Doszedłem też do wniosku, że liczy się przede wszystkim moje doświadczenie obcowania z filmem. Jak to się dzieje, że niektóre filmy wydają nam się lepsze, ale niekoniecznie chcemy je oglądać jeszcze raz? Albo niekoniecznie wśród ulubionych trzymamy te uznane za wielkie dzieła kinematografii? Może chodzi o to, że czasem z ekranu coś do nas personalnie przemawia. Uderza w odpowiedni klawisz, porusza strunę albo nawet budzi skojarzenia z czymś konkretnym. Nie ma to żadnego związku z obiektywizmem, dlatego nikt o tym nie pisze.
A ja właśnie to chcę zrobić. Głównie po to, aby nie zapomnieć tak łatwo. Może troszkę po to, by odreagować i lepiej przetrawić. Niemniej, zapraszam do czytania, jeśli kogoś to interesuje. Mogą pojawić się spoilery, bo "Frankly, dear, I don't give a damn."
Tajemnica Filomeny (2013) – ocena: 6/10
reżyseria: Stephen Frears
Konflikt intelektu z dobrotliwością. Obraz Kościoła miał tu dla mnie drugorzędne znaczenie. Istotna okazała się siła przebaczenia i siła matczynej miłości. Redaktor nie potrafił tego w pełni zrozumieć. Traktował Filomenę zdecydowanie z góry. Ta nie była może zbyt inteligentna, miała sporo słabości, ale nauczyła czegoś redaktora. Ten tandem to dwie siły, pośród których musimy się odnaleźć. Znaleźć kompromis między postawą jej i jego – bo każde bez drugiego nie ruszyłoby dalej z miejsca. Mam wrażenie, że mnie brakuje tego czynnika Filomeny. Nie zaskakują mnie już tak filmy i książki i nie bawią durne komedie. Nie potrafię też łatwo wybaczać i potrafię się zdenerwować, widząc czyjś los lub jakąś niemoc czy bezsilność w danej kwestii. Często, podobnie jak redaktor, niepotrzebnie chcę naprawić czyjś świat, choć to nie moja sprawa.
reżyseria: Stephen Frears
Konflikt intelektu z dobrotliwością. Obraz Kościoła miał tu dla mnie drugorzędne znaczenie. Istotna okazała się siła przebaczenia i siła matczynej miłości. Redaktor nie potrafił tego w pełni zrozumieć. Traktował Filomenę zdecydowanie z góry. Ta nie była może zbyt inteligentna, miała sporo słabości, ale nauczyła czegoś redaktora. Ten tandem to dwie siły, pośród których musimy się odnaleźć. Znaleźć kompromis między postawą jej i jego – bo każde bez drugiego nie ruszyłoby dalej z miejsca. Mam wrażenie, że mnie brakuje tego czynnika Filomeny. Nie zaskakują mnie już tak filmy i książki i nie bawią durne komedie. Nie potrafię też łatwo wybaczać i potrafię się zdenerwować, widząc czyjś los lub jakąś niemoc czy bezsilność w danej kwestii. Często, podobnie jak redaktor, niepotrzebnie chcę naprawić czyjś świat, choć to nie moja sprawa.
Nebraska (2013) – ocena: 7/10
reżyseria: Alexander Payne
Woody to taki amerykański Piszczyk. Leci, jak wiatr zawieje. Nawet nieźle na tym wychodzi, ale nie odnajduje szczęścia i nie potrafi docenić tego, co ma. Mam wrażenie, że sporo od siebie dawał i obcował z ludźmi, którzy chętnie brali. I na starość coś w nim jeszcze tkwi, jakiś żal, że nie dostał nic w zamian.
Najciekawsza z tego wszystkiego jest historia byłej dziewczyny Woodiego. Odrzucił ją, bo była bardziej niedostępna. Nie jest zbyt szczęśliwy z obecną, dlatego tęskni za nieznaną mu wersją zdarzeń. Ta jego żona, choć dość dziwna, to wyraźnie coś do niego jednak czuła. Chyba ciągle chciała wzbudzić w nim zazdrość. A może tylko była szczera, na starość już jej nie zależało na ukrywaniu czegokolwiek i był to jej swoisty sposób rozliczenia się z przeszłością?
Ta drobna historia trójkąta miłosnego najbardziej mnie poruszyła. Może jednak lepiej by na tym wyszedł, gdyby nie poleciał na łatwiejszą? I może to ona by lepiej wyszła na tym, gdyby była nieco przystępniejsza? Może dla samego siebie warto wejść do tego zakazanego pokoju, tam już nikt nas za to pasem nie zleje…
reżyseria: Alexander Payne
Woody to taki amerykański Piszczyk. Leci, jak wiatr zawieje. Nawet nieźle na tym wychodzi, ale nie odnajduje szczęścia i nie potrafi docenić tego, co ma. Mam wrażenie, że sporo od siebie dawał i obcował z ludźmi, którzy chętnie brali. I na starość coś w nim jeszcze tkwi, jakiś żal, że nie dostał nic w zamian.
Najciekawsza z tego wszystkiego jest historia byłej dziewczyny Woodiego. Odrzucił ją, bo była bardziej niedostępna. Nie jest zbyt szczęśliwy z obecną, dlatego tęskni za nieznaną mu wersją zdarzeń. Ta jego żona, choć dość dziwna, to wyraźnie coś do niego jednak czuła. Chyba ciągle chciała wzbudzić w nim zazdrość. A może tylko była szczera, na starość już jej nie zależało na ukrywaniu czegokolwiek i był to jej swoisty sposób rozliczenia się z przeszłością?
Ta drobna historia trójkąta miłosnego najbardziej mnie poruszyła. Może jednak lepiej by na tym wyszedł, gdyby nie poleciał na łatwiejszą? I może to ona by lepiej wyszła na tym, gdyby była nieco przystępniejsza? Może dla samego siebie warto wejść do tego zakazanego pokoju, tam już nikt nas za to pasem nie zleje…
Whiplash (2014) – ocena: 7/10
reżyseria: Damien Chazelle
Przez pot, łzy i krew. Na mnie terapia złością chyba nie działa – z reguły marnuję energię w ten sposób wytworzoną. Bo i pojawia się ona nagle, w nadmiarze i szybko wyparowuje. Poza tym prowokacje przedstawione w filmie wpłynęłyby na mnie zupełnie inaczej i nieraz nie rozumiałem dlaczego on się tak, a nie inaczej zachowuje. Pewno dlatego nigdy niczego wielkiego nie osiągnę. Za to podoba mi się to, że bohater nie użala się nad sobą. Nikomu nie tłumaczy się wachlarzem przeciwności losu, nie afiszuje się tym, jak to ciężko pracuje nad efektami. No i właśnie, nie samym talentem, ale i ciężką pracą osiąga się sukces. I ta część już do mnie przemawia.
reżyseria: Damien Chazelle
Przez pot, łzy i krew. Na mnie terapia złością chyba nie działa – z reguły marnuję energię w ten sposób wytworzoną. Bo i pojawia się ona nagle, w nadmiarze i szybko wyparowuje. Poza tym prowokacje przedstawione w filmie wpłynęłyby na mnie zupełnie inaczej i nieraz nie rozumiałem dlaczego on się tak, a nie inaczej zachowuje. Pewno dlatego nigdy niczego wielkiego nie osiągnę. Za to podoba mi się to, że bohater nie użala się nad sobą. Nikomu nie tłumaczy się wachlarzem przeciwności losu, nie afiszuje się tym, jak to ciężko pracuje nad efektami. No i właśnie, nie samym talentem, ale i ciężką pracą osiąga się sukces. I ta część już do mnie przemawia.
Teoria wszystkiego (2014) – ocena: 6/10
reżyseria: James Marsh
Gdy usłyszałem, że "Teoria wszystkiego" jest nominowana do Oscara za najlepszy film, pierwsza myśl, jaka mi się w głowie pojawiła to "Fajnie, w końcu nominują coś Terrego Gilliama. Muszę to w końcu obejrzeć"...
Trochę liczyłem na poszukiwanie Boga w fizyce. Bo niby czym innym jest ta jedna teoria, jak nie Bogiem fizyków i jednocześnie ich Świętym Graalem? A tu ckliwa opowieść, która sama nie wie, co mi chce przekazać. Że miłość ma swoje granice i że „miałeś żyć dwa lata, zostałam oszukana”? Bolesna prawda, ale i w tak krótkim filmie nie da się oddać trudu przez jaki taka żona musiała przejść. Zadziwiające jest to, że znalazł sobie inną w takim stanie. Czyli jednak o sile ludzkiego umysłu w grze w miłość? W żadne z tych jakoś specjalnie nie uwierzyłem w takim stopniu, w jakim bym chciał. Taka mi wielka romantyczna historia – w skali kwantowej miłość rządzi się innymi zasadami niż w skali dłuższego czasu.
reżyseria: James Marsh
Gdy usłyszałem, że "Teoria wszystkiego" jest nominowana do Oscara za najlepszy film, pierwsza myśl, jaka mi się w głowie pojawiła to "Fajnie, w końcu nominują coś Terrego Gilliama. Muszę to w końcu obejrzeć"...
Trochę liczyłem na poszukiwanie Boga w fizyce. Bo niby czym innym jest ta jedna teoria, jak nie Bogiem fizyków i jednocześnie ich Świętym Graalem? A tu ckliwa opowieść, która sama nie wie, co mi chce przekazać. Że miłość ma swoje granice i że „miałeś żyć dwa lata, zostałam oszukana”? Bolesna prawda, ale i w tak krótkim filmie nie da się oddać trudu przez jaki taka żona musiała przejść. Zadziwiające jest to, że znalazł sobie inną w takim stanie. Czyli jednak o sile ludzkiego umysłu w grze w miłość? W żadne z tych jakoś specjalnie nie uwierzyłem w takim stopniu, w jakim bym chciał. Taka mi wielka romantyczna historia – w skali kwantowej miłość rządzi się innymi zasadami niż w skali dłuższego czasu.
Za jakie grzechy dobry Boże? (2014) – ocena: 7/10
reżyseria: Philippe de Chauveron
Ubawiłem się, przyznaję. Zapomniałem już o tym, jak dobre potrafiły być francuskie komedie. Przesłanie multi-kulti jest tu pretekstem do dobrego żartu – nie tak bezczelnego i nie aż tak prześmiewczego, jak mają to w zwyczaju robić amerykanie. Szczególnie zabawna jest końcówka i swoiste katharsis odbywające się tak naprawdę już w momencie rozmowy ojców nad jeziorem. Cała ta końcowa scena sprawiła, że siedziałem i cieszyłem się do siebie. Niby sztampa, niby temat oklepany, konstrukcja standardowa, ale najwidoczniej diabeł tkwi w szczegółach. Albo to ja odwykłem od francuskiego humoru i przejadłem się tym sitcomowym.
reżyseria: Philippe de Chauveron
Ubawiłem się, przyznaję. Zapomniałem już o tym, jak dobre potrafiły być francuskie komedie. Przesłanie multi-kulti jest tu pretekstem do dobrego żartu – nie tak bezczelnego i nie aż tak prześmiewczego, jak mają to w zwyczaju robić amerykanie. Szczególnie zabawna jest końcówka i swoiste katharsis odbywające się tak naprawdę już w momencie rozmowy ojców nad jeziorem. Cała ta końcowa scena sprawiła, że siedziałem i cieszyłem się do siebie. Niby sztampa, niby temat oklepany, konstrukcja standardowa, ale najwidoczniej diabeł tkwi w szczegółach. Albo to ja odwykłem od francuskiego humoru i przejadłem się tym sitcomowym.
Birdman (2014) – ocena: 8/10
reżyseria: Alejandro González Iñárritu
Ja naprawdę myślałem, że to będzie film o superbohaterze. I wiedziałem, że z Michaelem Keatonem i w ogóle. Treścią przypomina mi to połączenie „Wenus w futrze” z „JCVD”. Ten film to dla mnie przeżycie, to prawdziwe odwiedziny innego świata. Czuję się, jakbym odwiedził umysł poety.
Poza tym jestem fanem długich ujęć. Nie jest dla mnie istotne czy kręcone były za jednym zamachem czy nie – jeśli przejścia są sensowne, to może być cięty. Dlatego ciągłość ta bardzo mi się spodobała, choć mam świadomość, że forma ta potrafi rozproszyć widza. Jak trzynastozgłoskowiec rymowany w „Panu Tadeuszu”.
Ten film wreszcie sprawił, że poczułem smutek. Bo jest tu masa rzeczy, o których można długo dyskutować i które można interpretować. I to właśnie robię i zapijam jakąś resztką alkoholu, patrząc się w monitor. Za chwilę, gdy tylko przestanę pisać, monitor zgaśnie i będę w nim widział tylko własne odbicie. Nie pierwsze i nie ostatnie.
I Michael Keaton mógłby jeszcze zagrać Bruce’a Wayne u Tima Burtona w ekranizacji „Batman Beyond”. To byłby dopiero hicior. Oglądałbym.
reżyseria: Alejandro González Iñárritu
Ja naprawdę myślałem, że to będzie film o superbohaterze. I wiedziałem, że z Michaelem Keatonem i w ogóle. Treścią przypomina mi to połączenie „Wenus w futrze” z „JCVD”. Ten film to dla mnie przeżycie, to prawdziwe odwiedziny innego świata. Czuję się, jakbym odwiedził umysł poety.
Poza tym jestem fanem długich ujęć. Nie jest dla mnie istotne czy kręcone były za jednym zamachem czy nie – jeśli przejścia są sensowne, to może być cięty. Dlatego ciągłość ta bardzo mi się spodobała, choć mam świadomość, że forma ta potrafi rozproszyć widza. Jak trzynastozgłoskowiec rymowany w „Panu Tadeuszu”.
Ten film wreszcie sprawił, że poczułem smutek. Bo jest tu masa rzeczy, o których można długo dyskutować i które można interpretować. I to właśnie robię i zapijam jakąś resztką alkoholu, patrząc się w monitor. Za chwilę, gdy tylko przestanę pisać, monitor zgaśnie i będę w nim widział tylko własne odbicie. Nie pierwsze i nie ostatnie.
I Michael Keaton mógłby jeszcze zagrać Bruce’a Wayne u Tima Burtona w ekranizacji „Batman Beyond”. To byłby dopiero hicior. Oglądałbym.
Łowcy głów (2011) – ocena: 7/10
reżyseria: Morten Tyldum
Wow, norweskie kino akcji strzela ostrego kuksańca amerykańskim blockbusterom. Panie i Panowie, tak się robi kino akcji, gdy ma się jaja na właściwym miejscu. Gdy ktoś jest nago – widać nagość. Brutalna rzeczywistość obrazu sprawia, że wierzę w to, co widzę. To dobre kino przy którym siedzi się na brzegu fotela, popija herbatkę i trzyma kciuki. Wiem, że film próbował mi przekazać jakąś myśl, jakąś wiarę w siebie pomimo niesprzyjających okoliczności i ludzi, może nawet wiarę w ludzi. To akurat robił słabo.
A gdy opada kurz
wymiata się go i już.
Czy to naprawdę coś złego?
reżyseria: Morten Tyldum
Wow, norweskie kino akcji strzela ostrego kuksańca amerykańskim blockbusterom. Panie i Panowie, tak się robi kino akcji, gdy ma się jaja na właściwym miejscu. Gdy ktoś jest nago – widać nagość. Brutalna rzeczywistość obrazu sprawia, że wierzę w to, co widzę. To dobre kino przy którym siedzi się na brzegu fotela, popija herbatkę i trzyma kciuki. Wiem, że film próbował mi przekazać jakąś myśl, jakąś wiarę w siebie pomimo niesprzyjających okoliczności i ludzi, może nawet wiarę w ludzi. To akurat robił słabo.
A gdy opada kurz
wymiata się go i już.
Czy to naprawdę coś złego?
Zezowate szczęście (1960) – ocena: 9/10
reżyseria: Andrzej Munk
Wiedzieliście, że Studio Filmowe Kadr udostępnia między innymi właśnie ten film na Youtube i to w całości? I to nie tylko ten. Puściłem sobie któregoś wieczora, dla odświeżenia, bo przecież każdy go widział przynajmniej kilka razy, prawda? To jeden z moich ulubionych filmów i jeden z lepszych w krótkiej karierze Andrzeja Munka. Zobaczyłem tym razem troszkę więcej.
To „Dzień świra” swoich czasów. Pod przykrywką komedii kryje się smutek i złość. Piszczyk jest więźniem swojego losu i co gorsza, chce nim pozostać. Tak naprawdę on jest głównym antagonistą tego filmu. Jego umysł już jest w więzieniu i w nim pozostanie. Cała ta biografia to portret psychologiczny prawdziwego komunisty, propagandowca. Może próba odpowiedzi na pytanie "skąd się biorą tacy ludzie?".
To także portret szarzyzny.
A może chodziło o to, że to w sumie nie komunizm niwelował i obcinał łby każdemu, kto wyjdzie przed szereg, ale to my sami sobie to robimy i obarczamy winą los. Albo o tchórzostwo, strach przed tym losem, nieumiejętność walki z nim. Postawa dokładnie odwrotna do tej zaprezentowanej w „Whiplash”.
Podczas seansu wpadła mi też myśl, że to taki polski „Forrest Gump”, który, choć nie tak głupi, to jednak daje się ponieść losowi i jego los staje się odbiciem otaczającej go rzeczywistości. A my obserwujemy tę drogę i widzimy tak naprawdę krótką lekcję historii z komentarzem.
reżyseria: Andrzej Munk
Wiedzieliście, że Studio Filmowe Kadr udostępnia między innymi właśnie ten film na Youtube i to w całości? I to nie tylko ten. Puściłem sobie któregoś wieczora, dla odświeżenia, bo przecież każdy go widział przynajmniej kilka razy, prawda? To jeden z moich ulubionych filmów i jeden z lepszych w krótkiej karierze Andrzeja Munka. Zobaczyłem tym razem troszkę więcej.
To „Dzień świra” swoich czasów. Pod przykrywką komedii kryje się smutek i złość. Piszczyk jest więźniem swojego losu i co gorsza, chce nim pozostać. Tak naprawdę on jest głównym antagonistą tego filmu. Jego umysł już jest w więzieniu i w nim pozostanie. Cała ta biografia to portret psychologiczny prawdziwego komunisty, propagandowca. Może próba odpowiedzi na pytanie "skąd się biorą tacy ludzie?".
To także portret szarzyzny.
A może chodziło o to, że to w sumie nie komunizm niwelował i obcinał łby każdemu, kto wyjdzie przed szereg, ale to my sami sobie to robimy i obarczamy winą los. Albo o tchórzostwo, strach przed tym losem, nieumiejętność walki z nim. Postawa dokładnie odwrotna do tej zaprezentowanej w „Whiplash”.
Podczas seansu wpadła mi też myśl, że to taki polski „Forrest Gump”, który, choć nie tak głupi, to jednak daje się ponieść losowi i jego los staje się odbiciem otaczającej go rzeczywistości. A my obserwujemy tę drogę i widzimy tak naprawdę krótką lekcję historii z komentarzem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz