kina. Na samo hasło „polska komedia romantyczna” reaguję alergicznie. W sumie już samo „polska komedia” w odniesieniu do filmów ostatnich lat staje się oksymoronem. O filmie „Listy do M.” słyszałem pochlebne słowa, ale podchodzę do takich opinii z dystansem i ze szczególną ostrożnością. W końcu są ludzie, którym nie tylko podobał się taki film, jak „Ciacho”, ale i znają całe fragmenty na pamięć. Ostatecznie dałem się namówić i poszedłem do kina.

Zanim przejdę do omawiania mięska właściwego parę słów należy poświęcić opisowi wypadu do kina jako doświadczenia całościowego. Ten właśnie film sprawił, że zacząłem zastanawiać się nad uwzględnianiem w swojej ocenie wszystkich czynników składających się na wrażenia z wypadu do kina. Cała sala zgodnie podzielała moją opinię głośno to artykułując. Chodzi oczywiście o potwornie długi ciąg reklam przed seansem. Wierzcie mi, chodzę do kina od czasu do czasu i wiem, że nawet jak na standardy kinowe taka dawka głośnych, nudnych i dawno opatrzonych w TV reklam nie jest normalna. W TV takie dawki są do przyjęcia, bo leci to sobie gdzieś w tle, gdy my robimy sobie herbatę czy sprawdzamy coś w Internecie albo skaczemy po innych kanałach. W kinie to prawdziwy test wytrzymałości nerwowej widza. Głosy „ile tego jeszcze” i „o, kurde nareszcie” dało się usłyszeć z całej sali. Mam nauczkę, następnym razem przyjdę 15 minut po czasie i załapię się góra na 5 minut reklam (może nawet wśród nich same trailery, przy odrobinie szczęścia).

Jeszcze jedna uwaga przedseansowa a propos trailerów. Wyobraźcie sobie kontrast: trailer Mission Impossible 4 połączony z reklamą jakiegoś samochodu, potem trailer Sherlocka Holmesa 2, a potem... trailer polskiej komedii „Pokaż kotku, co masz w środku”. Zazwyczaj nawet z kiepskich i żenujących polskich komedii da się wyłowić ten jeden czy dwa momenty, przy których faktycznie lekki uśmieszek na twarzy może się pojawić. Motywy ograne, ale umiarkowanie zabawne. I te dwa motywy się eksponuje w trailerze, jak to tylko możliwe. A trailer „Pokaż kotku, co masz w środku” składał się w całości z fragmentów, które były żenujące, choć wyraźnie chciały być zabawne. Pomruki z widowni podzielały po raz kolejny moje zdanie – żenada. Zastanawia mnie to wielce, skoro montażysta, który siłą rzeczy film musi obejrzeć i złożyć z niego trailer, jest w stanie bezbłędnie rozpoznać dobre momenty i te gorsze, to dlaczego dla nikogo nie płynie z tego żadna nauka? Odpowiedź jest prosta, bo nikt za to jeszcze nie oberwał po kieszeni. Wątpię żeby reżyser i producent w ogóle oglądali swój film, może przy odrobinie godności zmieniliby chociaż napisy i podpisali się pseudonimami. Jeszcze jedna uwaga – trailer twierdził, że film jest twórców „To nie tak, jak myślisz, kotku”. Czyżby dział marketingu uznał słowo „kotku” za dobrze sprzedające się zaraz obok „seks”, „miłość”, „ostatni”, „ciacho” i paru innych? (Ciekawe jak by się sprzedał film o tytule "Seks z ostatnim ciachem", można dołożyć że w wielkim mieście albo, że ciacha nie płaczą. Treść nieistotna, byleby nazwiska do plakatu były ;)

Z takim złym nastawieniem przystąpiłem do oglądania filmu, który również miał być polską komedią romantyczną.

Film jest mocno nierówny. Scenariusz ma swoje wzloty i upadki trzymając się bardzo interesującej osi, którą znamy choćby z filmu „To właśnie miłość”. Wygląda to trochę tak, jakby ktoś z talentem i pomysłem usiadł i napisał fajny scenariusz, potem usiadła do niego Łepkowska i zmieniła parę kwestii komentując „to za mało czytelne dla widza, trzeba wyjaśnić”, „tu napiszemy językiem słownikowym i wcale nie interesuje mnie to, jak ludzie w rzeczywistości się wypowiadają”, a na końcu przyszedł jeszcze producent z działem marketingu i dopisali wstawki z product placementem (już nie tak agresywnym, jak np. w "Miłości na wybiegu" czy "Ciachu", ale wciąż zbyt rozpoznawalnym i drażniącym). Rdzeń nadal się broni, a zatrudnieni do wykonania aktorzy wzbili się na wyżyny swoich możliwości, co by odratować niektóre mielizny. Ktoś musiał chyba twardo bronić niektórych fragmentów nie wypowiedzianych wprost, ale w pełni zrozumiałych, co wyszło filmowi na dobre. Na szczególną uwagę zasługuje Maciej Stuhr. Odniosłem wrażenie, że modyfikuje on z lekka swoje kwestie tak, aby móc je w ogóle wiarygodnie wypowiedzieć. Kontrastuje to z innymi postaciami w filmie, które nie zawsze potrafią tak płynnie, zabawnie i wiarygodnie się wypowiadać.

Mogę się przyczepić do technikaliów, do budzenia się o poranku, a nawet rodzenia w pełnym makijażu, do kilku żenująco brzmiących kwestii, ale tak naprawdę to szczegóły, detale. To, co się liczy najbardziej, to przyjemność jaką odczuwa się w trakcie i po obejrzeniu filmu. Detale te nie psują przyjemności, a ta wraz z każdą kolejną minutą rośnie. Od filmu „lekko ponad przeciętną” (w skali światowej, do polskich produkcji nie porównuję, zabrakłoby nam skali) wszystko powoli się rozkręca. W efekcie rozbawieni scenami autentycznie zabawnymi i wzruszeni baśniowymi opowieściami o wigilijnym pojednaniu wychodzimy z kina zadowoleni i usatysfakcjonowani. Powiedziałby ktoś, że te historie są oderwane od rzeczywistości i przez to mało wiarygodne. Oczywiście, że są, ale nie należy ich traktować dosłownie, ale jako baśń, opowieść wigilijną, którą widz musi dopiero przefiltrować i przełożyć na język rzeczywistości. To nie wydarzenia czy imiona, czy wygląd bohaterów ma tutaj znaczenie, ale to, jak Ci bohaterowie się zachowują w obliczu napotkanych wydarzeń. Same imiona jasno dają nam do zrozumienia, że jest to zabieg zamierzony, wyolbrzymienie, czy jak mówią amerykanie, elementy „over the top” są tutaj jak najbardziej na miejscu. Powiem więcej – dokładają swoją cegiełkę do zabawności poszczególnych scen komediowych.

Polecam gorąco ten film nie dlatego, że jest naprawdę bardzo dobry, lekki, przyjemny (a jest), ale dlatego, żeby Panie i Panowie na górze zrozumieli które filmy naprawdę podobały się publiczności. Producenci widzą co się dobrze sprzedało, wyciągają wnioski i idą dalej w danym kierunku. A polski widz zazwyczaj idąc do kina tak naprawdę nie tylko nie wie na co idzie, ale i nie ma za bardzo wyboru, bo dobrych komedii w ostatnim czasie jak na lekarstwo.
Sleszu radzi: idźcie na „Listy do M.”, a potem jeszcze kupcie DVD, bo warto. Oszczędzicie później omijając szerokim łukiem „Pokaż kotku, co masz w środku” (odpowiedź jest oczywista: pustkę czekającą na wypełnienie banknotami – nie tym razem).

Ocena: 7/10

P.S. „Listy do M.” są moim zdaniem nawet lepsze od „Love actually”, z którego formułę pożyczają.

P.S.2 Ocenę z 8/10 zmieniam na 7/10. Ochłonąwszy po pierwszym wrażeniu stwierdziłem, że to nie jest film AŻ tej klasy, nie ta liga. Wciąż jednak to dobre kino, warto obejrzeć.

21 listopada 2011

Wielbłąd, odcinek 1

Każdy popełnia błędy. Od tego powinienem zacząć i tak właśnie robię. Jednak na pewnym szczeblu upublicznienia naszej pracy warto czasem sprawdzić dwukrotnie, spojrzeć drugi raz albo przynajmniej wrzucić w pierwszy lepszy edytor tekstu z poprawianiem pisowni (jest ich od groma, a Open Office podkreśla nawet te podejrzane składniowe).

Błędy na wyższym szczeblu będziemy tu nazywać posiłkując się czerstwym żartem - wielbłądami. Trafiałem na nie wielokrotnie, ale nigdy nie dokumentowałem ich ani nie spisywałem ani tym bardziej nie upubliczniałem swojej wiedzy na ich temat. A przyszło mi do głowy, że sam chętnie bym o czymś takim poczytał.
Koło nosa przeszły mi wielbłądy takie, jak wytłuszczony napis "chmóra" w podpisie pod jakimś newsem w Superstacji, wiele wielbłądów książkowych, growych i nie tylko. Trudno, od teraz co ciekawsze postaram się dokumentować i zamieszczać.

Na pierwszy ogień idą przypadkowo wybrane filmy - wydania Blu-ray. Autorzy tekstów umieszczanych na okładkach mają wyraźny problem z odmianą niektórych wyrazów.
Oto fragment tylnej okładki pudełka z filmem "Nie zadzieraj z fryzjerem":
"(...)oglądając ostrą jak brzytwa i wypełnioną akcją po brzegi komedią."
Tylko literówka czy problem z odmianą wyrazów? A może to ja tu czegoś nie rozumieją ;)?

Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku wydania filmu "Rocky 3". Niestety, Panowie i Panie, edytory tekstu nie wychwytują wszystkiego i naprawdę warto czasami przeczytać drugi raz to, co się napisało.

Tutaj na moment się zatrzymałem nie rozumiejąc co autor miał na myśli. Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że najprawdopodobniej chochliki zjadły literę "z" i powinno być "z wybuchową wręcz pasją". Miałoby to sens.

Piardowe te błędy, prawda? Sleszu się czepia. Owszem, czepia się. Powiem wam teraz dlaczego w ogóle zacząłem czytać opisy filmów, które doskonale znam. Bo trafiłem przypadkiem na tego pięknego rodzynka, jakim jest wydanie Blu-ray filmu "Final Fantasy: The Spirits Within". Zacznijmy od lżejszego kalibru - błąd, który można uznać za literówkę. Mamy tu "garstką" zamiast "garstkę".

A teraz grubszy kaliber. Bezczelny, wytłuszczonym drukiem podkreślony błąd ortograficzny. Długo stałem oniemiały i zastanawiałem się czy to może ja jestem w błędzie, może źle myślę, może to jakaś Barbórka...
Chyba nie. Zresztą, zobaczcie sami:

P.S. Należy się coś na deser. Błąd czy efekt zamierzony? Nie wiem. Fotka ekranu TV, włączona gra to Uncharted 3: Oszustwo Drake'a.



13 listopada 2011

Filmowy twitter cz. 4

Harrison Bergeron (1995) - ocena 9/10
reżyseria: Bruce Pittman

Gdy moja ocena jest wyższa niż 8/10, to należy pamiętać jedno - It's personal. Oznacza to, że moja ocena może być spowodowana nie tylko tym, że film jest rewelacyjny, ale również osobistymi przesłankami, sentymentem albo jakimś innym kluczem. Harrison Bergeron to film, na który trafiłem bardzo dawno temu w telewizji, oglądałem nie od początku, a po obejrzeniu byłem zachwycony. Bardzo mocno utkwił mi w pamięci, lecz po skrawkach informacji, jakie miałem, nie potrafiłem odnaleźć nawet jego tytułu. Niedawno, nie bez pomocy, odnalazłem ten film i obejrzałem ponownie. I nadal zachwyca. Mimo wszystko. Zaskakujące, że ta produkcja stricte telewizyjna nie doczekała się żadnego remake'u, a sam scenariusz nie został uznany przez wielkie producenckie głowy za godny lepszego dofinansowania. Nie będę zdradzał nic z fabuły - jest to film sci-fi i kreśli swoją wizję przyszłości bardzo sprawnie i na tyle ciekawie, że z łatwością wybaczam mu błędy i niedoskonałości. Z dużą łatwością.

Nosferatu - symfonia grozy (1922) - ocena 7/10
reżyseria: F.W. Murnau

Fabularnie bez rewelacji, historia dokładnie taka jakiej widzowie oczekiwali i jaką znali. To, co wyróżnia ten film i sprawia, że jest ponadczasowy to kreacja Maxa Schrecka, który wcielił się w rolę Nosferatu, wampira. Naprawdę nazywał się Max Schreck, przynajmniej tak podają źródła. Maksymalny strach. I to się zgadza, Schreck jest lepszy niż Bela Lugosi i Christopher Lee razem wzięci. Do tego urok filmów początku wieku, który dodaje mrocznego klimatu - wszystko to sprawia, że sceny z Nosferatu budzą autentyczną grozę. Dobry film, warto przecierpieć kobietę głaszczącą kwiatek czy ckliwe, niewzbudzające żadnych emocji sceny, by zobaczyć Nosferatu. Rozważałem, czy ten film zasługuje na 6 czy na aż 7, po wahaniach doszedłem do wniosku, że jeżeli film z 1922 po niemal stu latach potrafi wzbudzić grozę lepiej niż nowożytne produkcje, to zasługuje na tę lepszą ocenę.
Max Schreck!

Cień wampira (2000) - ocena 6/10
reżyseria: E. Elias Merhige

Film o filmie, konkretniej o wyżej opisywanym "Nosferatu - symfonia grozy". Mimo fantastycznej obsady i świetnego tematu oglądałem bez większych emocji. Autentyczne wrażenie robi Willem Defoe, za rolę w tym filmie był nominowany do Oscara (wyprzedził go Benicio del Toro w kreacji z filmu "Traffic"; będzie trzeba kiedyś obejrzeć). Doskonale wczepia się w historię kinematografii i próbuje ją naciągnąć do legendy. Wizualnie mu się udaje, ale scenariusz mnie nie przekonał, nie uwierzyłem. Chociaż może, to imię i nazwisko...
Max Schreck!

Szpon (1957) - ocena 3/10
reżyseria: Fred F. Sears

Najbardziej wędrująca ocena filmu, jaką kiedykolwiek dałem. Z 6/10 spadła do 3/10. Dylemat miałem zbliżony do oceny filmu "Przybysz z kosmosu". Jak ocenić filmy, które są tak złe, że sprawia nam przyjemność oglądanie ich i uśmiechanie się do ekranu? Z jednej strony - to crapy, należy im się najniższa możliwa nota. Z drugiej - przecież doskonale bawimy się oglądając je, a przecież o to w kinie chodzi przede wszystkim. Ocena 3/10 to mój mały kompromis z tym problemem.
Szpon wyświetlany jest nieraz na seansach zbierających najgorsze filmy wszechczasów. Zupełnie niesłusznie moim zdaniem. Podobno jeszcze w latach 50 wyśmiewano design potwora. Nie wiem czy to moje wypaczenie wynikające z nadmiaru oglądania mizernych efektów CG, ale mnie się ten potwór po prostu podoba - jest wizualnie przerażający. Ponadto porusza gębą, nozdrzami i nie tylko. Tak, lata jakby chciał a nie mógł, ale mimo wszystko robi wrażenie.
Dużo tu powtarzanych do znudzenia tych samych ujęć Szpona, odrobina nudy i jedna ogromna wada i głupota w scenariuszu. C'mon, naprawdę nie można było ominąć jego pola antymaterii poprzez sprowokowanie potwora do zjedzenia bomby atomowej i wysadzenia jej? Przecież ten wygłodniały potwór zjada samoloty bez popitki, zakąsza ludźmi. No i spodziewałem się, że pod koniec zobaczymy jajo pozostawione w gnieździe.

Kroniki żywych trupów (2007) - ocena 3/10
reżyseria: George A. Romero

Romero we własnej osobie wraca do tematu zombie, który tak świetnie potrafił ująć w klasyku "Noc żywych trupów". Próbuje tu koncepcji znanej z "Blair Witch Project" z tym, że kamera tu nie szaleje tak bardzo. Sporo ujęć widzimy z kamer przemysłowych. Koncepcja dobra, ale postaci nieciekawe, nudne, a wydarzenia nie porywają w najmniejszym stopniu. I to mnie bardzo, bardzo dziwi, bo jest jedna postać (i może ze dwie dodatkowe sceny), która robi wrażenie. Widać, że Romero wciąż wie, co naprawdę dobre, tylko jakby zupełnie świadomie daje nam małą wisienkę na górze tony gorzkiego ciasta. Ta wisienka to oczywiście postać amisza. Może znajdziecie wycięty z nim fragment na youtube albo gdzieś w Internecie - nie jest specjalnie długi, za to gęba sama układa się w uśmiech. Ten amisz po prostu kradnie wszystkim film. Czekam, aż Romero obejrzy Zombieland i się jeszcze odegra.

Piknik pod wiszącą skałą (1975) - ocena 7/10
reżyseria: Peter Weir

Zarekomendowano mi go jako "najnudniejszy film pod słońcem" i "najbardziej przereklamowany". Faktycznie, ma sporo skrajnych opinii. Peter Weir miewa różne filmy od dziwnych, jak "Hydraulik" (nad tym filmem będę musiał się kiedyś jeszcze porozwodzić, bo to ciekawy temat) po tak świetne, jak "Truman Show". Spodziewałem się nudnego siedzenia przy kawce, które będzie udawało ambitny horror, a klimat pikniku będzie miał nas wystraszyć. Albo czegoś w tym stylu. A dostałem autentycznie ciekawy i klimatyczny thriller, którego fabuła była chyba inspiracją do scenariusza "Blair Witch Project". Obejrzyjcie ten film, warto. I pomyślcie nad podobieństwem do Blair Witch. Coś w tym jest, prawda?

Planeta 51 (2009) - ocena 4/10
reżyseria: Jorge Blanco

Ziemia kontra latające spodki - odwrócenie ról. Kilka umiarkowanie udanych dowcipów nie ratuje tego filmu, który wyraźnie czerpie inspirację z produkcji Dreamworks. Nie w tę stronę, folks. Bierzcie przykład z lepszych, zobaczcie produkcje Pixara, "Horton słyszy Ktosia" czy nawet "Klopsiki i inne zjawiska pogodowe". Dreamworksa mamy oficjalnie dość.

Zakazana Planeta (1956) - ocena 8/10
reżyseria: Fred M. Wilcox

Chciałem sobie zrobić seans-cykl złożony ze starych filmów sci-fi/fantasy z mało znanymi kreacjami niezwykle znanych aktorów. Z założenia miały to być crapy, bo temat mnie ostatnio wciągnął i mało mam wystawionych niskich not na Filmwebie. Za mało shitu widziałem. Na pierwszy ogień wrzuciłem "Zakazaną planetę", film z Leslie Nielsenem z 1956 roku. I jakże się pomyliłem. Film okazał się bardzo dobry, fabuła wciąga i zaciekawia. Finału możemy się domyślić, ale tylko dlatego, że kino wprawiło nas już w przewidywaniu tego typu konstrukcji w produkcjach, które zżynały z filmów takich, jak ten. Efekty specjalne robią wrażenie, design jest oczywiście urokliwy (jak we wszystkich filmach sci-fi z lat 50), a Robby the Robot ma tutaj swój pierwszy występ i wygląda przekomicznie. Muzyka i dźwięk są niezwykłe, wprowadzają w klimat i tworzą ikonę, która będzie wykorzystywana przez lata. I to wszystko na długo przed pojawieniem się Star Treka. Naprawdę warto obejrzeć, uśmiechnąć się na widok Robby'ego, przekląć durni, którzy nie rozumieją, że podchodzenie do celu, do którego strzelają to samobójstwo, docenić muzykę i dźwięk, zaciekawić się fabułą i zakończeniem. I'm into it.

Zardoz (1974) - ocena 3/10
reżyseria: John Boorman

Do obejrzenia tego filmu skłoniło mnie zdjęcie Seana Connery'ego, którego nigdy nie chcielibyście w tym stroju zobaczyć. I jeśli macie spory szacunek do tego aktora lub go lubicie - wierzcie mi, zarówno zdjęć jak i samego filmu należy unikać za wszelką cenę, a tego tekstu dalej nie czytać.
Wyobraźcie sobie pornola, który nie podnieca, w którym kobiety mają tylko małe cycki, występuje ogrom zabójstw, orgii, broni. To wszystko w klimacie sado-maso sci-fi, gdzie 40-letni Sean Connery w czerwonych, obcisłych gaciach z nabojami uwieszonymi na gołej, owłosionej klacie z butami prostytutki sięgającymi powyżej kolan i pistoletem w ręce zaprzężony do rikszy wozi faceta wyglądającego na pedała, gwałci niewinne kobiety. A gdy kobieta nie stawia oporu - zniechęcony rzuca nią jak workiem ziemniaków. Ten sam Sean Connery biega literalnie trzęsąc cyckami (zastanawiam się czy nie ma większych od pokazywanych tu kobiet) i próbuje obalić swoich bogów.
Na początku nawet uwierzyłem w zamysł pokazania jakiegoś sensu w fabule i chciałem dać 5/10. Potem poszedłem po rozum do głowy. Za dużo tu scen, które śmieszą. Moja wersja zdarzeń wygląda tak: 1. Napisano scenariusz do pornola 2. Próbowano zatrudnić kogoś znanego, znalazł się Sean Connery, który jednak nie zgodził się zagrać w pełnoprawnym pornolu 3. Dopisano na siłę sens do poszczególnych scen, ale zostawiono cycki i obcisłe, łatwo spadające ubranka (marketing nalegał). To tylko moja hipoteza.
Krążą też historie, że Sean Connery chciał się oderwać od swojego wizerunku jako James Bond. W pierwszej scenie, w której go widzimy odwraca się do kamery i strzela. Brakuje tylko wizerunku lufy i spływającej krwi. Good work.
Nie zmyślam tego, ten film naprawdę istnieje. A wspominałem już o Seanie Connerym w sukni ślubnej?

"Zakazana planeta" z Leslie Nielsenem za mną, "Zardoz" z Seanem Connery za mną, teraz kolej na... *przełyka ślinę* ... "Leonard, część 6" z Billem Cosbym. Nie wiem czy się odważę.

2 listopada 2011

Dajcie żyć

Gram sobie w jakąś starszą gierkę RPG. Daleko od sejwa, daleko do następnego - standard w przypadku co trudniejszych starszych już gier na PlayStation. Siada prąd. W takich momentach doceniam klasyczne Dungeons&Dragons. Świeczka wprowadza specyficzny klimat - wciągam się w książkę. Mocno pochłonięty klimatem nie zważam na to, że przy tak słabym świetle psuje się wzrok. Wraca prąd - światło się zapala, czar pryska. Chwilę później postanawiam odpalić szybką partyjkę w Gran Turismo 5. Aktualizacja ponad 1 GB. Proszę czekać, proszę nie wyłączać ani nie odłączać... bzium. Prąd się rozmyślił.

Sobota - zdążyłem na ostatni tramwaj do domu, nie muszę czekać na nocne. I nawet miejsce siedzące jest. Tramwaj zatrzymuje się w połowie drogi - awaria. Brak napięcia. W takich momentach przydają się dobre buty albo anielska cierpliwość. Poszedłem na przystanek autobusowy - trudno, pojadę nocnym. Na pięć minut przed planowanym przyjazdem nocnego przyjeżdża autobus "Za tramwaj".

W weekend miasto postanowiło wykonać jakąś renowację torów między Przeróbką a Stogami w Gdańsku. Puścili linię autobusową zastępczą, całość była wcześniej obwieszczona na stronie Internetowej, akcja przeprowadzona sprawnie. Wracam do domu, wysiadam z tramwaju. Jakiś starszy Pan, lat około 70, rozgaduje się do samego siebie i do innych. Pyta mnie o coś, próbuję go zrozumieć, w ciemno odpowiadam, że za chwilę przyjedzie autobus i będzie można pojechać dalej na Stogi. Okazuje się, że on to właściwie jechał na Stogi, ale teraz to woli już w przeciwnym kierunku i gdzie jest przystanek. Moja teoria okazuje się prawdziwa. Ilekroć jadę komunikacją miejską zastanawiam się gdzie Ci wszyscy starsi ludzie tyle jeżdżą. Mam taką teorię, że może jeżdżą dla towarzystwa i dla zabawy. Zamiast spaceru. Od pewnego wieku ma się darmowe przejazdy, miejsca zawsze ktoś ustąpi, ciepło jest, wygodnie, dużo ludzi i nie tylko w niedzielę. Ci sprytniejsi biorą ze sobą kulę, żeby miejsce siedzące było na 100%. Do niedawna myślałem, że to tylko moja zabawna teoria, którą traktowałem jako taki mój mały dowcip i śmiałem się z niego czasem w duchu nie dzieląc się nim z nikim. Teraz zaczynam w niego wierzyć. Bo niby w jakim celu miałby jechać w jednym kierunku taki kawał drogi, żeby potem zrezygnować i chcieć jednak jechać dokładnie w przeciwnym kierunku i to tylko dlatego, że dalej tramwaj już nie jedzie?
Skoro to okazuje się prawdą, to może i w fabrykach puzzli faktycznie mają zatrudnioną osobę do wyjmowania jednego kawałka z każdego pudełka, a projektanci mają płaconą prowizję od wielkości zaimplementowanego nieba.

W tygodniu sypiam zazwyczaj około 4-5 godzin dziennie, głównie z konieczności. Odsypiam w autobusach i tramwajach, bo dziennie spędzam w nich około 3 godziny. Rozumiem, że kogoś nie stać na dobre słuchawki i ma jedynie takie wkładane do uszu (szajs okrutny, to się w ogóle ucha nie trzyma i jest potwornie niewygodne, że o jakości dźwięku nie wspomnę). Ale nie musi wtedy ustawiać muzyki tak głośno. Te słuchawki nie mają żadnego wytłumienia, wyciszenia. Ok, w tramwaju jest głośno, a trash metalu nie wypada słuchać cichutko, bo jeszcze nie daj Boże "zrozumiem słowa piosenki i przestanę lubić ten zespół". Przełknę, bo sam lubię głośniej posłuchać tego czy owego (Florence and the Machine!). Nie przełknę wieśniaków, którzy nie tylko nie mogą się powstrzymać przed puszczaniem na całą parę muzyki z komórki, ale i nie mogą się powstrzymać przed śpiewaniem jej i tańczeniem wymachując rękami na wszystkie strony. Nie komentuję samej muzyki (zazwyczaj jakieś imprezowe techno albo jakieś drumy), ale każda muzyka puszczana ze słabego głośniczka w komórce na całą parę nie gra, ale po prostu niezrozumiale furczy. A śpiewających techno i tańczących w autobusie Panów pozdrawiam. Może kiedyś przywyknę, bo przy zapalonych kibicach robiących podobne rzeczy lepiej mi idzie zasypianie.

2 października 2011

Filmowy twitter cz. 3

Billy Elliot (2000) - ocena 6/10
reżyseria: Stephen Daldry

Wesoły film. Standardowa historia o spełnianiu marzeń. Wybija się ponad przeciętność optymizmem, który nie wzbudza poczucia banału oraz jakże dobrze przedstawionym tłem historycznym.

Thor (2011) - ocena 3/10
reżyseria: Joss Whedon, Kenneth Branagh

Nie dajcie się zwieść pozytywnym opiniom nt. tego filmu. Ledwo przetrwałem do końca. I co z tego, że reżyser nawiązywał do dzieł Szekspira, skoro i tak to wciąż ta sama papka, tylko że tym razem nudna i wzbudzająca uśmiech politowania. Nawet sceny akcji nie robią żadnego wrażenia.
Aż 3 za jedyne ciekawe role - Lokiego i Odyna (Anthony Hopkins!). Natalie Portman po świetnej roli w Czarnym łabędziu pokazuje ... takie coś. Cóż, ale z drugiej strony chyba lepiej się tego nie dało zagrać, gdy scenariusz zasysa.

Tożsamość (2011) - ocena 7/10
reżyseria: Jaume Collet-Serra

Tu z kolei nie dajcie się zwieść negatywnym opiniom. Wprawdzie to wszystko już gdzieś było i często w lepszym wykonaniu, ale co z tego? Ten film jest po prostu dobry, ogląda się go z przyjemnością i jednym tchem. Nareszcie trafiłem na przyzwoity film akcji. Ach, no i rola Bruno Ganza, którego wciąż pamiętam ze świetnej roli w "Niebie nad Berlinem" - miodzio.

Skąd wiesz? (2010) - ocena 7/10
reżyseria: James L. Brooks

Tutaj również naczytałem się negatywnych opinii, również niesłusznych. Jest to - uwaga - komedia romantyczna i co rzadkie w ostatnich czasach - dobra komedia romantyczna. Subtelny humor, naprawdę fajny scenariusz i ciekawe postaci. I nawet amerykańska kalka tego gatunku nie przeszkadza w trakcie seansu. Tego można się było spodziewać po autorze "Czułych słówek" i "Lepiej być nie może".

Księżniczka i żaba (2009) - ocena 6/10
reżyseria: Ron Clements, John Musker

Klasyczna animacja Disneya w pięknej oprawie. Cóż więcej można dodać? Ogląda się z przyjemnością, dokładnie tego się spodziewałem po tym filmie. Na zimne jesienne wieczory film lekki, łatwy, przewidywalny i do twarzy mu z tym.

30 września 2011

Fajny blog slesz.blogspot.com

Ależ mi się trafił rodzynek. Otrzymałem mailowo pewną wiadomość - zwykły spam - ale jakże pomysłowo ustawiony. Powiem szczerze, że w pierwszej chwili nawet dałem się złapać.
Witam!

Bardzo mi cieszy, że ktoś jeszcze czyta książki :) Zobaczyłem "Discworld w twoim profilu, jest to jedna z moich ulubionych książek!

Chcialbym tylko podziekowac ci za super blog slesz.blogspot.com.

Przeczytałem pierwszy post "Herbata pochłaniająca rzeczywistość.", i spędziłem na twoim blogu jeszcze godzinę z przyjemnością :) Piszesz dobre, ciekawo i łatwo do czytania. Bardzo ładny jest post "Filmowy twitter cz. 2".

Obiecująco się zaczyna, prawda? Bezinteresownie nawet. Do tego momentu jeszcze nie byłem świadomy, że to szablon z pobranymi danymi z mojego bloga - tytułem, ulubioną książką, adresem strony, pierwszym postem i ostatnim. Mojej czujności nawet nie pobudził fakt, że "Discworld" nie jest książką, a serią książek.
Ale czytajmy dalej, a dowiemy się co ma tak naprawdę na celu ten spam
Generalnie pracuję w firmie Jooble, wyszukiwarce ofert pracy na całym świecie.

Moim zadaniem jest przekonanie blogerów o umieszczenie linków do naszej strony.

Kocham swoją pracę, mamy przyjazny zespół i dobre kierownictwo, ale niestety nie mam pojęcia jak przekonać bloggera umieścić do nas link, obawiam się, mogę zostać wyrzucony za to z pracy :(
I jaka wyszukiwana technika - na litość. No kto będzie miał na tyle serca, aby być współodpowiedzialnym za utratę posady przez tego biednego człowieka? :P
I teraz, zamiast wysyłania mailów do tysięcy różnych blogów, czytam twój.
Jakby ktoś miał wątpliwości, że nadawca próbuje obarczyć winą odbiorcę - teraz wątpliwości tych już nie będzie miał.
Szczerze mówiąc, nie jestem bardzo pewien, że link do naszej strony w Polsce jooble.com.pl, będzie odpowiednia do twego bloga, ale jeśli jest to możliwe, masz od mi ogromne DZIĘKI! Strona jest naprawdę super, bardzo pomaga w wyszukiwaniu pracy.
Dopiero gdzieś tutaj wychodzą pierwsze solidne kwiatki użycia translatora.
Życzę miłego dnia i dobry nastrój! Jeszcze raz dziękuję za fajny blog. Pisz więcej.

P.S. Mój znak Zodiaku jest również Skorpion :)
CO ZA ZBIEG OKOLICZNOŚCI!!!
My best,

Dmytro Ivanenko
Account Manager
Jeżeli wyżej wymieniony pan faktycznie jest autorem skryptu, to serdecznie gratuluję - przypadł mi do gustu. I wróżę mu spore powodzenie, bo który Polak dziś tak naprawdę mówi (a tym bardziej pisze) po polsku? Zatem kto zauważy uchybienia?
Hmmm, a może imię i nazwisko też jest zbudowane z myślą o zbudowaniu poczucia litości? W końcu kto nie zlituje się nad biednym ukraińcem, który wkrótce pewnikiem straci pracę i to właśnie PRZEZE MNIE! JESTEM WINNY! *w ramach pokuty przypala się żelazkiem* ;(

Moja najlepsza,
Slesz
Account blogger

26 sierpnia 2011

Filmowy twitter cz. 2

Gladiator (2000) - ocena 6/10
reżyseria: Ridley Scott

To nawet nie kwestia wygórowanych oczekiwań, jakie miałem pamiętając cały szum medialny i zalew nagród, jakie ten film zdobył. Historia jest napisana sprawnie, odegrana na naprawdę wysokim poziomie, a oglądając ten film dwie i pół godziny zleciało nie wiadomo kiedy. Jednak samą przyjemność z oglądania mocno zepsuło kilka elementów. Przede wszystkim patos - okropny, powtarzający się do zrzygania patos podany w stylu amerykańskim. Patos jeszcze bym zniósł tak, jak zniosłem go w "Liście Schindlera" gdyby opowiadana historia była wiarygodna. Niestety nie jest. Walki pokazane są w sposób rwany i chaotyczny. Przeciwko chaosowi na polu bitwy nic nie mam, ale przeciwko chaosowi na planie filmowym już tak. Montażysta musiał się najwidoczniej sporo napocić by ukryć niewiarygodnie wyglądające potyczki lub tygrysa-maskotkę. Podsumowując - jest to film jednak powyżej średniej, ciekawe kino rozrywkowe i hit sezonu, ale na pewno nie hit wszechczasów czy wielkie dzieło. Widziałem lepsze filmy Ridleya Scotta.

Dziennik cwaniaczka (2010) - ocena 6/10
reżyseria: Thor Freudenthal

Film przyjemny, choć żarty podkreślające zażenowanie głównego bohatera lub robiące z niego pośmiewisko w jakimkolwiek stopniu nigdy mnie nie bawiły, a wręcz uważałem je za irytujące. Mimo to tutaj są one jeszcze do przełknięcia. Udaje się uniknąć pewnych schematów. Spodobała mi się również formuła wstawek rysowanych. W wolnej chwili można obejrzeć z uśmiechem na ustach.

Dziennik cwaniaczka 2 (2011) - ocena 6/10
reżyseria: David Bowers

Szybko nakręcili drugą część, prawda? I bardzo dobrze, niech kręcą póki im się dzieciaki nie zestarzały. Fabularnie jest lepiej niż w jedynce, jednak niektóre żarty i sytuacje wydają się mniej wiarygodne i bardziej irytujące niż w poprzedniej części. Jeżeli przy filmach pokroju "American Pie" zaśmiewacie się do łez albo po prostu nie irytuje was stawianie bohatera w żenujących i ośmieszających go sytuacjach, to pewno i tu wam to nie przeszkodzi. Wówczas możecie do oceny dodać jedno oczko i uznać dwójkę ze lepszą od jedynki. Formuła się sprawdza i z przyjemnością obejrzę trzecią część, gdy ta powstanie.

Dziewczyna z sąsiedztwa (2007) - ocena 4/10
reżyseria: Gregory Wilson

Gwoli ścisłości - chodzi o dramat z 2007 roku, a nie o komedię romantyczną z 2004 o tym samym tytule. Historia oparta rzekomo na prawdziwych wydarzeniach, w rzeczywistości jedynie inspirowana tymi wydarzeniami. I tam, gdzie inspiracja jest prawdziwa, tam film jakoś się broni. Z kolei tam, gdzie autorzy wprowadzają swoje zmiany i poprawki - robi się z tego bujda na resorach. Główny bohater i dziewczyna z sąsiedztwa są wybielani do tego stopnia, że traci to na wiarygodności. Wkradający się patos i umoralnianie w amerykańskim stylu również mocno psuje jego wydźwięk. Pod koniec filmu miałem już dość papierowych postaci. Film próbował może zaszokować, może pociągnąć się na znanej z pierwszych stron gazet historii. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że robi to od linijki z napisem "made in USA" z dopiskiem drobnym drukiem "class B". Jeżeli chcecie obejrzeć coś w tym klimacie, coś sensownego i dobrze skrojonego, gorąco polecam grecki "Kieł", a "Dziewczynę z sąsiedztwa" można sobie darować.

La Strada (1954) - ocena 7/10
reżyseria: Federico Fellini

Podobno uznany za największe dzieło Felliniego, zatem wstyd się przyznać, że dopiero teraz się za nie zabrałem. Film, muszę to przyznać, ma swój urok. Postaci Gelsominy i Zampano na długo pozostają w pamięci. Wprawdzie nie ujął mnie niczym konkretnym, nie ma tu fajerwerków ani wielkiej głębi czy poezji kina. I nie mogę niestety nazwać tego filmu arcydziełem - po prostu nie jest AŻ TAK ciekawy i ujmujący. Co interesujące, przeszukując tytuł filmu lub imię Gelsominy w Internecie można trafić na organizacje przeciwko przemocy wobec kobiet. What? To nie jest film o przemocy wobec kobiet! To film o miłości i braku umiejętności wyrażenia jej, a może i uzmysłowienia sobie jej. To też film o samotności we dwoje. Czuć tutaj również echo "Lorda Jima", co jasno sugeruje wspomnienie postaci Rosy. Za dużo już napisałem. Obejrzyjcie ten film.

Kod nieśmiertelności (2011) - ocena 5/10
reżyseria: Duncan Jones

Zaczyna się intrygująco, a kończy jak zwykle. Historia i emocje odczuwane podczas seansu może i byłyby prawdziwe, gdyby nie fabuła, która próbując wytłumaczyć samą siebie traci na wiarygodności. W tym momencie przestałem godzić się na umowności, które np. w takim "Wanted - Ścigani" łyknąłem bez popitki i po prostu wydałemz siebie jakże znaczący odgłos - "Pfffff!" (uważając tylko, by nie opluć telewizora). Nie wierzę w takie cuda wianki, zakończenie (a przez to i cała opowieść) jest naciągane do bólu. Aż 5, bo jednak ma dobry początek, dobrze poprowadzoną akcję i jeżeli ktoś mimo wszystko uwierzy, to będzie to dlań przyzwoite i poprawnie wykonane kino akcji. Nic więcej.

Ciacho (2010) - ocena 2/10
reżyseria: Patryk Vega

Zacytuję tutaj Artura Pietrasa, który w swoim programie "Kinomaniak" bardzo ładnie to kiedyś ujął:
"Gdy idę na kolejną polską komedię romantyczną, to czuję się, jakbym szedł do dentysty. Wiem, co mnie czeka, wiem że będzie bolało i wiem, że będę musiał za to zapłacić"
Fabuła wymyślona jest tylko po to, aby można było w prosty sposób dokleić do niej żarty ściągnięte z Internetu (było!) i agresywny product placement. Pamiętam, jak słyszałem pewną dziewczynę pracującą z agencji reklamowej, która twierdziła, że nawet nie zdajemy sobie sprawy ile reklam jest dokładanych i gdzie i że dlatego to działa. Tutaj, gdy żona dzwoni do męża w środku akcji TYLKO PO TO, by podać mu listę zakupów podkreślając zakup soku Marwit, to JAK widz ma się nie zorientować, że to agresywna reklama rzucana mu prosto w twarz? Płacisz za bilet, a i tak musisz oglądać reklamy przed seansem i w jego trakcie. Może przestanie mnie to irytować, gdy bilety do kina będą darmowe.
A teraz coś dla mnie niepojętego i niewiarygodnego. Naprawdę spotkałem osobę, której się ten film spodobał. Mało tego - wiem, że istnieją osoby, które całe kwestie z tego filmu potrafią zacytować. Obudźcie się, czasy cytowania grepsów z "Chłopaki nie płaczą" minęły bezpowrotnie. Ostatnią naprawdę dobrą polską komedią był "Testosteron".
I skąd tytuł tego filmu? Ja stawiam na to, że to po prostu chwytliwy tekst i nic więcej. Bo w fabule ani w tekście sensownego wyjaśnienia nie ma żadnego.
Dlaczego aż 2/10? Bo postać Karolka grana przez Pawła Małaszyńskiego miała w sobie odrobinę uroku. Jak ktoś nie ma dostępu do Internetu, a ten tekst czyta koledze przez ramię, to może dodać do oceny jedno oczko, bo pewno nie słyszał niektórych zaserwowanych w tym filmie doklejonych do fabuły dowcipów. Doklej to jedno oczko człowieku i poproś kolegę, żeby Ci włączył basha. Częściej się będziesz uśmiechał i nie stracisz aż tyle czasu.

Szybko i wściekle (2009) - ocena 4/10
reżyseria: Justin Lin

Miało być łubudubu, dużo fajnej akcji, bryki i fajne laski. I jest, ale jednak jakiś piach w zębach chrzęści. Sceny akcji są ostro cięte, czasami nie wiadomo co się dokładnie dzieje. Motyw z jaskinią jednak zbyt naciągany, nawet jak na tę formułę filmu. Gdyby wszystko zagrało, jak trzeba, to mogło być nawet 6/10. A tak, jednak poniżej średniej.

Wrogowie publiczni (2009) - ocena 5/10
reżyseria: Michael Mann

Miało być dobre kino akcji, liczyłem na coś na miarę "Gorączki". Nie udało się - napięcie między bohaterami tak naprawdę się nie pojawia, a Depp z Bale'em jednak nie dają rady tak, jak zrobili to Al Pacino z Robertem de Niro. Ale nie winiłbym tu aktorów, a scenariusz. To, co w tym filmie najciekawsze, to zakończenie. Częściowo zmyślone, ale robiące wrażenie i częściowo na faktach. Na faktach, które w tymże zakończeniu zostały rewelacyjnie wykorzystane i wplecione w fabułę filmu. Ogląda się to bez emocji i zapewne gdyby nie finał, to wyszłoby poniżej średniej. A tak - przeciętniak. Obejrzeć, zapomnieć.

30 lipca 2011

Z Analytics haseł kilka

Zajrzałem do swojego konta założonego w Google Analytics, gdzie jedną z podpiętych witryn jest ten właśnie blogasek. To, co zwróciło moją uwagę, zaciekawiło i zatrwożyło, to część, w której można prześledzić po wpisaniu jakich haseł w google ludzie trafiali na mojego bloga. Oto kilka z ciekawszych wpisów:

pujde do obory
trzaskaj
gry o tapletkach
kultura kina to wciąż oksymoron...
slesz odwrotnie
szturch
farmville stonka
gdzie o tej porze morzna złopac leszcza marzec 2
jak przestać grać w farmville
porywa mnie ten patos naszych czasów
zdiencia z pruby alici w krajnie czaruw
w jakim filmie ktos wydoił byka
pan slesz
wiersz o dupie fredry
288:64 ile to jest
byk posuwa krowę filmiki
spójrz powiedziała
pierwszy list do korytian


Niebywałe ile błędów ortograficznych można popełnić w jednej krótkiej sentencji, prawda?
Naprawdę bawi mnie myśl, że ktoś szukając gier o tabletkach lub może o napletkach trafia na jakiegoś bloga, gdzie znajduje wiersz "blablam się w tapletku".
Trafił też do mnie bliżej niezidentyfikowany zboczeniec poszukujący nie jednego, ale wielu filmików, na których byk posuwa krowę. Z drugiej strony patrząc - może nie zboczeniec, a osoba ciekawa świata...
Bardzo ładne jest to, że ktoś poszukiwał przez google być może mnie wpisując weń "pan slesz". Cóż za szacunek do nieznajomego.

Oprócz powyższych zadziwiająco dużo wejść pochodzi od ludzi poszukujących sposobu na zasejwowanie gry w Demon's Souls. Ta gra, co jest dość jasno w niej powiedziane, sejwuje stan AUTOMATYCZNIE i jest to jedyna metoda sejwowania, jaka w niej istnieje. To jedna z ogromnych jej zalet utrudniających oszukiwanie i podbijających poziom trudności.

P.S. Nie mam bladego pojęcia, gdzie o tej porze morzna złopać leszcza, 288:64 to 4,5, a na farmville stonka wam nie grozi... chyba...

28 lipca 2011

Filmowy twitter cz. 1

Ponieważ na temat obejrzanych filmów nie mam zbyt wiele do powiedzenia, a i wena nie dopisuje to nie będę się rozwodził nad każdym filmem z osobna. Z kolei poczułem, że do suchych ocen rzucanych na filmwebie należy się kilka słów.

Palacz zwłok (1969) - ocena 7/10
reżyseria: Juraj Herz

Dwukrotnie zmieniałem ocenę tego filmu z siódemki na szóstkę i z powrotem. Jest to mocne kino i mimo ciężkostrawnego klimatu zahaczającego o monotonię zostaje w pamięci i odzywa się na długo po seansie.

Zombieland (2009) - ocena 6/10
reżyseria: Ruben Fleischer

O to chodzi, takiego filmu o zombie mi było trzeba. Wpisana w średni i ograny na miliard sposobów szablon amerykańskiego filmu czarna komedia mimo wszystko potrafi bawić. Nie oczekujcie salw śmiechu co 5 minut - to nie tego typu film. Humor jest na dobrym poziomie i podkreśla luźne traktowanie tematu. No i jest najważniejsze, czyli zombie, rozwałka na całego przy akompaniamencie dobrej muzyki. A za Black Keys w kluczowym momencie i Billa Murraya duży plusik. Zatem udało się wzbić ponad przeciętność.

Wszystko, co kocham (2009) - ocena 6/10
reżyseria: Jacek Borcuch

To jedna z tych szóstek, w której rozpatrujemy "czym wybija się ponad przeciętność", a nie "dlaczego jednak nie jest to naprawdę dobry film, a tylko niezły". Wybija się klimatem, rolą Chyry, trzeźwym spojrzeniem i realizacją klimatu lat osiemdziesiątych.

Sherlock Holmes (2009) - ocena 7/10
reżyseria: Guy Ritchie

No, to jest dobre kino przygodowe. Na miarę pierwszej części "Piratów z Karaibów". Dużo doskonałej zabawy upchanej, pędzącej, klimatycznej i nowocześnie zrealizowanej. Widowisko i dobrze spędzony czas.

Gdzie jesteś Amando (2009) - ocena 7/10
reżyseria: Ben Affleck

W trakcie oglądania dwukrotnie miałem wrażenie, że to już koniec i za chwilę zobaczę napisy końcowe. Brawa należą się głównie za opowiedzianą historię, która pierwotnie się nieco snuje, aby nabrać zawrotnego tempa pod koniec. Może sięgnę po książkę.

Miasto złodziei (2010) - ocena 5/10
reżyseria: Ben Affleck

Miało być zapewne kino na miarę "Gorączki", a wyszła do bólu odtwórcza opowiastka, w której wciąż ma się wrażenie, że to już było nieraz i w lepszym stylu. Średniak po prostu i nic ponadto.

Kieł (2009) - ocena 8/10
reżyseria: Giorgos Lanthimos

Do kina greckiego jeszcze nie podchodziłem, przyznam. Trzeba zobaczyć ten film koniecznie, najlepiej nie wiedząc o nim absolutnie nic odkrywając wszystko na bieżąco. Ja tak oglądałem i mam wrażenie, że to wzmocniło mój odbiór. Takich filmów w USA się nie robi. Pozycja obowiązkowa. Aha - i nie pokazywać nieletnim.

Solaris (1972) - ocena 5/10
reżyseria: Andriej Tarkowski

Tarkowski jako pierwszy popełnił film na podstawie książki Lema. Sama książka od początku do samego końca trzymała mnie za fraki i nie chciała puścić. W filmach oczekiwałem przynajmniej wizualizacji tajemniczej planety oraz zjawisk na niej zachodzących. Tarkowski coś tam pokazał skupiając się na postaciach. Dołożył do tego jakąś rozwlekłą i wręcz nudną lirykę, która nie snuje się i nie wdziera do umysłu, ale raczej usypia i jest natarczywie irytująca. Jedyne dobre elementy to te dokładnie odwzorowane z książki. Zmiana zakończenia też nie wyszła filmowi na dobre.

Solaris (2002) - ocena 3/10
reżyseria: Steven Soderbergh

Biały uczony Sartorius, który nawet gdy mówi, to przemawia zastąpiony został... czarną kobietą o nazwisku Gordon, która zdaje się mieć obsesję na punkcie walki z obcymi. Ta rola pasowałaby bardziej do "Obcy kontra Predator" niż do "Solaris". Z kolei Snaut zastąpiony przez Snowa - docelowo miał mieć rozstrojone nerwy, w rzeczywistości jedyne co robił to rozstrajał nerwy widzowi. W książce pijany, tutaj jakby naćpany i nieco rapujący. Cały nacisk położono na wątek miłosny. Ok, to jestem w stanie zrozumieć i nawet zaakceptować. Tylko dlaczego mimo zmiany orientacji na tę bardziej zrozumiałą i bliższą amerykańskiemu widzowi nie udało się sprawić, aby widz przejął się choćby w najmniejszym stopniu losami bohaterów?
Te szczegóły to jednak, jak mówią, pikuś. Scenarzyści dopisali mnóstwo nieistniejących scen, totalnie zmienili zakończenie i dodali poboczny wątek "zwrotu akcji", którego w oryginale nie było (i który nie był potrzebny). W zasadzie w filmie wprowadzono tyle zmian, że mógłby mieć zupełnie inny tytuł, a nikt nikogo nie posądziłby o plagiat. Planeta ukazana jest tylko z bardzo daleka, latają po niej jakieś "niebieskie prądy". W dobie filmów przepakowanych efektami specjalnymi takie coś? Really? To jeden z tych niewielu filmów, w których liczyłem że wykorzystają maksymalnie możliwości komputerowej grafiki i pokażą w końcu Solaris. Naprawdę, bliższa mojemu wyobrażeniu, a nawet wizualnie lepsza jest wizualizacja Tarkowskiego, choć równie oszczędna.
A teraz biegiem do biblioteki jeżeli jeszcze nie zepsuliście sobie krwi nędznymi ekranizacjami - może jeszcze nie jest za późno. Książka Lema jest doskonała. Nawet Pratchetta w ostatnim czasie nie czytałem w tramwaju na stojąco.

Harry Potter i Insygnia Śmierci - część II (2011) - ocena 6/10
reżyseria: David Yates

Przed obejrzeniem przypomniałem sobie wszystkie ekranizacje. Książki również miałem okazję przeczytać. I muszę przyznać, że kinowe wersje są niczego sobie. Przyzwoite kino rozrywkowe, dużo akcji i Longbottom na kacu. Jestem pełen podziwu, że udało im się nakręcić wszystkie części w niemal niezmienionym składzie.
Pamiętajcie jeno - nie pić za dużo Coli w trakcie seansu, inaczej mogą was czekać niemiłe niespodzianki.

Kochaj i rób co chcesz (1997) - ocena 5/10
reżyseria: Robert Gliński

Romansidło z dwoma zabawnymi "tekstami". Aż 5, bo główny bohater o dość niestandardowym charakterze, jak na tego typu film.

Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia (2010) - ocena 6/10
reżyseria: Apichatpong Weerasethakul

Tutaj miałem spory dylemat, a moje wahania sięgały swoją rozpiętością oceny od sześciu aż do ośmiu. Scena seksu z rybą była lekko przesadzona, powiedziałbym wręcz, że niepotrzebna. Pomysł na przekazanie myśli niestandardowy i dużo trafniej ujęty niż w niejednym filmie produkcji USA. Ostrzegam, że film dość hermetyczny w formie. Wzbudził spore kontrowersje w Cannes (a raczej przyznanie mu Złotej Palmy te kontrowersje wzbudziło). Należy się uzbroić w cierpliwość żeby wytrwać do końca i zrozumieć. Klimat tego filmu i wymowa wymuszają niejako taką, a nie inną formę. Dlatego początek usypia. I jest to pierwszy przypadek, gdy fakt usypiania widza jest zaletą (i nie dlatego, że w ten sposób zapobiega obejrzeniu go do końca). Mimo wystawionej szóstki naprawdę warto obejrzeć. I jeśli obejrzeć, to koniecznie do końca, w przeciwnym wypadku nie ma sensu w ogóle zabierać się za oglądanie.

12 lutego 2011

Gran Turismo 5 (2010)

5 lat oczekiwania na Gran Turismo 5 ominęło mnie szerokim łukiem. Nie byłem w temacie gier i konsol przez długi czas, a dopiero zakup konsoli jako tako powrócił mnie na właściwe tory. Miałem kontakt u kolegi z Gran Turismo 5 Prologue i muszę przyznać, że jeździło się całkiem przyjemnie, szczególnie w rywalizacji przez Internet. Moje wspomnienia sięgają dalej. Przygodę z serią rozpocząłem z Gran Turismo 2 w czasach, gdy swoich pieniędzy nie miałem, Internet był luksusem, a gry kupowało się u Aloszy na rynku. Później udało mi się zdobyć od kogoś pierwszą część. Miałem też niekłamaną przyjemność pograć dłużej w trójkę na pożyczonej PS2. Ominęła mnie czwórka – bladego pojęcia nie mam, co w niej było, kiedy jak i dlaczego.
Teraz, gdy sam jestem dziadkiem, mam u siebie w czytniku Gran Turismo 5. Grę kupiłem jakiś tydzień po premierze.
Pierwsze wrażenie jest naprawdę bardzo pozytywne. Na usta cisną się słowa „absolutna rewelacja”, a pad wydaje się przyspawany do dłoni. Grafika jest, jak na mój niewyszukany i zatrzymany w przeszłości gust, rewelacyjna. Jedno, co było męczące, to około półgodzinna instalacja. Mimo instalacji trasy ładują się stosunkowo długo, a na zobrazowanie samochodów trzeba czekać.
Gra wydaje się niezwykle obszerna, ponad 1000 samochodów, każdy z dokładnym opisem, większość zróżnicowana odpowiednio, mnóstwo cyferek w parametrach auta i wszystkie istotne i odczuwalne. Tras jest bez liku, a jakby komuś zabrakło, jest generator tras, który ustawiamy wedle własnych preferencji. Model jazdy jest rewelacyjny, o odpowiednio dużej dozie realizmu. Po dłuższej grze okazuje się, że to wszystko to fantastyczne zaplecze, ale do czego?
Przeszedłem większą część możliwych do odblokowania wyścigów (również w B-specu), licencje (jedną nawet na złoto) i … co tu jeszcze można robić? Aha, grać we dwójkę (jest Split-screen, co w dzisiejszych czasach jest już rzadkością) i przez Internet. Gra przez Internet nie jest zbyt interesująca – w początkowej fazie nawet nic się nie zdobywało, obecnie zdobywa się niewiele. Nie ma sensownych motywatorów do gry po sieci. Niedawno Sony zaczęło w panice naprawiać swój błąd i wprowadziła wyścigi i rywalizacje okresowe oraz dodatkowy sklepik z autami. To poniekąd ratuje sytuację.
Brakuje mi znanych z dwójki trybów wyścigu na 400m, na 1000m, prób osiągnięcia największej prędkości na Test Course (którego, nawiasem mówiąc, i tak tutaj nie ma). Na początku miałem wrażenie, że zebranie kwoty np. 20 mln to będzie prawdziwy hardkor. Tak się wydaje tylko na początku. Owszem, dostępnych jest multum aut, ale po kiego one wszystkie? Wybieramy zazwyczaj spośród kilku pasujących do kryteriów wyścigu (a najczęściej nie jest to trudna decyzja) i już.
Narzekam i narzekam, jednak chciałbym nadmienić, że jest to jedynie narzekactwo kontrastowe. Ma ono na celu uwypuklić wam, że oceny 9/10 w magazynach branżowych to efekt m.in. tzw. „hype’u”, a może i są to recenzje sponsorowane. Za to opinie graczy są wynikiem wygórowanych oczekiwań. Powiadam wam zatem – moja opinia się liczy i nikogo innego :P
Poważniej – mimo wszystkich mankamentów jeździ się wciąż znakomicie. Eventowe wyścigi dodają dużo smaku do gry. Fanem motoryzacji nie jestem, jednak GT2 potrafiło we mnie żyłkę zainteresowania do motoryzacji wzbudzić, piątce już ta sztuka się nie udała.

P.S. Muszę pochwalić system przyciągania gracza do jego kopii gry. Nie zakazywać, nie przypisywać na zawsze gry do PSN, tylko motywować właśnie w ten sposób, czyli eventowymi rozgrywkami oraz bonusami za dzienne logowanie (normalnie otrzymujemy 5 kart muzeum i 5 lakierów, ale jeżeli logujemy się codziennie, możemy dostać do 10 kart i 10 lakierów dziennie). Niby nic, a jednak mimo iż ostatnio gram w coś innego, to wciąż raz dziennie wrzucam płytkę do konsoli, żeby zebrać swój przydział.

Moja ocena: 7/10

6 lutego 2011

Jak wytresować smoka? (2010)


Jak wytresować smoka?

(2010) reż. Dean DeBlois, Chris Sanders

Jak wytresować smoka? Nie wiem. Ale sądząc po średniej ocen na filmwebie autorzy chyba znają odpowiedź na pytanie „jak wytresować widza?” Potwierdza się to, co powtarzałem już niejednokrotnie – Dreamworks to trzecia liga filmów animowanych, a pierwszy „Shrek” to ichniejszy Wojciech Fortuna.

Przyznam, że lubię smoki i moja słabość do smoków mogła nieco zaważyć na ocenie końcowej tego filmu. W mojej pamięci wciąż tli się obejrzany w kinie, a chyba słusznie zapomniany przez publiczność „hit” „Dragonheart”…

Ekipa z Dreamworks miała dobry pomysł na umiejscowienie i na iskrę tej opowieści (zresztą nie pierwszy już raz) i oczywiście, jak zwykle, przesolili danie, a rzekłbym nawet, że spieprzyli. Odkalkowana i przewidywalna historia nie rusza za serce, postać głównego bohatera i jego klasyczne miny (zwane już minami a’la Dreamworks, występują w każdym ich filmie i w każdym osiągają ten sam mdły skutek) nie poruszają. Z kolei główny pupil-smok przypomina bardziej pokemona (nie on jeden).

Wykonanie animacji stoi na średnim poziomie. Za to spodobał mi się „główny boss”. Tak, w końcu możemy zobaczyć jedynego chyba w całym filmie prawdziwego smoka. Ten Pan zrobił pozytywne wrażenie. I wielki plus za małe odstępstwo od reguły „nic nikomu się nie stało”, gdyż jednak pod koniec pewne negatywne konsekwencje akcji są widoczne. Oczywiście bardzo szybko obrócone zostały w zaletę, niemniej jednak chwali się za to drobne odejście od standardu.

Gdyby nie istniał Pixar, a inne studia nie tworzyły takich niedocenionych filmów, jak „Klopsiki i inne zjawiska pogodowe”, czy „Horton słyszy Ktosia”, Dreamworks z pewnością wciąż mógłby pretendować do miana twórcy najlepszych filmów animowanych. A tak – klops, klopsik. Pixar ma po prostu jaja i nie boi się swoich pomysłów, nie wali też nimi jak obuchem w łeb. Inni, jak Sony, wspierają się dość niestandardowymi elementami, które wykorzystują już nie tak subtelnie, ale wciąż stylowo. A Dreamworks robi swoje. Dlatego wciąż dziwią mnie te wysokie oceny na filmwebie. Film miło jest obejrzeć, gdy człowiek jest zmęczony umysłowo i nic mu się nie chce, w domu, ale jakość dostarczonej zabawy porównywalna jest do zjedzenia przedwczorajszego pączka. Niby słodki, ale stary, zasuszony, a świadomość, że są lepsze sprawia, że jednak nie oceniamy go zbyt pozytywnie. Jednak jest światełko w tunelu. „Megamocny” nie sprzedał się już tak rewelacyjnie, mimo agresywnej kampanii, co miałem okazję także zobaczyć na sali kinowej. Ale to już zupełnie inna historia…

Ocena: 5/10

P.S. Chciałbym dodać, że mimo narzekania miło się ogląda ten film. Ale, kurtka, ileż razy można oglądać to samo opakowane w inną wstążkę? Co za dużo, to i świnia nie zeźre. O!

5 lutego 2011

Jak zostać królem? (2010)


Jak zostać królem?

(2010) reż. Tom Hooper

(Tak, to jeden z tych filmów, w którym znowu tłumaczowi zanadto udzieliła się wena twórcza przy tłumaczeniu tytułu)

O tym filmie, podobnie jak w przypadku Czarnego łabędzia, wiedziałem niewiele. Prawie nic. Wiedziałem, że jest jednym z największych kandydatów do tegorocznych Oscarów, co w zasadzie bardziej mnie zniechęcało do filmu biorąc pod uwagę poziom wielu nagradzanych filmów.

I szczerze – nie wiedziałem o czym będzie i sądziłem, że idę na dramat. W rzeczywistości opowieść dla osób, które mają choćby blade pojęcie o świeższej historii Anglii, jest dość dobrze znana. Film skupia się na zapleczu i z figur i mitów stworzy postaci z krwi i kości. Podkreślają to liczne zbliżenia na twarz. Gra aktorska stoi na najwyższym poziomie i o dziwo, o wiele bardziej od świetnej roli Colina Firtha spodobała mi się rola Goeffreya Rusha.

Predefiniowane przed historię opakowanie opowieści uzupełnione zostało świetnym wkładem w postaci scenariusza i dialogów. To najmocniejszy punkt tego filmu. Czuć niestety przyprawę czysto amerykańską, np. „mędrzec” zawsze jest nieomylny, a jego z pozoru dziwne zachowania zawsze mają błyskotliwie spuentowany cel dydaktyczny. Nie przeszkadza to w odbiorze i nie razi specjalnie, gdyż na pierwszym planie pojawia się wciąż wzbudzająca emocje historia „z życia wzięta” oraz dobrze spisane i zagrane dialogi.

Byłem na tym filmie w towarzystwie trzech osób, cała sala wypełniona była po brzegi. Usłyszałem opinię, że to najlepszy film w polskich kinach od czasów „Ghost Writera”. Moja słabość do twórczości Nolana każe mi się nie zgodzić w pełni z tą opinią (w międzyczasie jednak była „Incepcja”), jednak poza tym jednym wyjątkiem – owszem. Zdecydowanie warto.

Ocena: 8/10

4 lutego 2011

Czarny łabędź (2010)


Czarny łabędź

(2010) reż. Darren Aronofsky
Przed pójściem na ten film nie wiedziałem o nim absolutnie nic oprócz tego, że reżyserem jest Darren Aronofski. Autor takich filmów, jak „Pi”, „Requiem dla snu”, „Źródło” czy „Zapaśnik”. Plakat z tego filmu po raz pierwszy zobaczyłem po wejściu do kina w kolejce po bilet. A kto gra główną rolę dopiero po ujrzeniu twarzy na dużym ekranie.

I jak wygląda film z takiej perspektywy? Szczerze powiem, że odrobinę się zawiodłem, ale wciąż trudno mi dookreślić powód swojego zawodu. Oczywiście podstawowym powodem będą zbyt wysokie oczekiwania.

Myślę, że scenariusz był inspirowany do pewnego stopnia postacią Wacława Niżyńskiego. W trakcie seansu intryguje tajemnica i niepewność. Obraz jest mocny, klimatem porównywalny do „Pi” czy „Requiem dla snu”. Jest to jeden z tych filmów, po obejrzeniu których można dyskutować długo nie dochodząc do żadnego wniosku, co przyznam, lubię. Lubiłem to po obejrzeniu „Obietnicy”, lubiłem to po obejrzeniu „Incepcji” i lubię to tutaj.

Wszyscy stają na głowie, aby wynieść samą sztukę baletu do ludzi. Sam scenariusz, jak i sama tematyka filmu mówią to dość bezpośrednio – chcemy, abyście zwrócili uwagę na piękno zapomnianej sztuki baletu. U nas, gdzie teatr zapada się w sobie, o operze przeciętny Kowalski wie mniej niż o międzynarodowych targach sera, a młodzież pyta co oznacza wyraz „filharmonia”, balet istnieje na podobnym poziomie. I dlatego tego typu przypomnienie, choć tak wąskie, może się okazać potrzebne i skuteczne.

Powtarzam – nie wiem dlaczego się zawiodłem. Doskonałe rzemiosło od każdej strony. Chyba zabrakło tego pazura, który czuło się w innych produkcjach. A może po prostu sam temat baletu pociągnął za sobą brak zainteresowania losami bohaterki.
Film godny polecenia, jeżeli jesteście otwarci na inne formy sztuki, a słowo „balet” na samą myśl nie przyprawia was o ziewanie. Wówczas film również wciągnie, ale z efektem podobnym do mojego. Warto mieć też odrobinę mocnych nerwów, a panom wybierającym się do kina nie polecam zakładać luźnych spodni.

Ocena: 6/10

P.S. I obetnijcie paznokcie przed seansem.

3 lutego 2011

Zaniedbanie

Zaniedbałem bloga po raz kolejny. Nie mam weny i nie mam siły ostatnio regularnie pisać, a wszystko co napisałem od czasu ostatniego wpisu dla bloga (całe dwa teksty) po przeczytaniu ich ponownie okazały się po prostu nędzne. Postanowiłem zrezygnować z jakiegoś dążenia nie tyle do perfekcji, co do znaczącego polepszenia stylu na rzecz ilości.
Miałem w planie opisać po krótce swoje wrażenia z filmów, które ostatnio widziałem i z gier, w które gram. Nie będą to teksty długie. Na przykład po obejrzeniu „Czarnego łąbędzia” miałem sporą ochotę napisać coś na temat tego filmu. Zdemotywowała mnie doskonale napisana recenzja na filmwebie, w której autor wyczerpuje temat doskonale. Wynika to m.in. z jego doświadczenia oraz z faktu, że sam przeprowadzał wywiad z Aronofskim, wiedział wedle jakiego klucza należałoby oglądać film.
Moje opisy będą krótkie, skupią się na subiektywnym odbiorze dzieła. Aby utrzymać jako taki porządek, każdy opis będzie znajdował się w osobnym wpisie.