Wczoraj miałem niewątpliwą przyjemność być oraz, jak to zwykle bywa, uczestniczyć jako widz w improwizacjach teatralnych grupy W Gorącej Wodzie Kompani. Dzisiaj byłem w Teatrze Muzycznym na spektaklu SPAMalot. Te dwa doświadczenia uświadomiły mi, jak wiele fantastycznych wspomnień związanych z grą aktorską we mnie wciąż drzemie i jak wielka tęsknota za nią mnie wciąż trzyma. A owa twórczość (bo można ją chyba tym mianem określić) teatralna dzieli się na dwa rozdziały. A właściwie nie rozdziały, rozdziałów będzie pewno więcej. Dzieli się na dwa tematy.
W trakcie rozmowy z Patrycją uzmysłowiłem sobie, że w zasadzie niewiele osób wie o tym rozdziale mojego życia, bo i sam nie jestem zbyt wylewny w tym temacie. Tu i ówdzie wspominałem, że tyle a tyle lat spędziłem na grze tu, brałem udział w tym, ale to tylko słowa, gdy nie opowie się wraz z nimi historii. I po części nawet z tymi historiami zostaną one tylko słowami dla tych, którzy spektakli tych nie widzieli albo nie mają własnych doświadczeń zakulisowych. Osoby, z którymi grałem w przedstawieniach w szkole średniej nie znają rozdziału (dużo krótszego) z warsztatami improwizacji i z "Ryśkami" i odwrotnie. Wiele z tych wspomnień wiąże się z różnymi, moim zdaniem ciekawymi historiami zakulisowymi. Postaram się opisać to i owo na blogu pomijając, rzecz jasna, elementy których mimo wszystko publicznie ujawnić nie mogę.
Moja przygoda z teatrem zaczęła się w zasadzie w podstawówce. Tam właśnie, w ósmej klasie, zagraliśmy z kolegą krótki, niezbyt oryginalny skecz. Jako że z natury zawsze byłem nieśmiałym człowiekiem, spodziewałem się, że i przed ludźmi będę czuł się okropnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę wcześniejsze kompromitacje w tym zakresie (wcześniej za karę musiałem śpiewać na apelu "O mój rozmarynie", co wyszło oczywiście tragicznie :P ). A tu niespodzianka, zaraz po przełamaniu pierwszego strachu poczułem się jak ryba w wodzie. Ten krótki epizod sprawił, że trochę schizofrenicznie w chwilach nudy (w drodze do szkoły głównie) odgrywałem w myślach scenki, w których brałem udział. Oglądając filmy (jeszcze zanim gra Driver zaszczepiła we mnie zboczenie montażowo-reżyserskie) wyobrażałem sobie "jak ja bym to zagrał". Wydaje mi się, że to po części się opłaciło i rozwinęło wyobraźnię sceniczną i intonacyjną.
W podstawówce lubowałem się w pisaniu i rysowaniu różnych głupot. Po zawitaniu w nowej szkole, w technikum ekonomicznym, stare nawyki i pasje (a także nuda) sprawiły, że niejako ponownie zacząłem realizować swoje fanaberie. I tutaj także się przyjęły. Zdaje się, że to sprawiło, że gdzieś już w drugim półroczu dostałem propozycję pomocy w poprawianiu i edycji tekstu kabaretowego. Tekst był już napisany, odegrany nieraz, jednak teraz miał wyjść na zewnątrz, pokaz miał się odbyć w Gemini w Gdyni. Otrzymałem tekst "wiadomości szkolnych". Część po swojemu poprawiłem, parę własnych dopisałem. Spodobało się i w efekcie zostałem częściowo przymuszony do napisania scenariusza dłuższej sceny kabaretowej - parodii popularnego wówczas Big Brothera. Podstawowym problemem był fakt, że parodii tegoż powstało wówczas wiele i praktycznie wszystkie opcje zostały już wykorzystane. Przez dwa miesiące spotykaliśmy się pisząc najróżniejsze teksty i ustalając ogólną strukturę przedstawienia. Tekst wciąż mi się nie podobał, dlatego w ostatni weekend przed deadlinem napisałem całość od zera łamiąc przy tym kilka wcześniejszych założeń. Tekst napisany na ostatnią chwilę, spontanicznie, okazał się najlepszą wersją. Z grubsza jeszcze nieco pokreślona, ostatecznie bez znaczących zmian została zaakceptowana. Dziś, gdy o tym myślę, wydaje mi się to bezdennie głupie. Wówczas było nawet zabawne i dostosowane do humoru scenicznego.
W trakcie pierwszej prezentacji tekstu aktorom próbowali to czytać oni. Ponieważ tekst był pisany ręcznie (takie czasy), nie do końca dobrze szło im to odczytywanie. Przeczytałem tekst sam, przy okazji odpowiednio intonując. Pani reżyser stwierdziła, że muszę podkładać głos odpowiednika Wielkiego Brata i próbowała mnie wcielić w jeszcze jakąś rolę, choćby epizodyczną (co jej się ostatecznie udało). Tak oto zostałem wkręcony. Dziękuję.
Anegdot z tegoż przedstawienia jest wiele. Dopiero biorąc udział w przedstawieniach dowiedziałem się, jak bardzo jedno przedstawienie może się różnić od drugiego. Z perspektywy widza, nic się nie zmienia, z perspektywy osoby, która zna spektakl doskonale, zmienia się wszystko, a każde przedstawienie to inna przygoda.
Graliśmy zazwyczaj po dwa, trzy przedstawienia dziennie. Pewnego razu, przed kolejnym spektaklem jednego z aktorów złapała silna niedyspozycja. Ekipa wówczas była bardzo ambitna, wyszliśmy z założenia, że "show must go on". Aktor ewidentnie nie mógł grać i na gwałt szukaliśmy zastępstwa. W końcu udało nam się namówić do tego tancerza, który aktorskiego doświadczenia nie miał za grosz (za to tańczył rewelacyjnie). Wszyscy znaliśmy scenariusz na wylot, zatem zajęliśmy się realnym skracaniem kwestii, dzieleniem się elementami "łatającymi" merytorycznie jego kwestie i upraszczaniem tego, co zastępca miał powiedzieć. I o dziwo, mimo krótkiego czasu na realizację (jakieś 15 minut na poprawki i nauczenie aktora tekstu) zająknął się raptem przy jednym. Reszta załatana na tyle sprytnie, że publiczność nie miała szans się zorientować, że cokolwiek było nie tak, jak być miało. Żebym sam nie brał w tym udziału, zapewne nie uwierzyłbym, że taka opcja w ogóle wchodzi w grę. Pani reżyser miała o tyle ciekawą metodę, że reżyserią zajmowała się na próbach, a spektakle były w 100% nasze. W efekcie silnie się zdziwiła zmianą w obsadzie, zmiany w scenariuszu określiła jako "coś chyba było inaczej".
(ciąg dalszy nastąpi...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz