28 lutego 2010

Nie trzaskaj drzwiami od samochodu, bo zgubisz kluczyki

Wiersz, a raczej jawny i zamierzony grafomański dowcip, który spłodziłem bardzo dawno temu. Pisane wielkimi literami jako taki mały hołd dla rękopisu. Wówczas pisałem i w sumie nadal mi się zdarza pisać samymi wielkimi literami. Później spłodziłem jeszcze nieformalną drugą część.

  
"NIE TRZASKAJ DRZWIAMI OD SAMOCHODU, BO ZGUBISZ KLUCZYKI"
DALEKO
MAM PO MLEKO
A ŻEM JEST CHŁOP Z JAJAMI
NIE JEŻDŻĘ TRAMWAJAMI
ŁAŻENIE TEŻ MI SIĘ ZNUDZIŁO,
TO CO BY MIŁO BYŁO
KUPIĘ SĘ AUTOMOBILA
I MOŻE WEŹMIECIE MNIE ZA DEBILA,
ALE SKUSIŁA MNIE TA POWIETRZNA PODUCHA
KUPUJĘ I UŚMIECH OD UCHA DO UCHA
MAM... KUPIŁEM MALUCHA
TOĆ PIĘKNE, TO CO MAŁE
ONA JEST PIERWSZA, INNEJ NIE MIAŁEM
MOJA PANI, PROSIĆ MOŻNA ?
JAZDA BĘDZIE OSTROŻNA
ALE FAJNIE, KLUCZYK PASUJE
PSTRYK... ŁITIŁITIŁITIŁITIŁITI(TO, CO ZAWSZE ZA OKNEM O 8 RANO)ŁITI...
JUŻ ROZRUSZNIK MI PIŁUJE
JEST - ZASKOCZYŁ
BĘDZIE SIĘ TOCZYŁ
JUŻ MOŻEMY ?
TO JEDZIEMY !
OBJEŻDŻAM ŁAGODNIE PODMIEJSKIE ULICE
AŻ W KOŃCU WYJEŻDŻAM NA OBWODNICĘ
JEDZIEMY SPOKOJNIE, AŻ TU BEZ PRZYCZYNY
ŁIŁAJĄ NAM GLINY
TO JA, TROCHĘ DLA UCIECHY,
GAZ DO DECHY !
CISNĘ, CISNĘ AŻ DO BÓLU
- "PRĘDKOŚĆ ŚWIATŁA, PANIE SULU"
MASZ TY SILNIK ZAJEBISTY
BĄDŹŻE SZYBSZA CHOĆ OD ROWERZYSTY
SZYBCIEJ, SZYBCIEJ MOJA MIŁA
TAM POLICJA CIĄGLE ŁIŁA
BĄDŹŻE DOBRĄ, BĄDŹŻE MIŁĄ
ZAISKRZYŁO, ZADYMIŁO
SILNIK NAM ROZPIERDOLIŁO
ZJEŻDŻAMY, PANI SAMOCHODZIK
- POPROSZĘ PAŃSKI DOWODZIK!
- ZA CO PAN MNIE ZATRZYMAŁ, COŚ ŹLE W MYM MALUCHU?
- JAK TO, KURWA, ZA CO? ZA TAMOWANIE RUCHU! 

27 lutego 2010

*** [starszy pan]

*** [starszy pan]

starszy pan trzyma w dłoniach dwa tysiące
lat patrząc z podziwem na synból
w cierniach leży przebite
ciało i krew zimnej nieletniej
przechodzi obok w pielgrzymce do ziemi ściętej

26 lutego 2010

Zasypało ver. 2

Zasypało ver. 2
Widziałem bezimienne krajobrazy
twojej pięknej duszy
doprowadzające mnie do ekstazy
po samiuśkie uszy.

Wiatru wiosennego powiew we włosach,
ciągły bieg, kłus konia,
nagość leżąc w kłosach
w dłoniach trzymać ciepło ulgi na skroniach.

Gdy myślałem już, że nic nas nie zmęczy,
nic nas nie rozdzieli,
zobaczyłem w tęczy
po burzy płaty płatki pustki bieli.

Wątpliwością mi życie dokopało
będąc w ciągłym biegu.
Czy to kwiatów płatkami zasypało
czy płatkami śniegu 

25 lutego 2010

Zasypało ver. 1

Zasypało ver. 1

Ja, ty, kwiaty dwa roz
łąka kłus konia wio!
sny z mak
jem
kłos
ów fallujący bałwan
wschód po ranny wcze
sny
wrze czy samej?

Boje bać się
idź

    I tak zima cie
płonie

   I tak w twoim śnie
ginie 

23 lutego 2010

Znaki (2002)


Znaki

(2002) reż. M. Night Shyamalan
Wy również macie problemy z przeczytaniem nazwiska reżysera? Należy dodać, że jest on odpowiedzialny również za scenariusz i gra jedną z ról drugoplanowych. To ten sam pan, spod ręki którego wyszedł wspaniały "Szósty zmysł", ale także wręcz śmieszne "Zdarzenie". No właśnie, teraz już to wiemy - Shyamalan nie jest tak błyskotliwy, jak po obejrzeniu "Szóstego zmysłu" można by sądzić, ale gdy ukazywały się "Znaki", tej pewności jeszcze nie było.

Klimat tajemniczości i grozy umiejętnie budowany jest już od samego początku. Wprowadza to w dobry nastrój i rodzi nadzieje - to będzie dobry film. Brakuje tutaj jakiegoś momentu oddechu, jakiejś retardacji, widz powoli duszony jest przez wciąż narastającą grozę. Muzyka ciągle stara się to podkreślać. Z jednej strony posunięcie ciekawe, z drugiej czasami frustrujące. Szczególnie wspomniana wcześniej muzyka, która powtarzalnym motywem przewodnim rodzi niepokój, ale ów motyw pojawia się tak nagminnie, że po pewnym czasie ucho zaczyna się zwyczajnie męczyć.

Film zaczyna się od odnalezienia znaków w polu. Motyw znany nam z rzeczywistości, gdyż podobne znaki rzeczywiście znajdowano w wielu miejscach. Znaki te, jak wiadomo, okazały się mistyfikacją. Mimo licznych "ekspertyz" twierdzących, że precyzja wykonania znaków jest tak dalece posunięta, że nie mogło to powstać za sprawą człowieka okazało się, że znaki te powstawały przy użyciu dość prostych metod. To był pierwszy... znak, że film można zacząć odbierać z mniejszą powagą niż na to wskazuje realizacja. Wprawdzie jest tutaj wspomnienie o "znakach uznanych za mistyfikację", Shyamalan jednak prędko próbuje nas przekonać, że tym razem "It's no fake" i jako argument daje powstawanie znaków symultanicznie w wielu miejscach i źdźbła zagięte, lecz nie złamane. Mnie to nie przekonało.

Widać tutaj ogromną inspirację "Nocą żywych trupów" Romero. Podobieństwo jest naprawdę dalece posunięte. Co do filmu Romero nie mamy wątpliwości - był to horrorek klasy B i w tym tkwił ogrom jego uroku, a przy okazji fabułkę oglądało się naprawdę przyjemnie. Tutaj mamy częściowo praktycznie to samo, tylko zrealizowane na poważnie. Ujęcia starają się naprawdę wystraszyć i nie odczuwa się ani przez chwilę odrobiny dystansu do siebie. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie to, że fabuła bez tego dystansu traktowana z pełną powagą jest po prostu bzdurna, nie trzyma się prawdopodobieństwa. Czułem się, jakby ktoś próbował mnie przestraszyć bajką dla dzieci. I choćby nie wiem jak dobrze mu to fizycznie wychodziło, to w głowie pozostaje świadomość, że to bzdura na resorach, przez co ciężko jest odczuwać pełnię przyjemności z oglądania. Ponadto dochodzą wątki wyjęte jakby rodem z "Alchemika" Coelho. Z tym, że tutaj miesza się do tego Boga i religię i nie wyjaśnia w najmniejszym stopniu korelacji.

Popsioczyłem, popsioczyłem, ale film ma swoje dobre strony. Jak już wspomniałem, budowanie tajemnicy i realizacja stoją na wysokim poziomie. A fabuła, choć z palca wyssana, jednak bawi. Szkoda tylko, że to, co bawi w tym filmie najbardziej, było już lepiej oddane w "Nocy żywych trupów", a szczegóły i pomniejsze elementy również nie grzeszą oryginalnością.

Jak zwykł mawiać Piotr Kaczkowski - "Nie ma przypadków". Widać starania Shyamalana, który chciał mnie przekonać o prawdziwości tego zdania. A ja wciąż trzymam w pamięci jego "Szósty zmysł" i coraz bardziej przekonuję się, że wyszedł mu jednak z przypadku. Pięć z minusem.

5-/10

22 lutego 2010

Tylko jeden (2001)


Tylko jeden

(2001) reż. James Wong
Obejrzałem niedawno i to nie po raz pierwszy, by przypomnieć sobie czasy, w których James Wong kręcił jeszcze dobre kino akcji. Mamy tutaj dwie gwiazdy - Jeta Li i Jasona Stathama. O ile Jet Li radzi sobie w scenach walki i średnio wypada w scenach, gdzie trzeba coś odegrać (odnoszę wrażenie, że głównie z powodu bariery językowej, lepiej mu szło w filmach, gdzie grał w rodzimym języku), o tyle Statham scen walki praktycznie nie ma i przez cały czas biega z dziwnie wykrzywioną miną. Gry w tym niewiele. Jeżeli ktoś nie wie czy ma ochotę obejrzeć ten film, mam dobrą radę - obejrzeć pierwszą scenę akcji. Jak się nie spodoba - ciężko będzie docenić całość. Za to ja mam ogromny problem przy ocenie tego filmu. Gdy ma się ochotę na dobre kino akcji przy akompaniamencie dobrej muzyki, można się zagalopować i dać mu siedem. Tak też miałem uczynić, bo czułem klimacik, szybka jak u Woltera narracja, główny wątek jako przyjemny pretekst do pokazania ładnego łubudubu, idealnie dopasowana muzyka, która silnie podkręca wrażenia. Po spojrzeniu "na chłodno" film ukazuje wiele wad. Niektóre sceny nie tyle inspirowane Matrixem, co wręcz z niego zerżnięte. Miejscami wyraźnie widać efekty komputerowe (szczególnie razi scena z motorami). Choreografia walk nie błyszczy inwencją. Pozwolę sobie na odrobinę nietolerancji i podsumuję następująco: dla niezbyt wymagających facetów-wielbicieli kina akcji: 7/10 ; dla facetów zdystansowanych do takiego kina - 5+/10 ; dla kobiet najprawdopodobniej 4/10.
A ja wciąż nie mogę uwierzyć, że po takich filmach, jak "Oszukać przeznaczenie" i "Tylko jeden" Wong nakręcił tak żenującego "Dragonball: Ewolucja"...

6-/10

21 lutego 2010

Star Trek 7 (1994)


Star Trek VII: Pokolenia

(1994) reż. David Carson
Film wieńczący serial z kapitanem Picardem oraz wieńczący przygodę starej ekipy z serią filmów Star Trek. Zarówno reżyser, jak i scenarzyści mocno związani z serialem "Star Trek - The Next Generation". Jak widać na plakacie - zapowiada się spotkanie dwóch najbardziej znanych kapitanów statku Enterprise. Ale jak? Przecież dzieli ich odległość jakichś stu lat. A może jednak się nie spotkają, a jedynie podzielą ten sam los? No tego możecie się dowiedzieć jedynie oglądając film, gdyż z natury nie lubię rzucać spoilerami. To, co mogę zdradzić, to tyle, że rozwiązanie jest niestandardowe, nie odczuwa się aby było naciągane, choć w pierwszej chwili przypuszczałem, że ten film będzie takim właśnie naciąganym komercjuszem. Nie brakuje tutaj także ciekawego nakreślenia postaci - Kirk i Picard żałują elementów swojej przeszłości, zaś Data otrzymuje "chip emocji". Ten pierwszy element miał skłonić do refleksji, ten drugi zaś dodać odrobinę niegłupiego komizmu. Jak na "Star Trekowy" poziom można uznać to przedsięwzięcie za udane, ale rzecz jasna porównywać z filmami traktującymi te problemy poważnie nie należy. W filmie będziemy mogli zobaczyć także Malcolma McDowella oraz Whoopi Goldberg (która podobno zagrała w tym filmie za darmo). McDowell w roli naczelnego czarnego charakteru spisuje się bardzo dobrze. Jego postać, w przeciwieństwie do dość barbarzyńsko i nieracjonalnie konstruowanych do tej pory czarnych charakterów, jest rozpisana niegłupio. Jestem w stanie uwierzyć w motywację i w machiawelliczne podejście tego indywiduum. Szkoda tylko, że poświęcono mu tak niewiele czasu. Czasu zabrakło także dla pozostałych członków załogi, którzy w zasadzie tylko się pojawiają. Z jednej strony - dobrze, że skoncentrowano się na konkretnych wątkach, z drugiej - brakuje szerszego horyzontu charakterów. Podsumować ten film można tylko w jeden sposób - jest to ciekawy, przydługi, ale całkiem niezły odcinek serialu "Next Generation" z wplątaną w to wszystko ekipą ze starych Star Treków.

Ocena: 5+ / 10

20 lutego 2010

Star Trek 6 (1991)


Star Trek VI: Wojna o pokój

(1991) reż. Nicholas Meyer
Szósta część cyklu. Za kamerę wraca reżyser części drugiej, współpracuje także przy scenariuszu m.in. z Nimoyem. Nimoy w składzie odrobinę mnie przeraził podczas napisów początkowych (zraziłem się po trójce i czwórce), z kolei Meyer napawał nadzieją. Tym razem Star Trek staje się kryminałem politycznym. Dowcip jest, ale jest go znacznie mniej niż w dwóch poprzednich częściach, a tam, gdzie występuje, nie jest na wysokim poziomie. Intryga za to jest ciekawa, choć na dzisiejsze standardy i dla wytrawnego widza będzie zbyt przewidywalna. Bardzo spodobał mi się moment, w którym "ci źli" trzymając bohaterów w szachu stwierdzają literalnie "skoro i tak macie zginąć, to opowiem wam kto za tym wszystkim stoi". A raczej to, co dzieje się tuż po tym. Takiego motywu się nie spodziewałem, muszę to przyznać. Po aktorach widać już wyraźnie - są starzy. Wykonanie filmu staje się nierówne. Z jednej strony widać ciągoty do nowych technologii - krew w stanie nieważkości generowana jest komputerowo, większość efektów już bardziej cieszy oko. Z drugiej zaś, wciąż stosuje się ten sam odgłos "piszczących" drzwi, który można usłyszeć od najstarszych odcinków serialu, wystrój wciąż nawiązuje do tradycji. Mieszanka, choć w idei brzmi nieco jak połączenie klasycznej Godzilli z nowoczesnym Terminatorem (pod względem wizualnym, nie fabularnym), w praktyce sprawdza się doskonale. Film naprawdę stworzony z pomysłem, bo Star Treka w wydaniu kryminału i dramatu politycznego jeszcze nie było. Należy wspomnieć, że serial z Picardem i nowym pokoleniem rozpoczął się już w 1987 roku, czyli serial emitowano jeszcze przed wydaniem piątej części filmu. Dopiero tutaj wyczuwalne jest nawiązanie opowieści Kirka do serialu.

Ocena: 6/10

19 lutego 2010

Star Trek 5 (1989)


Star Trek V: Ostateczna granica

(1989) reż. William Shatner
Szczerze bałem się tego filmu. Nagrodzony licznymi Złotymi Malinami za najgorszy film 1990 roku, a reżyser (odtwórca roli Kirka) otrzymał tę nagrodę także w kategorii "najgorszy aktor" i "najgorszy reżyser". Po poprzednich, wybitnie kiepskich częściach serii w reżyserii Nimoya (i jego wersji "Uwolnić orkę") uzbrojony byłem po zęby w cierpliwość i sceptycyzm. I zostałem mile zaskoczony. Film ma swoje wady - fabuła odrobinę za bardzo miejscami przypomina część pierwszą, a efekty specjalnie istotnie nie zachwycają (są do przełknięcia). Po raz pierwszy spotykam się tutaj z jakże udanym motywem głównego antybohatera, który jest aż tak sympatyczny. Zjednuje sobie sympatię coraz to większej liczby postaci, a także widza. Wciąż jednak, do samego końca, nie ulega wątpliwości, że jest on kreowany na antybohatera. W końcu klingon - łowca, który ściga załogę nie odgrywa znaczącej roli, dodaje za to smaczku i odrobinę przyspiesza akcję. Cały film tryska humorem i co istotniejsze - najczęściej udanym. Wciąż wywołuje lekki uśmieszek na twarzy widza trzymając go w zaciekawieniu. Trzyma tajemnicę ujawniając szczegóły powoli i ... co wydało mi się najciekawsze - nie odkrywa wszystkich kart do samego końca, a jedynie rzuca parę poszlak, pobudza wyobraźnię do stworzenia własnej wersji rozwikłania niektórych szczegółów. Shatner porusza tutaj również niewąskie tematy, jak eutanazja czy samo istnienie i charakter istnienia Boga. Nie oczekujcie tutaj wielkich filozofii, są one podane w sosie typowo amerykańskim, ale bez zbędnego i nadmiernego patosu charakteryzującego produkcje Nimoya. W filmie otrzymujemy także odrobinę oddechu od ciasnoty kabin statków kosmicznych. Jedna z początkowych scen Kirka wspinającego się na górę (o ironio - tą górą jest El Capitan) przypomina mi późniejsze ujęcie z Mission Impossible 2, czyżby John Woo inspirował się Star Trekiem? Niestety, widać już siwiznę i oznaki starości u większości aktorów. Chyba tylko Czekov i Sulu opierają się jeszcze sile czasu w miarę skutecznie. Szczerze powiem, że naprawdę głupio mi przyznawać pozytywną ocenę filmowi, który zebrał takie cięgi od krytyki i tyle Złotych Malin. Teraz należy sobie tylko zadać pytanie - czy to ja stałem się miłośnikiem totalnej tandety i bezguściem stulecia, czy to może krytyka amerykańska przyzwyczajona do ciągłego odkalkowanego "łudubu" za szybko zwiesiła psy na tym filmie?

Ocena: 6/10

P.S. Wciąż staram się zapoznać również z pierwszym serialem, tzw. TOS (The Original Series). Piąta część filmu wyraźnie nawiązuje do drugiego pilota serii, odcinka pod tytułem "Where No Man Has Gone Before". W filmie znajdują się wyraźne poszlaki - na pokładzie statku znajduje się właśnie taki napis, na który reżyser wydaje się zwracać szczególną uwagę. W owym odcinku załoga Enterprise również stara się przekroczyć barierę, co się nie udaje. Odcinek także porusza kwestię Boga, efekty boskiej mocy są podobne. To świetnie rozegrane odniesienie dodało brakującego smaczku i przyjemności wynikającej z obejrzenia filmu.

18 lutego 2010

Star Trek 4 (1986)


Star Trek IV: Powrót na Ziemię

(1986) reż. Leonard Nimoy
Niedobrze, za kamerą ponownie stanął Leonard Nimoy. Współpracował także przy tworzeniu scenariusza i, rzecz jasna, zagrał Spocka. Spock żyje, może teraz wraz z Kirkiem i resztą próbować uratować świat przed zagładą. Dosłownie. Do Ziemi przylatuje nie wiadomo skąd sonda kosmiczna, która próbuje komunikować się z wielorybami. Ponieważ wieloryby dawno temu wyginęły, sonda nie otrzymuje żadnych odpowiedzi, a ludzie nie są w stanie opracować sensownej dla sondy. Problem w tym, że sonda przy okazji powoduje znaczące problemy meteorologiczne, które poskutkują zagładą ludzkości na planecie. Nasza dzielna ekipa postanawia uratować sytuację poprzez... cofnięcie się w czasie po parkę wielorybów. O dziwo, udaje im się przenieść w czasie bez znaczących problemów. Czujecie klimat? Fabuła naciągana, że aż boli. Literalnie zaczyna boleć pod koniec filmu, bo trwa on prawie dwie godziny i tyle musiałem na nim wysiedzieć. Przekaz filmu jest oczywisty - ratujmy wieloryby. Wbijany widzom do głowy przy każdej możliwej okazji z pełną powagą i patosem, który towarzyszy filmowi aż do końca. Zaletą w stosunku do poprzedniej części jest to, że teraz Spock nie odgrywa już tak wielkiej roli, każda postać ma swoje pięć minut albo i więcej. Zostało to sprawnie zbalansowane. Ogromnym atutem filmu są elementy humorystyczne wynikające ze zderzenia kultur - tej z dwudziestego trzeciego wieku z tą z lat osiemdziesiątych dwudziestego. Nie wiem czy dla tych scen warto męczyć się całe dwie godziny. Może lepiej sobie poprzewijać i obejrzeć tylko to, co nas interesuje.

Ocena: 3/10

17 lutego 2010

Filmy - oceny

Oglądam ostatnio dość sporo filmów i zauważyłem dziwną tendencję do oceniania ich w granicach 6/10. Dziewczyna nazywa mnie dziwakiem, gdyż nad własną oceną w skali 1-10 zastanawiam się czasem tak namiętnie, "jakby od tego miało zależeć moje życie". Czasem zdarza mi się ocenę zmieniać, mieć wątpliwości. Zastanawiałem się nad tym, co to powoduje, z czego to wynika? W tej chwili myślę, że duże znaczenie mają tutaj: wrażenie tuż po obejrzeniu filmu (które bywa odmienne od chłodniejszego spojrzenia z perspektywy czasu) oraz klimat i ochota na obejrzenie właśnie takiego rodzaju kina. Chciałbym - także odrobinę dla siebie - pozbyć się wrażenia, że wszystkie obejrzane filmy są "takie sobie" i tylko i aż na sześć. W tym celu dokonam małego przetłumaczenia skali ocen i podam kilka przykładów posiłkując się swoimi ocenami na Filmwebie.
10/10 - Filmweb tłumaczy tę ocenę jako "arcydzieło". W moim odczuciu dyszka oznacza coś zupełnie innego. Film oprócz strony technicznej i fabularnej musi po prostu bardzo silnie poruszyć, rozkochać w sobie widza. I dla mnie nawet największe arcydzieło kina światowego nie dostanie dyszki, jeżeli nie przyciągnie mnie indywidualnie, czymś co w mojej subiektywnej ocenie będzie sprawiało, że uznam dany film za jeden ze swoich ulubionych. Ciężko powiedzieć czym jest "to coś", w przypadku każdego filmu to coś innego. Zazwyczaj dyszka przychodzi od razu - tuż po obejrzeniu czuje się "to jest to" i wciska w murowane 10. Ale w dwóch przypadkach miałem wątpliwości. Pierwszy to moja zmiana oceny filmu "Dzień Świstaka", który miał wcześniej chyba 7 albo 8. Zauważyłem, że za każdym razem, gdy ten film leci, muszę, absolutnie muszę obejrzeć go w telewizji, a czasami zdarzało mi się obejrzeć go po raz któryś samemu, tak dla frajdy. I za każdym razem oglądam go z równą radością i czerpię z niego ogromnie dużo przyjemności. Powoduje to chyba połączenie ciekawego pomysłu na film, doskonale wykorzystanego i vis comica Billa Murray'a. Po czasie zorientowałem się, że to jeden z tych filmów, które "kocham" i które zasłużyły ode mnie na dyszkę. Z kolei filmowi "Mroczny Rycerz" Nolana zmieniałem ocenę dwukrotnie. Najpierw miał 9, potem dostał dyszkę, niedawno wróciłem do dziewiątki. Ciężko powiedzieć dlaczego, po prostu uwielbiam go oglądać, mam małego kuźla na jego punkcie, z drugiej strony rażą mnie niektóre elementy, szczególiki, skażają idealną całość. Niemniej jednak jest to póki co najlepszy film na podstawie komiksu jaki widziałem. Jakie filmy oprócz tych otrzymały ode mnie dyszkę? Nie ma ich wiele, mogę je bez trudu wymienić. Z góry uprzedzam, że lista ta może być odrobinę zaskakująca, bo znajdują się na niej filmy dobre, ale niekoniecznie arcydzieła. Ale jak to mówią - każdy ma swoje zboczenia.
Życie jest piękne (1997) - pełnowartościowa dyszka, absolutnie najlepszy film ze wszystkich przyznanych dyszek, niepowtarzalny.
Rodzinka Yamadów (1999) - pełnowartościowa dyszka, czegoś takiego się nie spodziewałem zabierając się za oglądanie tej produkcji, artystycznie piękny, przemiły, zmienił mi kolory życia przed oczami
Spirited Away: W krainie bogów (2001) - pełnowartościowa dyszka, znowu studio Ghibli, choć sporo zaczerpnięć z poprzednich filmów studia, to w idealnej konfiguracji, obejrzany na głębokim wdechu, słusznie wielokrotnie nagradzany na całym świecie.
Ruchomy Zamek Hauru (2004) - dyszka ze skazą w postaci zakończenia, mimo to studio Ghibli nadal zachwyca pięknem obrazu, wizją świata i opowieścią.
Słodka Irma (1963) - Od mistrza komedii, Billy'ego Wildera, dużo lepszy od "Pół żartem pół serio" w moim odczuciu, złożona i przezabawna fabuła w "oldschoolowym" klimacie komedii lat pięćdziesiątych z domieszką burleski.
Leon Zawodowiec (1994) - nie wiem po co to "zawodowiec" w polskim tytule, film niestandardowy,. idealnie zagrane kreacje (Gary Oldman przeszedł tutaj samego siebie), ocena głównie pod wpływem wrażenia, które zostaje mi zawsze na jakiś czas po obejrzeniu tego filmu.

9/10 - Pierwsza liga, filmy które absolutnie trzeba zobaczyć i które osobiście mnie również bardzo się podobały. Tutaj oceniłem na 9 kilka filmów, co do których teraz mam wątpliwości, czy na taką ocenę zasługują. Szczerze mówiąc, korci mnie, aby im odjąć punkcik, bo choć są to bardzo dobre filmy, to chyba jednak nie aż tak rewelacyjne. Staram się je jakoś segregować, żeby można było później łatwo porównać i osądzić, który jest bardziej godny uwagi, a który nie. Takie wątpliwości mam odnośnie filmów: Wall.E (2008), Wiatr buszujący w jęczmieniu (2006), Jasminum (2006), Pornografia (2003), K-PAX (2001),
Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków (1937), Północ - północny zachód (1959), Tootsie (1982), Lista Schindlera (1993). I myślę też, czy ocenione na 8 "Cztery noce z Anną" nie powinny znaleźć się wśród dziewiątek.

8/10 - Bardzo dobry. Film, który robi wrażenie i jest wykonany bezbłędnie. Produkcja naprawdę wybitna.

7/10 - Dobry film. Serio, siódemka nie oznacza niczego w rodzaju "średniak", to naprawdę dobre filmy, które warto obejrzeć, a czas z nimi spędzony nie będzie czasem zmarnowanym.

6/10 - Film niezły, czyli albo średniak z jakimś mocnym elementem, czymś co może zaciekawić, zauroczyć, zainteresować albo dobry film z wadami, poważnymi skazami psującymi odbiór.

5/10 - Dobrze wykonany średniak. Najczęściej odmóżdżacz, którego da się łyknąć do kolacji i wydalić przy najbliższej możliwej okazji.

4/10 - Ocena pod tytułem "a miało być tak pięknie". Generalnie zawód, ale z pozytywnymi elementami.

3/10 - Słabizny i kiszki, które jednak posiadają jakieś minimum uroku. Zazwyczaj jest to sentyment, odrobina humoru, może dystansu do siebie. Czasami tym urokiem jest maksymalna kiczowatość (jak w przypadku filmu "Przybysz z kosmosu" z 1953, który jest tak okropny, że aż zabawny, co ciężko mi uznać za wadę, przecież właśnie dzięki kiczowatości bawiłem się na tym filmie).

2/10 - Okropna barbelucha, nie powinna nigdy powstać, nie załapała się na jeden tylko dlatego, że istnieją gorsze (o dziwo) albo dlatego, że posiada jakieś małe światełko na końcu czarnego tunelu. Cyt, iskierka zgasła.

1/10 - Filmy tak potwornie nudne i beznadziejne, że nawet nie bawią swoją kiczowatością. Nawet spanie w trakcie ich projekcji to strata czasu. Za to po obejrzeniu można się poważnie zdenerwować, że było się tak głupim wierząc, że ten film stanowi choćby minimalną wartość. W tej chwili mam dwa tak ocenione filmy, radzę omijać szerokim łukiem i nie zbliżać się nawet z zamiarem pośmiania się z jakiegoś nędznego filmu. To Efekt motyla 2 (2006) i Magic Man (2009)

16 lutego 2010

To skomplikowane (2009)


To skomplikowane

(2009) reż. Nancy Meyers
Na plakacie możemy zobaczyć, że film jest od reżyserki i scenarzystki "Czego pragną kobiety". To prawda. Nie widziałem. Widziałem za to jej "Lepiej późno niż później". Nie wiedziałem o tym wszystkim siedząc w kinie i oglądając film, jednak po wyjściu z kina nie mogłem się powstrzymać od porównywania tych dwóch. Tutaj po prostu odczuwalny jest ten sam klimat miłej komedii z pogranicza rodzinnej i romantycznej. Film trafił do światowych kin na święta zeszłego roku, u nas poczekano z nim do Walentynek. Posunięcie dobre, gdyż film idealnie pasował do Walentynkowego wyjścia z dziewczyną do kina, ale prawdopodobnie to właśnie odbiło się małą czkawką na widzach. Jakość kopii, którą miałem okazję zobaczyć w kinie pozostawiała wiele do życzenia. Obraz był nieostry, szczególnie gdy pokazywał plenery i obiekty znajdujące się z dala od kamery. Nie sądzę, aby popełniono tutaj aż tak szeroko zakrojoną serię błędów przy nagrywaniu, podejrzewam że to wina starej, przelatanej kopii.

Naprawdę przyjemnie oglądało mi się tę produkcję, zabawa w drobne humoreski, przemiłą fabułę udawała się przez większość filmu... ale nie przez cały. Niestety, odnoszę wrażenie jakby Nancy miała pomysł, naturalny talent w palcach do pisania, jakby już witała się z gąską, gdy wtem przybył zły producent i powiedział, że w filmie "żeby było śmiesznie, musi być to i to" a potem "i żeby utrzymać standard amerykańskiej poprawnej moralności i sprawiedliwości, film musi zakończyć się tak i tak". I choć widać próby dostosowywania się filmu do tych wymogów, zatuszowania ich z lekka, to jednak nadal kolą one moje europejskie oko. Tak doskonałe poczucie humoru, dyskretnie wdzierające się w nasze umysły by wywołać uśmiech trwający przez cały czas, zostaje zepsute miejscami przez wstawki typowo rubaszne, na poziomie "American Pie". Gdzieś w okolicy dziesięciu minut po rozpoczęciu filmu (i czterdziestu po planowanym rozpoczęciu ; wciąż uważam za skandal sytuację, gdy widz płaci słone pieniądze za film i musi jeszcze oglądać pół godziny reklam) można było się zorientować w konstrukcji mocno skonwencjonalizowanej całości. Czyli początek i zawiązanie fabuły mamy w miarę pachnące świeżością, a potem już wszystko idzie jak po sznurku, od znanej wszystkim kalki. I nie byłoby to takie złe, gdyby całość trzymała równy klimat i poziom humoru.

Gwiazdorska obsada w postaci Meryl Streep, Aleca Baldwina i mojego ulubieńca, czyli Steve'a Martina mocno ciągnie tę produkcję w górę. Meryl nigdy mi się nie podobała jako kobieta, ale w tym filmie "zrobiono" ją naprawdę doskonale (wygląda po prostu ładnie, a przecież ma już swoje lata). Ponadto, mimo usilnych prób załagodzenia rubasznych momentów swoim klimatem, z przykrością stwierdzam, że publiczności te momenty wyjątkowo się podobały. Taki humor i filmy nim ociekające sprzedają się nieźle, co z kolei nie rokuje zbyt dobrze wielbicielom czegoś odmiennego. Bo gdy coś się sprzeda, "amerykańce" powielą to razy dziesięć i będą doić tak długo, jak długo krowa będzie mleko dawała. Ten film, nawet ze swoją skonwencjonalizowaną fabułą, miał szanse na osiem. Zostało mu tylko sześć z plusem.

6+/10

15 lutego 2010

Star Trek 3 (1984)

Star Trek III: W poszukiwaniu Spocka
(1984) reż. Leonard Nimoy
Tym razem za kamerą stanął nie kto inny, jak sam odtwórca roli Spocka. Tych, którzy nie oglądali dwójki albo nie pamiętają już co się w niej działo, a mają w planach przypomnienie sobie tego (do czego zachęcam) przestrzegam przed dalszym czytaniem tekstu. Nie należy też zabierać się za oglądanie trójki bez obejrzenia dwójki. Już ten brak autonomicznego charakteru tej części sagi sprawia, że część ta staje się gorsza. A teraz spoilery dwójeczki. Atutem dwójki jest pojawienie się syna Kirka i śmierć Spocka, gdzie tym samym Spock próbuje udowodnić to, że ważniejsze jest dobro ogółu niż dobro jednostki. Komuś ta koncepcja najwidoczniej przeszkadzała, może w dobie zimnej wojny ktoś uznał tę koncepcję za zbyt socjalistyczną i tak tym razem cała załoga będzie kombinowała jak tu uratować Spocka (bo okazuje się, że się da). Jeden za wszystkich, to i wszyscy za jednego, coś w tym jest. Problem polega na tym, że komuś przeszkadzał syn Kirka. Widujemy go rzadko, jest zepchnięty na drugi tor by w końcu zniknąć całkowicie z ekranu. Odczuwam tu jakiś egocentryzm Nimoya i jego ogromne przywiązanie do tej postaci (zresztą dowodzić tego chyba mogą dwie książki, które napisał... jedna zwie się "Nie jestem Spockiem", druga zaś "Jestem Spockiem"). Sama koncepcja na wskrzeszenie Spocka nie jest taka znowu głupia i tylko odrobinę naciągana. Za to wszystko pozostałe już zaczyna poważnie kuleć. Głównym złym staje się wzięty dosłownie z kosmosu klingon zagrany przez jednego z moich ulubionych aktorów, czyli Christophera Lloyda (m.in. doktorek z serii "Powrotu do przyszłości"). Lloyd dysponuje ogromnym talentem, ale tutaj scenariusz w żadnym wypadku nie pozwolił mu rozwinąć skrzydeł. Wszystkie postaci stały się miałkie i bez wyrazu. Na wieść o czyjejś śmierci reakcją jest chwilowy smutek i zaduma, za to Spocka traktuje się ze szczególnym namaszczeniem, a jego śmierć opłakuje przez cały film. W zasadzie nie ma tu wiele ciekawego, nie bawiłem się na nim zbyt dobrze. W mojej skali jedynkę, czyli totalne dno mogą zaliczyć jedynie filmy, które nie bawią już nawet swoją kiczowatością i nie mają absolutnie żadnych zalet i pozytywów. Ten film ma pozytywy. Jest stara ekipa aktorów, jest Lloyd, motyw wskrzeszenia tylko odrobinę naciągnięty plus ciekawe fortele Kirka odrobinę ratują ten film. Tylko odrobinę niestety.

Ocena: 3/10

14 lutego 2010

Star Trek 2 (1982)


Star Trek II: Gniew Khana

(1982) reż. Nicholas Meyer
Nicholas Meyer dokonuje tutaj małego cudu. Za minimalne pieniądze, korzystając ze starych makiet i niemal wciąż tych samych dekoracji udaje mu się zrealizować godną kontynuację pierwszej kinowej produkcji. Nie tylko nie widać, że film miał niewielki budżet, ale i wytrzymuje, a może i wygrywa konkurencję z wydanymi w podobnym czasie "Gwiezdnymi Wojnami". Aktorstwo nadal uroczo trąci myszką, w tym przypadku jednak widocznie jest to traktowane z odrobiną dystansu. Pojawia się humor, którego brakowało w pierwszej części. Pojawia się także nowy naczelny antybohater - Khan. Postać może niespecjalnie barwna, ale zagrana jakże barwnie przez Ricardo Montalbana. To, jak wymawia "Zemsta najlepiej smakuje na zimno. A w kosmosie jest bardzo zimno." mimowolnie wywołuje uśmieszek na mojej twarzy. Niestety, tutaj już nie doświadczymy tak dobrze budowanego klimatu tajemnicy, jak w jedynce. Dominuje tutaj klasyczna sensacyjka i konflikt Kirka z Khanem, ciągłe ganianie się w kosmosie. Dramaturgia zza mostka dowodzącego Enterprise budzi emocje podobne do tych, jakie wzbudzić mogą sensacje wewnątrz łodzi podwodnej. Mnie nieszczególnie ruszają (wyjątkiem może było "Polowanie na Czerwony Październik", teraz ciężko mi sobie przypomnieć dokładniej, oglądałem go dawno temu). Mimo wszystko nie jest tragicznie, film przyciąga oko, nie przynudza, jest w nim coś magicznego, co trzyma widza przed ekranem. Podobnie, jak w pierwszym filmie, tak i tutaj możemy zaobserwować dodatkowe atuty scenariusza w postaci ciekawych dylematów na temat strachu przed śmiercią i reakcji w jej obliczu oraz wyższości jednostki nad ogółem. Wyższość jednostki symbolizuje Khan, który jest zrealizowanym chodzącym marzeniem Hitlera, genetyczną doskonałością, "rasą wyższą" (nawiasem mówiąc, wysłany w kosmos w 1996 roku, czyli jakieś 14 lat temu ;). Alternatywną wersję będzie próbował udowodnić... nie, tego już powiedzieć nie mogę, polecam przypomnieć sobie oglądając film. Zachęcony chyba czym prędzej zabiorę się za kolejne filmy z serii. Live long and prosper.

Ocena: 6/10

13 lutego 2010

Star Trek (1979)


Star Trek

(1979) reż. Robert Wise
Tak, to ten sam pierwszy pełnometrażowy Star Trek, w 10 lat po ostatnim odcinku pierwszego serialu aktorskiego pod tym samym tytułem. Wydaje mi się, że kiedyś go już widziałem, ale musiało to być bardzo dawno temu, gdyż niewiele z niego pamiętałem. Reżyserii podjął się wówczas sam Robert Wise, który zaczynał od współpracy z wielkim Orsonem Wellesem przy "Wspaniałości Ambersonów" (Orson podobno użyczył głosu do trailera Star Treka), aby później zrobić między innymi "Porywacza ciał", "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia", "West Side Story" czy "Tajemnicę Andromedy". Zasiadając do obejrzenia filmu spodziewałem się, że legenda nie obroni się po tylu latach, że trochę się pośmieję niczym podczas oglądania co gorszych filmów sci-fi z lat pięćdziesiątych. Nie do końca tak się stało. Wprawdzie aktorstwo Williama Shatnera nie błyszczy, jego wielce zadumane miny i patetyczne kwestie wypowiadane z pełną powagą i zaangażowaniem mogą dzisiaj śmieszyć (w zasadzie powinny i w tamtych czasach), ale historia kryjąca się za tym wszystkim nadal budzi niemałe zainteresowanie. Klimat i tajemnica budowane są nad wyraz umiejętnie. Wizualizacje, efekty specjalne nie budzą zastrzeżeń i dziś, mimo upływu lat. Produkcja nie tylko rozrywkowa, ale i niosąca ze sobą małe co nieco miodku dla misiów. Wprawdzie jest to filozofia (w tej formie i na tym poziomie skomplikowania) na poziomie nastolatka, niemniej jednak zawarty wątek problematyki sztucznej inteligencji i definicji życia jest dodatkowym atutem. Stare wygi będą wolały oczywiście "Ghost in the Shell" i "Łowcę Androidów". Należy pamiętać także, że atutu tego nie miała żadna część sagi "Gwiezdnych Wojen", co czyni Star Treka mniej odmóżdżoną rozrywką, a zatem lepszą. Rzekłbym, że film niezły i dałbym aż sześć (samemu będąc zaskoczonym swoją oceną), ale przeogromny sentyment i osobiste podejście popychają mnie skutecznie w kierunku siódemki. Jednak warto było odkurzyć tę produkcję.

Ocena: 7/10

12 lutego 2010

na bezdrożdżach

na bezdrożdżach
stoi
po łokcie w mące
piecze
strach przed pokusą

zgotuje
nie tylko sobie
pierniki
z wyraźną zadyszką

11 lutego 2010

Nieśmiertelny 4: Ostatnia rozgrywka (2000)


Nieśmiertelny IV: Ostatnia rozgrywka

(2000) reż. Douglas Aarniokoski
Tak, oglądałem jedynkę, która spodobała mi się, gdy byłem młody i głupi. Uwielbiałem uśmieszek Lamberta (także oglądając później w kinie na "Mortal Kombat"), kto nie uwielbiał Connerego i muzyki Queen? Potem? Potem jakimś dziwnym trafem obejrzałem trójkę w telewizji i wówczas nie oglądało mi się źle, większych szczegółów nie pamiętam. Potem dopiero obejrzałem nieszczęsną dwójkę. Do dziś pozostaje dla mnie zagadką, jak ten sam reżyser, który tworzył pierwszą część mógł nie widzieć co się dzieje już na etapie scenariusza i jakim cudem namówiono do wzięcia w tym udziału Lamberta i Connerego? A potem dziwiłem się, gdy czwartej części nie próbowano wepchnąć do polskich kin, gdzie film zapewne zarobiłby na samym tytule. W 2000 roku oglądałem trailery i miałem nadzieję, że może stworzono film, który paradoksalnie wskrzesi "Nieśmiertelnego", sprawi że seria choć trochę wróci do łask. Po latach przypomniawszy sobie o filmie zawziąłem się by wziąwszy głęboki oddech zmierzyć się z ostatnią rozgrywką. I jak? Nasuwa mi się kilka myśli. Po pierwsze, ten film powinien powstać jako dwójka. Efekty specjalne nie dorównują nawet tym z jedynki, ale historia jest interesująca. Chociaż może przesadzam, może jest ona interesująca na tle pozostałych kontynuacji. Drugą myśl mam taką - tutaj już nie dziwię się dlaczego Lambert zgodził się wystąpić. Po pierwsze, rzadko widujemy go ostatnio gdziekolwiek (albo to ja źle dobieram filmy, które oglądam), kryzys mógł go przydusić, ale i bez tego trzeba przyznać, że Lambert dobrze zakończył swoją przygodę z serią. Spodobał mi się dylemat, z którym musiał się mierzyć uczeń McLeoda (choć wątek ten moim zdaniem został słabo rozwinięty) oraz forma zemsty, którą stosował główny antybohater opowieści. No nareszcie, nareszcie zobaczyłem film, gdzie mściciel nie mści się próbując zabić swojego wroga albo na przykład zabić wszystko, co się rusza i na drzewo nie ucieka. Scena walki między Connorem i Duncanem również jest ciekawa. Gdyby na produkcję przeznaczono więcej pieniążków, scenariusz dopieszczono, a reżyserię wykonano efektowniej, mógł być z tego naprawdę dobry film rozrywkowy. Mógł, ale niestety dobre wątki przeleciano po łebkach, skwitowano banalnie brzmiącymi gadkami okraszonymi typowo amerykańską manierą do odwołań i "dobrego zatekszczenia". Naprawdę szkoda, oglądałem z poczuciem, że mogło być tak pięknie, że za tym wszystkim naprawdę tym razem tkwił jakiś ciekawy pomysł na zakończenie serii. Jak się okazuje, mimo tytułu, nie jest to ostateczna rozgrywka i ostatni film. Podobno zbezczeszczono "Nieśmiertelnego" po raz kolejny tworząc w 2007 roku film "Nieśmiertelny: Źródło". Coś czuję, że trochę czasu minie nim się zabiorę za sprawdzenie tego tytułu, bo tym razem Lambert już swoją twarzyczką nie wzbudzi sentymentu, zatem przeprawa zapowiada się dużo ciężej.

Ocena: 4/10

10 lutego 2010

Adam (2009)


Adam

(2009) reż. Max Mayer

Uwielbiam kolejne historie o Kopciuszku. Te dobrze nakręcone i najlepiej niebanalne. Ten film trafił w niedosyt, który nadal odczuwam po obejrzeniu "Miłości Larsa". Mamy tu okazję nie tylko zostać poruszonym po raz kolejny tą samą historią miłości, która płynie pod prąd wbrew oczekiwaniom uczestników, ale także odrobinę zapoznać się z problemami psychicznymi, z którymi muszą borykać się niektórzy ludzie. W świecie, gdzie każdy chce pochwalić się swoim szaleństwem i móc mówić jacy "to my jesteśmy nienormalni" (i dodać do tego magiczne słówko "krejzole") nie widzi się tych, którzy robią dokładnie odwrotnie, starają się ukryć swoje o wiele bardziej realne ułomności. Prawdziwą siłą tego filmu są aktorzy, a szczególnie odgrywający tytułową rolę Hugh Dancy. To on ciągnie ten film mocno w górę. On i specyficzny, pastelowy klimat. Zdecydowanie warto obejrzeć.

Ocena: 7/10

9 lutego 2010

Hachiko: A Dog's Story (2009)

Ponieważ nie miałem za bardzo weny, by zabrać się za recenzowanie filmów, które widziałem w ostatnim czasie, postanowiłem sporządzać króciutkie przeglądy wraz z oceną, którą filmom wystawiłem. Po swojemu, oznaczyłem ocenę na filmwebie, na swoim koncie. Oceny te, chyba tylko sam dla siebie, staram się pielęgnować. Dzięki temu czasami spoglądając na swoje oceny mogę przypomnieć sobie więcej z filmu i ze swoich wrażeń w trakcie oglądania.

Hachiko: A Dog's Story
(2009) reż. Lasse Hallström
Film od reżysera takich filmów, jak "Dzieci z Bullerbyn", "Co gryzie Gilberta Grape'a" czy "Czekolada". Jest to prosta historia na podstawie prawdziwych wydarzeń, ale zrealizowana naprawdę fantastycznie. Przed obejrzeniem filmu zajrzałem na Filmweb i byłem zadziwiony tak wysoką oceną internautów. Okazuje się, że ocena w pełni zasłużona. Kino zrealizowane wprawną ręką udowadnia, że nie potrzeba skomplikowanych historii i wielowątkowej, zagmatwanej fabuły aby zrobić dobry film. Właściwie ten film mógłby być krótkometrażówką, zmieściłby się w dwudziestu minutach, ale po obejrzeniu stwierdzam, że z całości nie wyciąłbym ani sekundy. Świetna rola Richarda Gere'a i ogromny szacunek dla roli Hachi'ego. Odrobinę zdziwiło mnie tylko, że wszystkie postaci poboczne tak długo pracują na jednym stanowisku pracy i praktycznie w tej samej lokalizacji. Film bardzo dobry. Aż osiem, bo naprawdę nie pamiętam kiedy ostatnio płakałem na jakimś filmie, a jeszcze większy problem miałbym z przypominaniem sobie kiedy ostatnio się do tego przyznawałem.

Ocena: 8/10

8 lutego 2010

*** [blablam się w tapletku]

*** [blablam się w tapletku]

Blablam się w tapletku
Kniga na mnie "Halo"
"Ene tam, tu pretku
Dziaszki się osmalo"

A me myśle "Raztam"
"Dziaszki się odblabla
A ile namniaham
Musi czasem hapla" 

6 lutego 2010

toń

toń
krępuje
koszulę w klatkę tylko dla gości
nie czuje
więzi siebie niechciana piękności

nie słyszy
i nawet nie wie skąd się tu wzięła
toń ciszy
powiedziałem zatem utonęła

5 lutego 2010

Fast Food

Fast Food
Koledzy pod oknem wołają
Obiadu nie zjadłszy kanapkę
Do ręki chwyciłem zjadając
Spojrzenie rzuciłem na matkę

Biec znów móc to jest plan mój
Nie wlec się i wdech brać wciąż
Pęd po nic złap goń chwyć zdąż
Jeść gdy wiatr dmie lecz stój!

Kanapko, usta zbliżyłem
Niechcący Cię o! puściłem
Do piachu to czy do nieba
Co czułem spomiędzy chleba
Pamięć o smaku wytężam
Czy to smakowite zioła
Wraz ze śliską piersią węża
Już jedźmy, nie było woła

Jedno jednak mnie pociesza
gdybym Cię podniósł otrzepał
z dołka depresji wyciągnął
wciąż byłabyś dużo lepsza
od hindenburgera ze smakdonalda

2 lutego 2010

Moda na suckces

Pierwszy z trzech komiksów w serii. Rysowane baaardzo dawno temu podczas powstawania pierwszej wersji strony japolaka. Jakość znacząco poprawiona w stosunku do oryginału, pomysł niestety nadal równie czerstwy. Zaleca się ocenianie po przeczytaniu wszystkich trzech komiksów w odpowiedniej kolejności.