23 października 2010

Wpływ fragmentacji dysku na czas kompresji

Często mi się zdarza kompresować różne pliki. Sporo tego robi się na moim kompie, ponadto sam temat kompresji mnie interesuje. Przy okazji kompresowania różnych plików postanowiłem czasami pobawić się w zapisywanie wyników i stworzenie swego rodzaju uniwersalnych testów.
Na pierwszy ogień należy ustalić warunki przeprowadzania testu. W trakcie każdej z prób włączone były jedynie podstawowe aplikacje plus komputer nie był zajęty niczym innym. Nie zajmował się ani odczytem ani zapisem do dysku, na którym odbywała się kompresja. Chciałem zobaczyć jak znaczny wpływ będzie miała fragmentacja dysku NTFS na czas kompresji.

Sprzęt:
Procesor: Intel(R) Celeron(R) CPU 2.60Ghz
Pamięć RAM: 1,25GB
System operacyjny: Windows XP Professional x86
Dysk: Samsung SP0411N (ATA 40GB)
System plików: NTFS

Kompresowany plik to gra na PlayStation - Jet Moto w formie 3 plików (ccd, img, sub). Kompresja odbywała się w trybie tekstowym (z poziomu cmd) przy pomocy Rar 3.93.
Rozmiar przed kompresją: 456 834 411 bajtów

Wyniki
Średni czas kompresji na dysku o poziomie fragmentacji 36 - 37% wynosi 339,81 sekundy.
Średni czas kompresji na dysku o poziomie fragmentacji 0% wynosi 338,25 sekundy.
Różnica na korzyść dysku zdefragmentowanego wyniosła 1,56 sekundy.

Jak widać, różnica okazała się mało znacząca przy tym poziomie fragmentacji dysku. W związku z tym przy okazji przyszłych analiz nie mam zamiaru mocno się tym elementem przejmować. Gdy "uda mi się" osiągnąć znacznie wyższy poziom fragmentacji, może przeprowadzę badanie ponownie.

Pozostałe efekty
Przy okazji testów dowiedziałem się też kilku innych ciekawych rzeczy nt. Rara
Wydajność poszczególnych poziomów kompresji kształtuje się następująco:
Poziom kompresji Bajtów po kompresji Procent kompresji Czas kompresji Efektywność
m0 "bez kompresji" 456 834 687 100,00% 42,97 -
m1 "najszybsza" 354 212 466 77,54% 271,68 12,09
m2 "szybka" 337 240 936 73,82% 803,68 30,7
m3 "normalna" 269 504 905 58,99% 288,64 7,04
m4 "dobra" 269 219 960 58,93% 303,33 7,39
m5 "najlepsza" 269 213 184 58,93% 323,89 7,89
Efektywność to przeliczenie ile sekund kosztuje kompresor uzyskanie jednego procenta odchudzenia pliku. Im mniejsza wartość, tym wyższa efektywność. Jak widać, dość słusznie wybrano poziom m3 za domyślny. Za to bardzo podejrzanie wyglądają wyniki m2. Żeby nie było - to, co widzicie to średnia z 4 dokonanych prób, zatem nie ma mowy o jakimś jednorazowym przypadku. Ktoś ma jakiś pomysł dlaczego metoda w WinRarze ochrzczona jako "szybka" jest de facto tak potwornie wolna?

Do dalszych testów mam zamiar spróbować kompresorów: rar, 7zip, zip, kgb, być może skorzystam również z paq8l (jeszcze nie wiem w jakiej wersji), bo podobno efekty osiąga najlepsze. Jeżeli macie jeszcze jakichś kandydatów, chętnie przyjmę sugestie w komentarzach.

Szczegółowo - źródło
Poniżej przedstawiam precyzyjną tabelę wyników analizy oraz printscreeny obrazujące szczegółowo strukturę i poziom fragmentacji na każdym poziomie.

Metoda kompresji Rozmiar po kompresji (w bajtach) Procent kompresji Przed Po Czas kompresji (w sekundach) Koszt 1% kompresji w sekundach Poziom fragmentacji partycji dyskowej Opcje kompresji
h m s h m s
RAR 3.93 456 834 687 100,00% 9 50 07,81 9 51 04,32 56,51 -935351,90 36% m0
RAR 3.93 354 212 466 77,54% 9 51 04,32 9 55 36,14 271,82 12,10 36% m1
RAR 3.93 337 240 936 73,82% 9 55 36,14 10 08 55,45 799,31 30,53 36% m2
RAR 3.93 269 504 905 58,99% 10 08 55,45 10 13 42,71 287,26 7,01 36% m3
RAR 3.93 269 219 960 58,93% 10 13 42,71 10 18 49,78 307,07 7,48 36% m4
RAR 3.93 269 213 184 58,93% 10 18 49,78 10 24 09,90 320,12 7,79 36% m5
RAR 3.93 456 834 687 100,00% 11 28 59,79 11 29 37,10 37,31 -617554,05 37% m0
RAR 3.93 354 212 466 77,54% 11 29 37,10 11 34 10,34 273,24 12,16 37% m1
RAR 3.93 337 240 936 73,82% 11 34 10,34 11 47 33,76 803,42 30,69 37% m2
RAR 3.93 269 504 905 58,99% 11 47 33,76 11 52 25,96 292,20 7,13 37% m3
RAR 3.93 269 219 960 58,93% 11 52 25,96 11 57 29,70 303,74 7,40 37% m4
RAR 3.93 269 213 184 58,93% 11 57 29,70 12 02 55,45 325,75 7,93 37% m5
RAR 3.93 456 834 687 100,00% 13 45 29,75 13 46 08,12 38,37 -635099,14 0% m0
RAR 3.93 354 212 466 77,54% 13 46 08,12 13 50 38,65 270,53 12,04 0% m1
RAR 3.93 337 240 936 73,82% 13 50 38,65 14 04 07,84 809,19 30,91 0% m2
RAR 3.93 269 504 905 58,99% 14 04 07,84 14 08 54,95 287,11 7,00 0% m3
RAR 3.93 269 219 960 58,93% 14 08 54,95 14 13 56,89 301,94 7,35 0% m4
RAR 3.93 269 213 184 58,93% 14 13 56,89 14 19 18,29 321,40 7,83 0% m5
RAR 3.93 456 834 687 100,00% 14 46 54,76 14 47 34,46 39,70 -657113,27 0% m0
RAR 3.93 354 212 466 77,54% 14 47 34,46 14 52 05,60 271,14 12,07 0% m1
RAR 3.93 337 240 936 73,82% 14 52 05,60 15 05 28,39 802,79 30,67 0% m2
RAR 3.93 269 504 905 58,99% 15 05 28,39 15 10 16,39 288,00 7,02 0% m3
RAR 3.93 269 219 960 58,93% 15 10 16,39 15 15 16,96 300,57 7,32 0% m4
RAR 3.93 269 213 184 58,93% 15 15 16,96 15 20 45,25 328,29 7,99 0% m5


21 października 2010

Śluby Panieńskie (2010)


Śluby panieńskie

(2010) reż. Filip Bajon

Trzeba mieć jaja, żeby zrobić taki film. Ale po kolei.
Filip Bajon wziął się za ekranizację jednej z najlepszych komedii Fredry. Muszę przyznać, że do tej pory nie kojarzyłem zbyt dobrze tego reżysera i w pełni zdaję sobie sprawę z tego, że wynika to tylko z mojej ignorancji. Wprawdzie "Przedwiośnie" widziałem, ale na spędzie bydła i dawno temu, a to tak, jakbym nie widział go wcale. Klasyka z jego repertuaru w postaci "Arii dla Atlety" również mnie ominęła. Za to napotkałem Pana Filipa w programie Kuby Wojewódzkiego. I trzeba przyznać, Filip Bajon to luźny gość.
Zawsze odnosiłem wrażenie, że Fredro swoją twórczość pisał głównie dla kolegów od kieliszka. Po takim tandemie oczekiwania miałem w miarę wysokie.

Pierwsze spostrzeżenie - film doskonale się broni nawet, gdy widz nie czytał oryginału (są tacy!). Wprawdzie żeńska część ekipy aktorskiej gra najwyżej średnio (Olszówka trzyma poziom), za to męska część to po prostu klasa sama w sobie. Na wyżyny wzbija się i błyszczy Maciej Stuhr (co chyba dla nikogo nie jest zaskoczeniem), który interpretuje tekst Fredry z niezwykłym wdziękiem. W jego wykonaniu rymy nie rozpraszają, a dodają smaczku, tekst jest zrozumiały i spełnia swoją najistotniejszą rolę - bawi. I to nawet dzisiejszego widza dokładnie tam, gdzie bawić ma. Więckiewicz gra "po swojemu", czyli na wysokim poziomie, ale i rola nie wymaga od niego niczego ponad to. Również Borys Szyc radzi sobie z tekstem doskonale. To bardzo ważne, dzięki temu zakurzone nieco dialogi Fredry odżywają na nowo, a widz się przy tym nie krztusi.

Drugie spostrzeżenie - film nabiera dodatkowego smaku nawet dla tych, którzy tekst Fredry znają na pamięć. Sceny zostały przeinterpretowane, silnie upstrzone, odbywa się to sprawnie i z pomysłem. I tutaj istotna pochwała, choć wielu uznaje to wciąż za najistotniejszą wadę filmu - reżyser realizuje swoją interpretację nie oglądając się absolutnie na nic. A to oznacza, że niektóre jego pomysły z pewnością nie przypadną do gustu Fredrowym purystom. I mnie nie wszystkie zmiany przypadły do gustu (większość mi się spodobała), ale należy się ogromny szacunek za posunięcia, nie bójmy się użyć tego słowa, niekomercyjne.

Bajon wydaje się być nieustraszony w realizowaniu swoich pomysłów. Zdaje się, jakby żaden wściekły producent nie siedział mu nad głową. I chyba wszyscy wiemy dlaczego - wiadomo było od samego początku, że film się sprzeda. Sprzeda go tytuł i obsada. A to, co reżyser z nim zrobi i jaką wizję sobie w nim ubzdura - kogo to obchodzi? I bardzo dobrze, film zyskał na tym ostrego pazura.

Kontrowersyjnym i często krytykowanym pomysłem są współczesne wstawki. Wstawki te opowiadają historię zakulisową, historię aktorów, którzy grają w Ślubach Panieńskich. Rozgrywa się tam inny romans, który zdaje się być alternatywą dla historii znanej ze Ślubów. Tak, jak w przypadku realizacji teatralnych burzy się czwartą ścianę zwracając się bezpośrednio do widza, tak tutaj burzona jest ona w nieco inny sposób. Pokazuje bezpośredni efekt dzieła Fredry, zakulisowy. Ponadto, w jednej ze scen Stuhr spojrzy na widza bezpośrednio w kamerę. Scenki te są czasem lepsze, czasem gorsze, ale zawsze ciekawe. Montażowo pełnią jeszcze jedną funkcję - skutecznej retardacji.

Bajon wiedział nie tylko, że na jego film pójdą Fredrowi puryści nie rozumiejący idei dobrej zabawy kosztem idealnego odwzorowywania sztuki. Wiedział też, że ci puryści spędzą do kin młodzież. Trzeba mieć jaja, żeby zrobić film, który z założenia kpi z purystów, a przekaz kieruje do młodzieży. Trzeba mieć jaja, żeby mieć tak bardzo w dupie krytyków, którzy z pewnością nie docenią odważnego (i moim zdaniem w znaczącej większości trafnego) reinterpretowania klasyki. Więcej takiego podejścia, a może polskie kino wyjdzie z marazmu.

P.S. Muszę dorzucić kilka słów na temat kultury kina. Otóż w trakcie seansu jedna ekipa żarła cały czas chipsy (jak oni to robią, że im wystarcza tych chipsów na dosłownie cały seans?), inni żłopali browary, które ciężko im było w ciemności otworzyć, a jeszcze inni po prostu bezczelnie gadali sobie przez telefon. "Kultura kina" to wciąż oksymoron. Muszę też się podzielić wrażeniami z serii pseudotrailerów nowego polskiego "hitu", który jest teraz promowany, a mianowicie "Śniadanie do łóżka". Takiej żenady już na poziomie trailera jeszcze nie widziałem. Napisy niczym wklejone z Worda, obrazek promujący narysowany chyba naprędce w Paincie, a wybrane sceny po prostu nieśmieszne. Na sali pojawiły się śmiechy, ale żenująco wymuszone. Widzowie odebrali sygnał "to przekleństwo to była puenta, z której miałeś się śmiać" i po chwili zastanowienia załapywali, że faktycznie powinni, aby nie wypaść na drętwiaka na tle grupy. Idźcie na Śluby Panieńskie, unikajcie "Śniadania do łóżka" choćby z czystej chęci promowania podejścia do widza z należytym szacunkiem. Bo jeśli "Śniadanie" się dobrze sprzeda, a Śluby nie za bardzo, to my będziemy odpowiedzialni za kolejną falę crapów polskiej produkcji.

7 października 2010

Teatr - cz.1 - "Opowieści pierwsze"

Wczoraj miałem niewątpliwą przyjemność być oraz, jak to zwykle bywa, uczestniczyć jako widz w improwizacjach teatralnych grupy W Gorącej Wodzie Kompani. Dzisiaj byłem w Teatrze Muzycznym na spektaklu SPAMalot. Te dwa doświadczenia uświadomiły mi, jak wiele fantastycznych wspomnień związanych z grą aktorską we mnie wciąż drzemie i jak wielka tęsknota za nią mnie wciąż trzyma. A owa twórczość (bo można ją chyba tym mianem określić) teatralna dzieli się na dwa rozdziały. A właściwie nie rozdziały, rozdziałów będzie pewno więcej. Dzieli się na dwa tematy.

W trakcie rozmowy z Patrycją uzmysłowiłem sobie, że w zasadzie niewiele osób wie o tym rozdziale mojego życia, bo i sam nie jestem zbyt wylewny w tym temacie. Tu i ówdzie wspominałem, że tyle a tyle lat spędziłem na grze tu, brałem udział w tym, ale to tylko słowa, gdy nie opowie się wraz z nimi historii. I po części nawet z tymi historiami zostaną one tylko słowami dla tych, którzy spektakli tych nie widzieli albo nie mają własnych doświadczeń zakulisowych. Osoby, z którymi grałem w przedstawieniach w szkole średniej nie znają rozdziału (dużo krótszego) z warsztatami improwizacji i z "Ryśkami" i odwrotnie. Wiele z tych wspomnień wiąże się z różnymi, moim zdaniem ciekawymi historiami zakulisowymi. Postaram się opisać to i owo na blogu pomijając, rzecz jasna, elementy których mimo wszystko publicznie ujawnić nie mogę.

Moja przygoda z teatrem zaczęła się w zasadzie w podstawówce. Tam właśnie, w ósmej klasie, zagraliśmy z kolegą krótki, niezbyt oryginalny skecz. Jako że z natury zawsze byłem nieśmiałym człowiekiem, spodziewałem się, że i przed ludźmi będę czuł się okropnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę wcześniejsze kompromitacje w tym zakresie (wcześniej za karę musiałem śpiewać na apelu "O mój rozmarynie", co wyszło oczywiście tragicznie :P ). A tu niespodzianka, zaraz po przełamaniu pierwszego strachu poczułem się jak ryba w wodzie. Ten krótki epizod sprawił, że trochę schizofrenicznie w chwilach nudy (w drodze do szkoły głównie) odgrywałem w myślach scenki, w których brałem udział. Oglądając filmy (jeszcze zanim gra Driver zaszczepiła we mnie zboczenie montażowo-reżyserskie) wyobrażałem sobie "jak ja bym to zagrał". Wydaje mi się, że to po części się opłaciło i rozwinęło wyobraźnię sceniczną i intonacyjną.

W podstawówce lubowałem się w pisaniu i rysowaniu różnych głupot. Po zawitaniu w nowej szkole, w technikum ekonomicznym, stare nawyki i pasje (a także nuda) sprawiły, że niejako ponownie zacząłem realizować swoje fanaberie. I tutaj także się przyjęły. Zdaje się, że to sprawiło, że gdzieś już w drugim półroczu dostałem propozycję pomocy w poprawianiu i edycji tekstu kabaretowego. Tekst był już napisany, odegrany nieraz, jednak teraz miał wyjść na zewnątrz, pokaz miał się odbyć w Gemini w Gdyni. Otrzymałem tekst "wiadomości szkolnych". Część po swojemu poprawiłem, parę własnych dopisałem. Spodobało się i w efekcie zostałem częściowo przymuszony do napisania scenariusza dłuższej sceny kabaretowej - parodii popularnego wówczas Big Brothera. Podstawowym problemem był fakt, że parodii tegoż powstało wówczas wiele i praktycznie wszystkie opcje zostały już wykorzystane. Przez dwa miesiące spotykaliśmy się pisząc najróżniejsze teksty i ustalając ogólną strukturę przedstawienia. Tekst wciąż mi się nie podobał, dlatego w ostatni weekend przed deadlinem napisałem całość od zera łamiąc przy tym kilka wcześniejszych założeń. Tekst napisany na ostatnią chwilę, spontanicznie, okazał się najlepszą wersją. Z grubsza jeszcze nieco pokreślona, ostatecznie bez znaczących zmian została zaakceptowana. Dziś, gdy o tym myślę, wydaje mi się to bezdennie głupie. Wówczas było nawet zabawne i dostosowane do humoru scenicznego.

W trakcie pierwszej prezentacji tekstu aktorom próbowali to czytać oni. Ponieważ tekst był pisany ręcznie (takie czasy), nie do końca dobrze szło im to odczytywanie. Przeczytałem tekst sam, przy okazji odpowiednio intonując. Pani reżyser stwierdziła, że muszę podkładać głos odpowiednika Wielkiego Brata i próbowała mnie wcielić w jeszcze jakąś rolę, choćby epizodyczną (co jej się ostatecznie udało). Tak oto zostałem wkręcony. Dziękuję.

Anegdot z tegoż przedstawienia jest wiele. Dopiero biorąc udział w przedstawieniach dowiedziałem się, jak bardzo jedno przedstawienie może się różnić od drugiego. Z perspektywy widza, nic się nie zmienia, z perspektywy osoby, która zna spektakl doskonale, zmienia się wszystko, a każde przedstawienie to inna przygoda.

Graliśmy zazwyczaj po dwa, trzy przedstawienia dziennie. Pewnego razu, przed kolejnym spektaklem jednego z aktorów złapała silna niedyspozycja. Ekipa wówczas była bardzo ambitna, wyszliśmy z założenia, że "show must go on". Aktor ewidentnie nie mógł grać i na gwałt szukaliśmy zastępstwa. W końcu udało nam się namówić do tego tancerza, który aktorskiego doświadczenia nie miał za grosz (za to tańczył rewelacyjnie). Wszyscy znaliśmy scenariusz na wylot, zatem zajęliśmy się realnym skracaniem kwestii, dzieleniem się elementami "łatającymi" merytorycznie jego kwestie i upraszczaniem tego, co zastępca miał powiedzieć. I o dziwo, mimo krótkiego czasu na realizację (jakieś 15 minut na poprawki i nauczenie aktora tekstu) zająknął się raptem przy jednym. Reszta załatana na tyle sprytnie, że publiczność nie miała szans się zorientować, że cokolwiek było nie tak, jak być miało. Żebym sam nie brał w tym udziału, zapewne nie uwierzyłbym, że taka opcja w ogóle wchodzi w grę. Pani reżyser miała o tyle ciekawą metodę, że reżyserią zajmowała się na próbach, a spektakle były w 100% nasze. W efekcie silnie się zdziwiła zmianą w obsadzie, zmiany w scenariuszu określiła jako "coś chyba było inaczej".

(ciąg dalszy nastąpi...)