20 marca 2013

Weekend z królem (2012)


Weekend z królem

(2012) reż. Roger Michell

Wspominałem już, za jak tani chwyt uważam dorabianie haseł marketingowych i żerowanie na sukcesie innych filmów. "Film twórców..." jest jednak niczym w porównaniu z praktyką sugerowania, że mamy do czynienia z kontynuacją innego wybitnego dzieła. O ile w przypadku takich filmów jak "Aliens vs. Avatars" może mieć to swój urok, o tyle w przypadku wysokobudżetowych hitów prosto z Hollywood jest to po prostu cios poniżej pasa. Winni są oczywiście przede wszystkim polscy tłumacze i dział marketingu. Dlaczego zatem dałem się nabrać i wybrałem się do kina? Dwa słowa: Bill Murray.

"Weekend z królem" opowiada wycinek życia prezydenta USA - F.D.Roosevelta - z punktu widzenia jego dalekiej krewnej i kochanki. Nie będę tego ukrywał, historia ta wlecze się niemiłosiernie, nie pokazuje niemal niczego ciekawego prócz kontrowersyjnej postaci zagranej przez Billa Murraya. Bill gra bardzo dobrze, miło się go ogląda, a jego postać nie jest jednowymiarowa. Z jednej strony usiłuje się go wykreować na świetnego polityka i męża stanu, z drugiej na kobieciarza i obłudnika w życiu prywatnym. Taka dychotomia z pozoru powinna sama z siebie wygenerować nam doskonały dramat psychologiczny. Niestety, nie tym razem. Dlaczego?

Zacznijmy od tego, że absolutnie nie rozumiem dlaczego kategoryzuje się ten obraz jako "komedię". Kilka scen, które wywołają uśmieszek na twarzy nie obliguje od razu do ustawiania tego filmu na jednej półce z innymi, prawdziwymi komediami. Zdaje się, że "Weekend z królem" tak bardzo ssie jako dramat czy też jako jakikolwiek inny gatunek, że jedyne co mogło go uratować to doszyta łatka "komedii". W końcu na komedię może więcej ludzi przyjdzie do kina. No i Bill kojarzy się głównie z komediami, jak można umieścić go na Bill-boardach i nie napisać "komedia", najlepiej dodając magiczne słówko "roku"? Sporo tych "komedii roku" już mamy, a rok nam się jeszcze na dobre nie rozkręcił.

Zazwyczaj narzekam na scenariusz w filmach. Tym razem odnoszę jednak wrażenie, że scenariusz jest na wysokim poziomie, ale po prostu tematyka jest bardzo niewdzięczna. Z kolei postaci nie są nijakie. Po seansie pamiętałem nie tylko Roosevelta, ale i sporo wyrazistych, ciekawych postaci drugoplanowych. Wszystko wydaje się trzymać kupy i, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, zaczyna też kupą zalatywać. Niestety, odnoszę wrażenie, że bardzo wiele w tym filmie jest dopisane na siłę. Dialogi wydają się przez to misternie uszyte, ale bezcelowe. Wyszedł z tego taki pastelowy, dość nijaki, mocno amerykański dramat o zabarwieniu historyczno-politycznym.

Bardzo nie spodobało mi się naginanie historii i interpretowanie jej na korzyść USA. Końcowy napis (jeżeli ten pseudomorał ma być dla was spoilerem, to możecie czuć się ostrzeżeni - choć to ostrzeżenie powinno dotyczyć raczej możliwej frustracji) był dość dziwny. Dokładnej treści nie pamiętam, musicie mi wybaczyć, ale postaram się opisać po krótce o co w nim chodziło. A chodziło w nim o to, że spotkanie przedstawione w filmie rzeczywiście umocniło stosunki między USA i Anglią, w efekcie USA pomogła w 1942 Anglikom w drugiej Wojnie Światowej. To ja jestem ciekaw, gdzie był myślami Roosevelt, gdy jego sojusznika w 1940 naleciało Luftwaffe? I ciekawe czy zrobiliby cokolwiek, aby wesprzeć wojnę w Europie gdyby nie nalot Japończyków. Stawiam na to, że nie. Zatem morał przekręcił dość znacznie kontekst całego filmu. Zdawało mi się, że widzę, jak przebiegły prezydent prowokuje króla do dyplomatycznej porażki, której skutkiem był właśnie brak konieczności wspierania konfliktów w odległej Europie. Być może nawet o to chodziło, ale przecież amerykańska cenzura nie mogłaby takiej wersji historii przepuścić.

Ocena: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz