Służby specjalne (2014) – ocena: 4/10
reżyseria: Patryk Vega
Do tego filmu mam bardzo ambiwalentny stosunek. „Scenariusz i reżyseria: Patryk Vega” powinno być zwiastunem nadchodzącej apokalipsy dla oczu i uszu. Ale muszę ocenić to szczerze – tak nie jest.
Przede wszystkim – jest to obraz źle wyważony. Na początku zostajemy zasypani masą odniesień, slangiem i wrzuceni w sam środek szpiegowskiej akcji, o której nie mamy większego pojęcia. Wymaga się od widza ogromnego skupienia, by mógł ogarnąć, co się w ogóle dzieje na ekranie. Problem w tym, że nic do tego skupienia mnie nie motywuje. Wszystko to jest nam rekompensowane, ale dopiero pod koniec, gdy scenariusz koncentruje się bardziej na bohaterach niż na akcji.
Nie wyjaśniłem, co jest przyczyną problemów ze skupieniem się w trakcie oglądania. Nie, nie jest to nudny scenariusz – ten opowiada o rzeczach nam bliskich, odważnie porusza kwestie kontrowersyjne i nie boi się stanąć po jakiejś stronie. Podstawowy problem to gra aktorska. „W filmie wystąpili” to dobre określenie, bo rzeczywiście zagrało raptem kilku aktorów. Olga Bołądź, Janusz Chabior i Andrzej Grabowski. Reszta albo średnio, albo „grała siebie”, albo - jak większość - recytowała tekst. Nie, źle się wyraziłem, recytacja miałaby jeszcze odrobinę sensu. To brzmiało, jak pierwsze naczytanie tekstu przy jednoczesnej tremie pospiesznej. Aktorzy odbębniali swoje kwestie byle szybciej i nieliczni pokusili się o jakąkolwiek intonację lub interpretację. JAK coś takiego jest w ogóle możliwe w dzisiejszym kinie? Czy ktoś wpadł na genialny pomysł pomieszania filmu zaangażowanego z jakąś tanią formułą typu „W11”?
Wciągnął mnie jeden wątek i to chyba głównie dzięki świetnej grze Janusza Chabiora. Między nim a Andrzejem Grabowskim powstało autentyczne napięcie. Do końca byłem ciekaw, jak to się rozwinie i nie byłem zawiedziony zakończeniem tego motywu.
Obraz w większości nakręcony jest sprawnie. Oczywiście drażni mnie „shaky cam”, który zastosowanie w scenach rozmowy dwu postaci powinien mieć żadne. Wszystko podkreśla prosty, ale skuteczny motyw muzyczny. Z jednej strony mamy kiepsko zakamuflowaną ruchami kamery i ostrym montażem walkę, z drugiej doskonale wyglądające i krwawe sceny (nie tylko akcji).
Ten film prosi się o porządną realizację. I za to mam żal.
reżyseria: Patryk Vega
Do tego filmu mam bardzo ambiwalentny stosunek. „Scenariusz i reżyseria: Patryk Vega” powinno być zwiastunem nadchodzącej apokalipsy dla oczu i uszu. Ale muszę ocenić to szczerze – tak nie jest.
Przede wszystkim – jest to obraz źle wyważony. Na początku zostajemy zasypani masą odniesień, slangiem i wrzuceni w sam środek szpiegowskiej akcji, o której nie mamy większego pojęcia. Wymaga się od widza ogromnego skupienia, by mógł ogarnąć, co się w ogóle dzieje na ekranie. Problem w tym, że nic do tego skupienia mnie nie motywuje. Wszystko to jest nam rekompensowane, ale dopiero pod koniec, gdy scenariusz koncentruje się bardziej na bohaterach niż na akcji.
Nie wyjaśniłem, co jest przyczyną problemów ze skupieniem się w trakcie oglądania. Nie, nie jest to nudny scenariusz – ten opowiada o rzeczach nam bliskich, odważnie porusza kwestie kontrowersyjne i nie boi się stanąć po jakiejś stronie. Podstawowy problem to gra aktorska. „W filmie wystąpili” to dobre określenie, bo rzeczywiście zagrało raptem kilku aktorów. Olga Bołądź, Janusz Chabior i Andrzej Grabowski. Reszta albo średnio, albo „grała siebie”, albo - jak większość - recytowała tekst. Nie, źle się wyraziłem, recytacja miałaby jeszcze odrobinę sensu. To brzmiało, jak pierwsze naczytanie tekstu przy jednoczesnej tremie pospiesznej. Aktorzy odbębniali swoje kwestie byle szybciej i nieliczni pokusili się o jakąkolwiek intonację lub interpretację. JAK coś takiego jest w ogóle możliwe w dzisiejszym kinie? Czy ktoś wpadł na genialny pomysł pomieszania filmu zaangażowanego z jakąś tanią formułą typu „W11”?
Wciągnął mnie jeden wątek i to chyba głównie dzięki świetnej grze Janusza Chabiora. Między nim a Andrzejem Grabowskim powstało autentyczne napięcie. Do końca byłem ciekaw, jak to się rozwinie i nie byłem zawiedziony zakończeniem tego motywu.
Obraz w większości nakręcony jest sprawnie. Oczywiście drażni mnie „shaky cam”, który zastosowanie w scenach rozmowy dwu postaci powinien mieć żadne. Wszystko podkreśla prosty, ale skuteczny motyw muzyczny. Z jednej strony mamy kiepsko zakamuflowaną ruchami kamery i ostrym montażem walkę, z drugiej doskonale wyglądające i krwawe sceny (nie tylko akcji).
Ten film prosi się o porządną realizację. I za to mam żal.
Wkręceni (2014) – ocena: 5/10
reżyseria: Piotr Wereśniak
Jest zabawnie. W polskiej komedii. To już duży sukces. Na szczęście era rozśmieszania przekleństwami dobiegła końca. Niestety era rozśmieszania szablonowymi scenariuszami jeszcze nie. Sam koncept jest ciekawy, ale rozwinięcie od linijki. W moim mniemaniu dobry żart polega przede wszystkim na zaskakiwaniu widza i o ile w samych kwestiach jest tego sporo, tak w samej fabule bardzo niewiele. Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że to „dobra zabawa” na planie, improwizacja i ingerencja samych aktorów ratowała ten film od porażki.
Wyróżnia się Paweł Domagała, choć ciężko docenić jego rolę w tym filmie, jeżeli widziało się poprzednie . Gra to samo, co w „Dzień Dobry, kocham cię”, tylko film mu się trafił lepszy. Pozostali... cóż, grają... przepraszam, ale po przypomnieniu sobie „Służb specjalnych” wciąż jestem zachwycony, że aktorzy w polskich filmach jednak czasem grają.
„Wkręceni” to dobre kino dla widza, który wie czego chce – głupiej komedii omyłek, odrobiny odmóżdżenia przy piwku i chipsach. I reżyser to właśnie chciał nam dać. Wszyscy ze sobą się zgadzają, a będzie nadal tak, jak jest.
reżyseria: Piotr Wereśniak
Jest zabawnie. W polskiej komedii. To już duży sukces. Na szczęście era rozśmieszania przekleństwami dobiegła końca. Niestety era rozśmieszania szablonowymi scenariuszami jeszcze nie. Sam koncept jest ciekawy, ale rozwinięcie od linijki. W moim mniemaniu dobry żart polega przede wszystkim na zaskakiwaniu widza i o ile w samych kwestiach jest tego sporo, tak w samej fabule bardzo niewiele. Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że to „dobra zabawa” na planie, improwizacja i ingerencja samych aktorów ratowała ten film od porażki.
Wyróżnia się Paweł Domagała, choć ciężko docenić jego rolę w tym filmie, jeżeli widziało się poprzednie . Gra to samo, co w „Dzień Dobry, kocham cię”, tylko film mu się trafił lepszy. Pozostali... cóż, grają... przepraszam, ale po przypomnieniu sobie „Służb specjalnych” wciąż jestem zachwycony, że aktorzy w polskich filmach jednak czasem grają.
„Wkręceni” to dobre kino dla widza, który wie czego chce – głupiej komedii omyłek, odrobiny odmóżdżenia przy piwku i chipsach. I reżyser to właśnie chciał nam dać. Wszyscy ze sobą się zgadzają, a będzie nadal tak, jak jest.
Stacja Warszawa (2014) – ocena: 7/10
reżyseria: Maciej Cuske, Kacper Lisowski, Nenad Miković, Mateusz Rakowicz, Tymon Wyciszkiewicz
Oglądanie tego filmu bynajmniej drogi krzyżowej mi nie przypominało. Całość podzielona jest na wiele małych historii luźno ze sobą powiązanych. To powiązanie oczywiście w dość oczywisty sposób staje się silniejsze i bardziej oczywiste pod koniec. Oczywiście.
Każda z tych opowieści jest ciekawa, wyrażona w sposób subtelny i bez pośpiechu. Mimo to, jakimś sposobem, udało się upakować tu niemal całe życiorysy w pigułce. Sprawiło to, że spory ciężar spadł na aktorów, którzy z godnością byli w stanie go udźwignąć i przenieść przez wszystkie stacje.
Przytłaczająca jest atmosfera tego obrazu. Każda historia ma w sobie dużo goryczy, nie wyczuwa się tu ani odrobiny optymizmu. Nie ma momentu, w którym ktoś przetarłby nam twarz chustą albo potrzymał krzyż choć na chwilę, zero odpoczynku i oddechu. Zabrakło mi też większego rozwinięcia dwu z przedstawionych historii - kobiety dobijającej się do mieszkania i szofera. Czuję się też już przejedzony pomieszaną chronologią, która nic temu filmowi nie daje ponad kolejną zagadkę, element pobudzający do myślenia i układania sobie wszystkiego w całość. Trochę więcej wiary w widza, nie zaśnie przed ekranem tylko dlatego, że ktoś mu nie pokazał kawałka zakończenia na samym początku.
To dobry film, ale trzeba mieć ochotę na tak ponure klimaty. Pomaga też przynajmniej minimalna znajomość Warszawy.
reżyseria: Maciej Cuske, Kacper Lisowski, Nenad Miković, Mateusz Rakowicz, Tymon Wyciszkiewicz
Oglądanie tego filmu bynajmniej drogi krzyżowej mi nie przypominało. Całość podzielona jest na wiele małych historii luźno ze sobą powiązanych. To powiązanie oczywiście w dość oczywisty sposób staje się silniejsze i bardziej oczywiste pod koniec. Oczywiście.
Każda z tych opowieści jest ciekawa, wyrażona w sposób subtelny i bez pośpiechu. Mimo to, jakimś sposobem, udało się upakować tu niemal całe życiorysy w pigułce. Sprawiło to, że spory ciężar spadł na aktorów, którzy z godnością byli w stanie go udźwignąć i przenieść przez wszystkie stacje.
Przytłaczająca jest atmosfera tego obrazu. Każda historia ma w sobie dużo goryczy, nie wyczuwa się tu ani odrobiny optymizmu. Nie ma momentu, w którym ktoś przetarłby nam twarz chustą albo potrzymał krzyż choć na chwilę, zero odpoczynku i oddechu. Zabrakło mi też większego rozwinięcia dwu z przedstawionych historii - kobiety dobijającej się do mieszkania i szofera. Czuję się też już przejedzony pomieszaną chronologią, która nic temu filmowi nie daje ponad kolejną zagadkę, element pobudzający do myślenia i układania sobie wszystkiego w całość. Trochę więcej wiary w widza, nie zaśnie przed ekranem tylko dlatego, że ktoś mu nie pokazał kawałka zakończenia na samym początku.
To dobry film, ale trzeba mieć ochotę na tak ponure klimaty. Pomaga też przynajmniej minimalna znajomość Warszawy.
Zabić Bobra (2012) – ocena: 7/10
reżyseria: Jan Jakub Kolski
Najpierw obejrzałem film.
Miałem odczucie, jakby Kolski obejrzał „Leona”, zaczął zadawać pytania „A co by było gdyby” i dopisał tam parę elementów typowych dla siebie. Bardzo mi się to spodobało, a po seansie nie mogłem pozbierać myśli przez jakiś czas.
A potem zajrzałem do Internetu.
Jan Jakub Kolski za ten film został nominowany do Nagrody Węży w kategorii najgorszy reżyser. Recenzenci dość zgodnie oceniają ten film nisko i oskarżają dialogi i część wydarzeń o śmieszność, która odwraca uwagę widza i psuje całość. A zaszyte w waszych recenzjach spoilery niczego nie psują?
Ja się nie śmiałem.
reżyseria: Jan Jakub Kolski
Najpierw obejrzałem film.
Miałem odczucie, jakby Kolski obejrzał „Leona”, zaczął zadawać pytania „A co by było gdyby” i dopisał tam parę elementów typowych dla siebie. Bardzo mi się to spodobało, a po seansie nie mogłem pozbierać myśli przez jakiś czas.
A potem zajrzałem do Internetu.
Jan Jakub Kolski za ten film został nominowany do Nagrody Węży w kategorii najgorszy reżyser. Recenzenci dość zgodnie oceniają ten film nisko i oskarżają dialogi i część wydarzeń o śmieszność, która odwraca uwagę widza i psuje całość. A zaszyte w waszych recenzjach spoilery niczego nie psują?
Ja się nie śmiałem.
Droga do zapomnienia (2013) – ocena: 4/10
reżyseria: Jonathan Teplitzky
Była już Droga do zatracenia, do przebaczenia, do szczęścia, a teraz tłumacze serwują nam drogę do zapomnienia. Ktoś tu bardzo stara się podpiąć pod sukces innych filmów, ale udaje mu się tylko wprowadzić potencjalnego widza w stan permanentnej konfuzji. Widziałem tę „drogę” czy nie? Nie pamiętam. Tak, w takim razie musiałem przebyć już drogę do zapomnienia.
A jak sam film? Oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, które same w sobie są ciekawe. Powoli wprowadza się nas w klimat, niespiesznie zapoznaje z meandrami opowiadanej historii. Głównie dlatego, że meandrów tych jest stosunkowo niewiele, a jakoś te dwie godziny trzeba zapełnić.
Bardzo silnie próbuje też wzruszyć. I przez moment to się nawet udaje. A potem następuje kolejna smutna scena do wzruszania. A potem kolejna. I jeszcze. I tak przez cały film. Emocje wyparowują, przychodzi zmęczenie i wrażenie „Nosz ileż czasu możecie się nad sobą użalać?”.
Z ciekawej historii, która może i nie za bardzo nadawała się na film pełnometrażowy, zrobiono rozciągnięte użalanie się przez dwie godziny. Polecam poczytać o tej historii w Internecie, ale seans można sobie darować.
reżyseria: Jonathan Teplitzky
Była już Droga do zatracenia, do przebaczenia, do szczęścia, a teraz tłumacze serwują nam drogę do zapomnienia. Ktoś tu bardzo stara się podpiąć pod sukces innych filmów, ale udaje mu się tylko wprowadzić potencjalnego widza w stan permanentnej konfuzji. Widziałem tę „drogę” czy nie? Nie pamiętam. Tak, w takim razie musiałem przebyć już drogę do zapomnienia.
A jak sam film? Oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, które same w sobie są ciekawe. Powoli wprowadza się nas w klimat, niespiesznie zapoznaje z meandrami opowiadanej historii. Głównie dlatego, że meandrów tych jest stosunkowo niewiele, a jakoś te dwie godziny trzeba zapełnić.
Bardzo silnie próbuje też wzruszyć. I przez moment to się nawet udaje. A potem następuje kolejna smutna scena do wzruszania. A potem kolejna. I jeszcze. I tak przez cały film. Emocje wyparowują, przychodzi zmęczenie i wrażenie „Nosz ileż czasu możecie się nad sobą użalać?”.
Z ciekawej historii, która może i nie za bardzo nadawała się na film pełnometrażowy, zrobiono rozciągnięte użalanie się przez dwie godziny. Polecam poczytać o tej historii w Internecie, ale seans można sobie darować.
Chappie (2015) – ocena: 7/10
reżyseria: Neill Blomkamp
W kinie bawiłem się rewelacyjnie. Blompkamp znalazł swój szablon w „Dystrykcie 9” i tutaj bardzo ściśle się go trzyma. I na tym etapie jeszcze mi się nie przejadło, łykam, nie zakąszam.
Potem zajrzałem do Internetu i zobaczyłem sporo recenzji niepochlebnych. Głównym zarzutem było zmiksowanie pozornie nieprzystających do siebie klimatów – wychowywania słodkiego robocika i kina familijnego oraz kina akcji w stylu „Robocopa”. A mnie się to wręcz podobało.
Wyczuwalne jest poszukiwanie balansu między „nerd friendly” a „casual friendly”. Z jednej strony informatyka wygląda tak, jak to w wielu przypadkach ma rzeczywiście miejsce, czyli czarny ekran, linia komend, prosty interfejs i do przodu. Z drugiej strony – akcja ma miejsce w roku 2016, jakoś bardzo szczerze wątpię w taką wizję przyszłości. Wytłumaczenie jest jedno. To film, który jest stylizowany na kino sci-fi lat osiemdziesiątych lub początku lat dziewięćdziesiątych. Pokazana scena z „He-mana”, nawiązania do „Krótkiego spięcia” i „Robocopa” są nieprzypadkowe.
I w moim odczuciu sprawdza się to znakomicie.
reżyseria: Neill Blomkamp
W kinie bawiłem się rewelacyjnie. Blompkamp znalazł swój szablon w „Dystrykcie 9” i tutaj bardzo ściśle się go trzyma. I na tym etapie jeszcze mi się nie przejadło, łykam, nie zakąszam.
Potem zajrzałem do Internetu i zobaczyłem sporo recenzji niepochlebnych. Głównym zarzutem było zmiksowanie pozornie nieprzystających do siebie klimatów – wychowywania słodkiego robocika i kina familijnego oraz kina akcji w stylu „Robocopa”. A mnie się to wręcz podobało.
Wyczuwalne jest poszukiwanie balansu między „nerd friendly” a „casual friendly”. Z jednej strony informatyka wygląda tak, jak to w wielu przypadkach ma rzeczywiście miejsce, czyli czarny ekran, linia komend, prosty interfejs i do przodu. Z drugiej strony – akcja ma miejsce w roku 2016, jakoś bardzo szczerze wątpię w taką wizję przyszłości. Wytłumaczenie jest jedno. To film, który jest stylizowany na kino sci-fi lat osiemdziesiątych lub początku lat dziewięćdziesiątych. Pokazana scena z „He-mana”, nawiązania do „Krótkiego spięcia” i „Robocopa” są nieprzypadkowe.
I w moim odczuciu sprawdza się to znakomicie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz