6-ty dzień (2000) – ocena: 5/10
reżyseria: Roger Spottiswoode
Widziałem ten film stosunkowo niedawno, a mam wrażenie, jakbym już nic z niego nie pamiętał. Słyszałem o nim raczej pochlebne opinie i spodziewałem się czegoś na miarę „Pamięci absolutnej”. Zawiodłem się, choć nie było też i tragicznie.
Od jakichś 20 lat w kinie coraz bardziej dominuje tendencja do zaskakiwania widza zwrotami akcji. Te, niestety, stały się tak powszechne, że odwrócenie ról albo wywrócenie świata przedstawionego do góry nogami w kinie sci-fi można uznać już za normę. I, co za tym idzie, ciężko być w takiej sytuacji zaskoczonym. To jeden z powodów, dla których teraz „6-ty dzień” uważam za przewidywalny produkcyjniak z Arnoldem, ale w czasach, gdy świat jeszcze ocierał pot po Matriksie, a temat sklonowanej owieczki był na pierwszych stronach gazet – miał prawo robić wrażenie.
Można obejrzeć, nie będzie to czas zmarnowany, ale trzymajcie oczekiwania odpowiednio nisko.
reżyseria: Roger Spottiswoode
Widziałem ten film stosunkowo niedawno, a mam wrażenie, jakbym już nic z niego nie pamiętał. Słyszałem o nim raczej pochlebne opinie i spodziewałem się czegoś na miarę „Pamięci absolutnej”. Zawiodłem się, choć nie było też i tragicznie.
Od jakichś 20 lat w kinie coraz bardziej dominuje tendencja do zaskakiwania widza zwrotami akcji. Te, niestety, stały się tak powszechne, że odwrócenie ról albo wywrócenie świata przedstawionego do góry nogami w kinie sci-fi można uznać już za normę. I, co za tym idzie, ciężko być w takiej sytuacji zaskoczonym. To jeden z powodów, dla których teraz „6-ty dzień” uważam za przewidywalny produkcyjniak z Arnoldem, ale w czasach, gdy świat jeszcze ocierał pot po Matriksie, a temat sklonowanej owieczki był na pierwszych stronach gazet – miał prawo robić wrażenie.
Można obejrzeć, nie będzie to czas zmarnowany, ale trzymajcie oczekiwania odpowiednio nisko.
Plan ucieczki (2013) – ocena: 7/10
reżyseria: Mikael Håfström
Hell Yeah! Nareszcie doczekałem się filmu, który bez odniesień do starych hitów tworzy coś nowego w „gatunku” kina akcji lat osiemdziesiątych. Bez zbędnego mieszania w chronologii pokazywanych zdarzeń, bez nadmiaru prób osiągania „wielkiego zaskoczenia”. I do tego Sylwester i Arnold w jednym filmie.
Owszem, wprawiony widz będzie musiał się odrobinę przymusić do zawieszenia niewiary – sytuacje przedstawione bywają prawdopodobne, ale mało wiarygodne. Gęsta akcja zdecydowanie w tym pomaga i nie pozwala się nudzić ani przez chwilę. Szkoda też, że postaci z biura nie zostały nieco lepiej wykorzystane – szukają głównego bohatera, chcą mu pomóc, a potem wątek się jakby urywa.
Co ja wam zresztą będę gadał po próżnicy. Wszystkie drobiazgi, do których mógłbym się podoczepiać zrekompensowane mi zostały przez wszystkie wspaniałe sceny. A przy końcówce poczujecie się, jak za dawnych lat. Wyszło znacznie lepiej niż w „Niezniszczalnych 3”. I kasety nie trzeba przewijać po obejrzeniu.
reżyseria: Mikael Håfström
Hell Yeah! Nareszcie doczekałem się filmu, który bez odniesień do starych hitów tworzy coś nowego w „gatunku” kina akcji lat osiemdziesiątych. Bez zbędnego mieszania w chronologii pokazywanych zdarzeń, bez nadmiaru prób osiągania „wielkiego zaskoczenia”. I do tego Sylwester i Arnold w jednym filmie.
Owszem, wprawiony widz będzie musiał się odrobinę przymusić do zawieszenia niewiary – sytuacje przedstawione bywają prawdopodobne, ale mało wiarygodne. Gęsta akcja zdecydowanie w tym pomaga i nie pozwala się nudzić ani przez chwilę. Szkoda też, że postaci z biura nie zostały nieco lepiej wykorzystane – szukają głównego bohatera, chcą mu pomóc, a potem wątek się jakby urywa.
Co ja wam zresztą będę gadał po próżnicy. Wszystkie drobiazgi, do których mógłbym się podoczepiać zrekompensowane mi zostały przez wszystkie wspaniałe sceny. A przy końcówce poczujecie się, jak za dawnych lat. Wyszło znacznie lepiej niż w „Niezniszczalnych 3”. I kasety nie trzeba przewijać po obejrzeniu.
Likwidator (2013) – ocena: 6/10
reżyseria: Jee-woon Kim
Ktoś spojrzał na plakat filmu i na tytuł „The Last stand” i stanął przed ciężkim wyborem. Przetłumaczyć tytuł, jak należy czy zrealizować swoje małe marzenie, nazywając go po swojemu. Zgadnijcie co wybrał. „Likwidator” nie pasuje ani do fabuły ani do oryginalnego tytułu. Właściwie jedyne do czego pasuje, to do Arnolda. Ten nie jest tu od likwidowania kogokolwiek. W tytule chodzi o ostatnią „twierdzę”, ostatni punkt, w którym można zatrzymać groźnego przestępcę zanim ten przekroczy granicę. Jest to też ostatni wielki „akt” bohatera granego przez Arnolda – któremu nie zależy już na kasie ani na sławie, jako że wie, że śmierć się o niego upomina. Zależy mu na spokoju, a w toku wydarzeń, także na honorze. Jak rzadko możemy zaobserwować nieco głębsze profile postaci przedstawionych w tym filmie i dzięki temu całość staje się naprawdę interesująca.
Arnold nie jest tu „jedynym i najgłówniejszym” bohaterem ostatniej akcji. Mamy też Foresta Whitakera, Eduardo Noriegę, a także całą barwną ekipę uczestniczącą w akcji u boku Arnolda. I każdemu poświęcono dość uwagi, bez wyróżniania. Zrobiono to na tyle skutecznie, że widz sam wsiąka w akcję, lubi protagonistów, a na widok antagonistów uśmiecha mu się twarzyczka. Bo Ci są realni, prawdopodobni, ale i w odpowiednim stopniu „przerysowani” – wystarczająco, by w swojej kategorii móc się podobać.
Ten film to przykład na to, jak nowoczesne kino akcji powinno wyglądać – bez ucieczki od „starej szkoły”, ale i bez nadmiernego kultywowania przeszłości. I także w drugą stronę – bez nadużywania nowoczesnych trików i manier. Zachowany został idealny balans, który mnie satysfakcjonuje i wciąga. A „Likwidator” to nauczka, że nie powinno się stosować „kreatywnych” tłumaczeń tytułu bez zapoznania się z treścią.
reżyseria: Jee-woon Kim
Ktoś spojrzał na plakat filmu i na tytuł „The Last stand” i stanął przed ciężkim wyborem. Przetłumaczyć tytuł, jak należy czy zrealizować swoje małe marzenie, nazywając go po swojemu. Zgadnijcie co wybrał. „Likwidator” nie pasuje ani do fabuły ani do oryginalnego tytułu. Właściwie jedyne do czego pasuje, to do Arnolda. Ten nie jest tu od likwidowania kogokolwiek. W tytule chodzi o ostatnią „twierdzę”, ostatni punkt, w którym można zatrzymać groźnego przestępcę zanim ten przekroczy granicę. Jest to też ostatni wielki „akt” bohatera granego przez Arnolda – któremu nie zależy już na kasie ani na sławie, jako że wie, że śmierć się o niego upomina. Zależy mu na spokoju, a w toku wydarzeń, także na honorze. Jak rzadko możemy zaobserwować nieco głębsze profile postaci przedstawionych w tym filmie i dzięki temu całość staje się naprawdę interesująca.
Arnold nie jest tu „jedynym i najgłówniejszym” bohaterem ostatniej akcji. Mamy też Foresta Whitakera, Eduardo Noriegę, a także całą barwną ekipę uczestniczącą w akcji u boku Arnolda. I każdemu poświęcono dość uwagi, bez wyróżniania. Zrobiono to na tyle skutecznie, że widz sam wsiąka w akcję, lubi protagonistów, a na widok antagonistów uśmiecha mu się twarzyczka. Bo Ci są realni, prawdopodobni, ale i w odpowiednim stopniu „przerysowani” – wystarczająco, by w swojej kategorii móc się podobać.
Ten film to przykład na to, jak nowoczesne kino akcji powinno wyglądać – bez ucieczki od „starej szkoły”, ale i bez nadmiernego kultywowania przeszłości. I także w drugą stronę – bez nadużywania nowoczesnych trików i manier. Zachowany został idealny balans, który mnie satysfakcjonuje i wciąga. A „Likwidator” to nauczka, że nie powinno się stosować „kreatywnych” tłumaczeń tytułu bez zapoznania się z treścią.
Sabotaż (2014) – ocena: 6/10
reżyseria: David Ayer
Reżyser? David Ayer, który po mocnym wejściu z filmem „Ciężkie czasy” zjechał po równi pochyłej w „Królach ulicy” i „Furii”. Obrazy te mimo sprawności realizatorskiej miały ostre parcie w scenariuszu, które może gaci nie zaplamiło, ale prześmiardywało na odległość.
Przy scenariuszu tym razem pomagał Skip Woods, nad którym miałem okazję pastwić się przy okazji potworka, jakim był film „Szklana pułapka 5”.
A na ekranie Arnold Scharzenegger, który ma ostatnio dobrego nosa albo dużo farta do grania w dobrych filmach. Tym razem jednak bałem się o to, że może jednak nie do końca.
O ile „Furia” była swoistym hołdem dla World of Tanks, tak „Sabotaż” to hołd dla nowszych części Medal of Honor. Świadczą o tym liczne sceny akcji jednostki specjalnej, a także specyficzne ujęcia kamery. Poza tym, główny bohater - „Breacher” nazywany „ojcem” przypomina mi „Mother” z „Medal of Honor: Warfighter”, a sama ksywa przywodzi na myśl „Preachera” z tej samej gry. Przypadek?
Mamy tutaj także dość dziwny zbieg okoliczności – na ekranie pojawia się dwóch aktorów znanych z serialu „Lost” – Sawyer (Josh Holloway) i Michael (Harold Perrineau). Przypadek?
Ten film to dobrze nakręcone kino akcji – mknie do przodu, zaciekawia intrygą, ma dobrze umotywowane postaci i ciekawie skrojoną fabułę. Konsekwentną i bez wybijających się na wierzch dziur czy nieścisłości. A sama akcja u Ayera nakręcona jest, jak zawsze, a nawet lepiej. Sceny z perspektywy lufy albo dynamicznie cięte, ale dalekie od chaosu sceny pościgów i strzelanin świadczą o niespożytej pomysłowości i świadomości tego, jak powinien wyglądać efekt końcowy. Szybki montaż bardzo często w dzisiejszym kinie wygląda jak zlepek nie do końca udanych ujęć łatanych „na kolanie” przez montażystę, ale nie tutaj.
Czy się wynudzisz? Będziesz żałował czasu spędzonego z tym filmem? Nie sądzę.
reżyseria: David Ayer
Reżyser? David Ayer, który po mocnym wejściu z filmem „Ciężkie czasy” zjechał po równi pochyłej w „Królach ulicy” i „Furii”. Obrazy te mimo sprawności realizatorskiej miały ostre parcie w scenariuszu, które może gaci nie zaplamiło, ale prześmiardywało na odległość.
Przy scenariuszu tym razem pomagał Skip Woods, nad którym miałem okazję pastwić się przy okazji potworka, jakim był film „Szklana pułapka 5”.
A na ekranie Arnold Scharzenegger, który ma ostatnio dobrego nosa albo dużo farta do grania w dobrych filmach. Tym razem jednak bałem się o to, że może jednak nie do końca.
O ile „Furia” była swoistym hołdem dla World of Tanks, tak „Sabotaż” to hołd dla nowszych części Medal of Honor. Świadczą o tym liczne sceny akcji jednostki specjalnej, a także specyficzne ujęcia kamery. Poza tym, główny bohater - „Breacher” nazywany „ojcem” przypomina mi „Mother” z „Medal of Honor: Warfighter”, a sama ksywa przywodzi na myśl „Preachera” z tej samej gry. Przypadek?
Mamy tutaj także dość dziwny zbieg okoliczności – na ekranie pojawia się dwóch aktorów znanych z serialu „Lost” – Sawyer (Josh Holloway) i Michael (Harold Perrineau). Przypadek?
Ten film to dobrze nakręcone kino akcji – mknie do przodu, zaciekawia intrygą, ma dobrze umotywowane postaci i ciekawie skrojoną fabułę. Konsekwentną i bez wybijających się na wierzch dziur czy nieścisłości. A sama akcja u Ayera nakręcona jest, jak zawsze, a nawet lepiej. Sceny z perspektywy lufy albo dynamicznie cięte, ale dalekie od chaosu sceny pościgów i strzelanin świadczą o niespożytej pomysłowości i świadomości tego, jak powinien wyglądać efekt końcowy. Szybki montaż bardzo często w dzisiejszym kinie wygląda jak zlepek nie do końca udanych ujęć łatanych „na kolanie” przez montażystę, ale nie tutaj.
Czy się wynudzisz? Będziesz żałował czasu spędzonego z tym filmem? Nie sądzę.
I stanie się koniec (1999) – ocena: 3/10
reżyseria: Peter Hyams
I się nie stał.
Pamiętacie jeszcze problem „pluskwy millenijnej”? I całą otoczkę „końca świata” związanego z nadchodzącym rokiem dwutysięcznym? Tak, jak „szósty dzień” żerował na newsach o klonowaniu, tak „I stanie się koniec” żeruje na kulcie przełomu wieków. A że film ten powstał w 1999, przewidywany czas swojego żywota miał bardzo krótki. A ja naprawdę nie wiedziałem o czym będzie, myślałem, że to Arnold w klimatach „postapo”. Na to najwidoczniej przyjdzie nam jeszcze poczekać. Dobrze, że niezbyt długo.
Panikę millenijną dziś, z perspektywy czasu, ogląda się nawet urokliwie. Chciałoby się pogłaskać tego biednego widza, który nie wiedział jeszcze, że będzie dobrze, któremu „Dwie Wieże” mogły kojarzyć się jedynie z książką Tolkiena, na którym wciąż robiły wrażenia komputerowe efekty specjalne (bo w pamięci trzymał „Park Jurajski”), który z obrzydzeniem myślał o Leonardo Di Caprio jako o pięknisiu-kochanku z Titanica, na komputerze miał Windows 98, zainstalowany Carmageddon i nie miał Internetu. Bidulek. Większości z wymienionych przeze mnie „cech” w żaden sposób nie ma w filmie (może poza biednymi komputerowymi efektami), ale ta cała seria skojarzeń to jedno z tych niewielu pozytywnych doświadczeń, jakie płyną z obrazu.
Arnold ratuje świat i strzela tym razem do samego szatana. Z glocka. I nie tylko. Co mogło pójść nie tak? Cóż, historia utraconej rodziny i związanych z tym wątpliwości natury religijnej to klisza stara i zdarta. I tutaj w żaden sposób nie próbuje się jej odświeżyć. Pomysł na bohatera, który sam, będąc upadłym, niereligijnym staje po stronie dobra jest ciekawy. Podobało mi się to, że wpuszczono go na jedną z szatańskich ceremonii w oparciu o jego „upadłą duszę”. Szkoda, że tak kiepsko i po łebkach ten pomysł potraktowano.
A idiotyzmów i nieprawdopodobieństw jest tu od groma. Sam protagonista w przebłysku geniuszu jedną rzecz zauważa – dlaczego cały szatański rytuał ma się odbyć przed północą w Sylwestra akurat czasu nowojorskiego? Wytłumaczenie? Przypadek – akurat wtedy planety będą w odpowiednim układzie. Co za zbieg okoliczności! Jak nie wiesz, jak coś wytłumaczyć, powiedz, że to przypadek. Cały ten film to przypadek. A raczej wypadek. Przy pracy.
A wystarczyłoby, żeby bohaterowie w pewnym momencie usiedli cicho w podziemiach Kościoła i przeczekali ten dzień czy dwa czy ile im tam brakowało. Trochę nudny film mógłby z tego wyjść. Chociaż z drugiej strony, akcję można zawęzić nawet do pojedynczej budki telefonicznej i sprawić, by było ciekawie, więc i tu zapewne dałoby się coś więcej z tego wyciągnąć.
Żeby być fair – przyznaję, że kilka scen akcji nawet mi się podobało. Zakończenie też jest całkiem efektowne i ciekawe (może poza marnie wyglądającymi efektami CG). Arnold jeszcze w sile wieku. Problem w tym, że dziś tego filmu już nie da się oglądać na poważnie, a komedii też tu niewiele – przez większość czasu widz się nudzi i czeka na kolejne, przewidywalne wydarzenia. Nie pomaga symbolika, nie pomaga pomysł na postać. Jeden ciekawy dialog, ze dwie dobre sceny akcji i zakończenie „takie nawet niezłe” nie były dla mnie na tyle atrakcyjne, bym mógł nazwać czas spędzony przed ekranem mianem dobrze spędzonego.
reżyseria: Peter Hyams
I się nie stał.
Pamiętacie jeszcze problem „pluskwy millenijnej”? I całą otoczkę „końca świata” związanego z nadchodzącym rokiem dwutysięcznym? Tak, jak „szósty dzień” żerował na newsach o klonowaniu, tak „I stanie się koniec” żeruje na kulcie przełomu wieków. A że film ten powstał w 1999, przewidywany czas swojego żywota miał bardzo krótki. A ja naprawdę nie wiedziałem o czym będzie, myślałem, że to Arnold w klimatach „postapo”. Na to najwidoczniej przyjdzie nam jeszcze poczekać. Dobrze, że niezbyt długo.
Panikę millenijną dziś, z perspektywy czasu, ogląda się nawet urokliwie. Chciałoby się pogłaskać tego biednego widza, który nie wiedział jeszcze, że będzie dobrze, któremu „Dwie Wieże” mogły kojarzyć się jedynie z książką Tolkiena, na którym wciąż robiły wrażenia komputerowe efekty specjalne (bo w pamięci trzymał „Park Jurajski”), który z obrzydzeniem myślał o Leonardo Di Caprio jako o pięknisiu-kochanku z Titanica, na komputerze miał Windows 98, zainstalowany Carmageddon i nie miał Internetu. Bidulek. Większości z wymienionych przeze mnie „cech” w żaden sposób nie ma w filmie (może poza biednymi komputerowymi efektami), ale ta cała seria skojarzeń to jedno z tych niewielu pozytywnych doświadczeń, jakie płyną z obrazu.
Arnold ratuje świat i strzela tym razem do samego szatana. Z glocka. I nie tylko. Co mogło pójść nie tak? Cóż, historia utraconej rodziny i związanych z tym wątpliwości natury religijnej to klisza stara i zdarta. I tutaj w żaden sposób nie próbuje się jej odświeżyć. Pomysł na bohatera, który sam, będąc upadłym, niereligijnym staje po stronie dobra jest ciekawy. Podobało mi się to, że wpuszczono go na jedną z szatańskich ceremonii w oparciu o jego „upadłą duszę”. Szkoda, że tak kiepsko i po łebkach ten pomysł potraktowano.
A idiotyzmów i nieprawdopodobieństw jest tu od groma. Sam protagonista w przebłysku geniuszu jedną rzecz zauważa – dlaczego cały szatański rytuał ma się odbyć przed północą w Sylwestra akurat czasu nowojorskiego? Wytłumaczenie? Przypadek – akurat wtedy planety będą w odpowiednim układzie. Co za zbieg okoliczności! Jak nie wiesz, jak coś wytłumaczyć, powiedz, że to przypadek. Cały ten film to przypadek. A raczej wypadek. Przy pracy.
A wystarczyłoby, żeby bohaterowie w pewnym momencie usiedli cicho w podziemiach Kościoła i przeczekali ten dzień czy dwa czy ile im tam brakowało. Trochę nudny film mógłby z tego wyjść. Chociaż z drugiej strony, akcję można zawęzić nawet do pojedynczej budki telefonicznej i sprawić, by było ciekawie, więc i tu zapewne dałoby się coś więcej z tego wyciągnąć.
Żeby być fair – przyznaję, że kilka scen akcji nawet mi się podobało. Zakończenie też jest całkiem efektowne i ciekawe (może poza marnie wyglądającymi efektami CG). Arnold jeszcze w sile wieku. Problem w tym, że dziś tego filmu już nie da się oglądać na poważnie, a komedii też tu niewiele – przez większość czasu widz się nudzi i czeka na kolejne, przewidywalne wydarzenia. Nie pomaga symbolika, nie pomaga pomysł na postać. Jeden ciekawy dialog, ze dwie dobre sceny akcji i zakończenie „takie nawet niezłe” nie były dla mnie na tyle atrakcyjne, bym mógł nazwać czas spędzony przed ekranem mianem dobrze spędzonego.
Na własną rękę (2002) – ocena: 6/10
reżyseria: Andrew Davis
Tytuł brzmi, jak kiepski komentarz z tyłu kasety z jakimś tanim filmem porno. Zdecydowanie dla fetyszystów. A jednak – to jeden z tych „kreatywnie tłumaczonych” tytułów, który mimo, że odbiega od oryginału, to do filmu pasuje jak ulał. Jak ulał na własną rękę.
Pamiętam czasy, gdy ten film wchodził do kin. Wiem, jestem stary. Pamiętam też, że już wtedy, czytając chyba jakiś skrócony opis w gazecie, pomyślałem sobie „to jeszcze takie rzeczy kręcą z Arnoldem?”. Wszystko wskazywało na to, że jest to wymarły już gatunek i że nic dobrego z niego wyniknąć już nie może. Słowem – „dla koneserów”.
Zaległość sprzed lat nadrobiłem niedawno i jestem pozytywnie zaskoczony. Dziewczyna, oglądając ze mną fragmenty próbowała się do czegoś uczepić, znaleźć jakieś luki w logice i jej się ta sztuka nie udawała. Zupełnie, jakby scenarzysta zdawał sobie sprawę z większości typowych luk i wyjaśniał je i łatał zawczasu. Można się przyczepić jedynie do elementów związanych z samą realizacją – wybuch wygląda, jakby tylko drasnął swoje ofiary, a te padają martwe. Niektóre sceny są ewidentnie „podkreślone” dla dramaturgii. Podkreślenia te potrafiły zaburzyć nieco wiarygodność i nie były potrzebne.
Co ciekawe – Arnie nie wystrzeliwuje tu bodajże ani jednej kuli. Polega głównie na swoim sprycie. Miałem wrażenie, że ta rola pisana była jednak bardziej z myślą o Richardzie Deanie Andersonie.
Bez spoilerów niczego więcej wam powiedzieć nie mogę. To dobre kino akcji, wewnętrznie spójne, przemyślane. Nic, co spowodowałoby, że będziecie teraz przez najbliższy tydzień rozważać sens życia, czytając książkę w najciemniejszym kącie karczmy. Ot – dobre na miły wieczorek i zdecydowanie warte Twojego czasu, jeśli tylko masz na takie kino akurat ochotę.
A teraz zacznijcie liczyć filmy, w których Arnold zagrał postać, która straciła swoją rodzinę i albo próbuje ją odzyskać albo pomścić.
reżyseria: Andrew Davis
Tytuł brzmi, jak kiepski komentarz z tyłu kasety z jakimś tanim filmem porno. Zdecydowanie dla fetyszystów. A jednak – to jeden z tych „kreatywnie tłumaczonych” tytułów, który mimo, że odbiega od oryginału, to do filmu pasuje jak ulał. Jak ulał na własną rękę.
Pamiętam czasy, gdy ten film wchodził do kin. Wiem, jestem stary. Pamiętam też, że już wtedy, czytając chyba jakiś skrócony opis w gazecie, pomyślałem sobie „to jeszcze takie rzeczy kręcą z Arnoldem?”. Wszystko wskazywało na to, że jest to wymarły już gatunek i że nic dobrego z niego wyniknąć już nie może. Słowem – „dla koneserów”.
Zaległość sprzed lat nadrobiłem niedawno i jestem pozytywnie zaskoczony. Dziewczyna, oglądając ze mną fragmenty próbowała się do czegoś uczepić, znaleźć jakieś luki w logice i jej się ta sztuka nie udawała. Zupełnie, jakby scenarzysta zdawał sobie sprawę z większości typowych luk i wyjaśniał je i łatał zawczasu. Można się przyczepić jedynie do elementów związanych z samą realizacją – wybuch wygląda, jakby tylko drasnął swoje ofiary, a te padają martwe. Niektóre sceny są ewidentnie „podkreślone” dla dramaturgii. Podkreślenia te potrafiły zaburzyć nieco wiarygodność i nie były potrzebne.
Co ciekawe – Arnie nie wystrzeliwuje tu bodajże ani jednej kuli. Polega głównie na swoim sprycie. Miałem wrażenie, że ta rola pisana była jednak bardziej z myślą o Richardzie Deanie Andersonie.
Bez spoilerów niczego więcej wam powiedzieć nie mogę. To dobre kino akcji, wewnętrznie spójne, przemyślane. Nic, co spowodowałoby, że będziecie teraz przez najbliższy tydzień rozważać sens życia, czytając książkę w najciemniejszym kącie karczmy. Ot – dobre na miły wieczorek i zdecydowanie warte Twojego czasu, jeśli tylko masz na takie kino akurat ochotę.
A teraz zacznijcie liczyć filmy, w których Arnold zagrał postać, która straciła swoją rodzinę i albo próbuje ją odzyskać albo pomścić.
Wow. Bez kitu. Wow. Na wszystkie filmy z Arnoldem, które widziałam, Ty wybrałeś centralnie te, których NIE widziałam xDDD Pamiętam tylko tyle, że niemożebnie chciałam uderzyć do kina na "I stanie się koniec", ale nic z tego nie wyszło.
OdpowiedzUsuńDziwi mnie ocena "I stanie się koniec". Dla mnie osobiście jeden z lepszych filmów Arnolda. Specyficzny, inny niż jego wszystkie filmy.
OdpowiedzUsuńNie odczułem, żeby rola Arnolda jakoś znacznie odbiegała od tego, w czym był zwykle obsadzany. Na czym polega ta inność?
UsuńPolecam jeszcze "Maggie" z innym spojrzeniem na popularny ostatnio temat zombie. Może nie arcydzieło, ale Arnold w roli ojca walczącego z tym, co nieuchronne spisał się nad wyraz dobrze.
Usuń