16 listopada 2014

Planeta Burz (1962)


Planeta Burz

(1962) reż. Paweł Kłuszancew
Oglądanie filmów na wyjeździe sprawia mi pewien dość specyficzny kłopot. Gdy oglądam sam, musi to być film, którego z całą pewnością nie będzie chciała obejrzeć ze mną moja luba. Takim oto sposobem obejrzałem już wszystkie filmy z Godzillą w roli głównej. Postanowiłem poszukać czegoś innego, czerstwego i unikalnego zarazem. Kopalnią tego typu filmów jest kino sci-fi z okresu 1950-1970. Tak trafiłem na tytuł „Voyage to the Planet of Prehistoric Women”. Brzmi wyjątkowo zachęcająco, prawda? Jednak zanim zabrałem się za oglądanie, dowiedziałem się, że film ten jest oparty na innym i wykorzystuje ze swojego pierwowzoru wiele scen. A potem okazało się, że ów pierwowzór miał także swój pierwowzór. I tak właśnie trafiłem, zupełnym przypadkiem, na film „Planeta Burz” Pawła Kłuszancewa. Nie wiedziałem o nim kompletnie nic.

Jest to film o podróży na Wenus. Od razu muszę zaznaczyć, że jak na wiedzę, którą wówczas posiadała ludzkość, jest on wyjątkowo realistyczny. Dziś wiemy więcej – atmosfera Wenus sprawia, że gorąco na powierzchni planety uniemożliwiłoby przetrwanie człowieka ot-tak. W trakcie seansu uznawałem to za błąd i utrudniało mi to odbiór. Chętnym polecam wpierw zorientowanie się w temacie Wenus i wiedzy, jaką dysponowali naukowcy w owym czasie.

Przyznaję, że miałem nadzieję, że się trochę pośmieję i wyłączę. Czegóż można się spodziewać po radzieckim kinie sci-fi z początku lat ’60? W dodatku trafiłem na kopię z włoskim dubbingiem. Czułem się troszkę, jakbym oglądał ten film na „Polonii 1”.


Przewijają się tu oczywiście wstawki typowe dla kina socrealistycznego. Ogląda się je z uśmieszkiem na ustach. W końcu my też mamy nadzieję, że prawda zostanie odkryta dzięki wysiłkom ludu radzieckiego, prawda? I faktem powszechnie znanym jest to, że sprzęt radziecki nie zawodzi, ale kosmos jest pełen niebezpieczeństw i wystarczy mieć odrobinę pecha. Lecz w przeciwieństwie do wielu filmów tego typu – mamy tu także liczne wstawki wyciągające rękę do świata zachodniego. Elementy międzynarodowe, pokój między dwoma stronami żelaznej kurtyny. Nawet robota nazwali „John”.


Czasy „zimnej wojny” i ogólna sytuacja polityczna na świecie odciskają tu wyraźne piętno na podejściu bohaterów do otoczenia – nawet w kosmosie. Samą myśl o spotkaniu istot inteligentnych na Wenus kwitują tylko słowami „Jeśli coś inteligentnego by tam było, samo by się unicestwiło”. Zatem ta pozorna artystyczna ucieczka reżysera od rzeczywistości w kosmos okazuje się ucieczką nie do końca udaną.
Z perspektywy czasu śmieszne i nieaktualne może się wydać pompatyczne podejście do bohaterskości. Posuwają się nawet dalej niż w filmach Wajdy – „Lepiej poświęcić życie dla sprawy niż tkwić bezczynnie w próżni”. O poszukiwaniu dogodnego miejsca do lądowania możemy usłyszeć: „ A co jeśli nie znajdziecie?” „Pensje rodzinom, bohaterom pomniki”. A może miało to na celu pokazanie, że do podróży tego typu dobiera się nie tylko ludzi dobrze przeszkolonych, ale także dobrze ukierunkowanych moralnie? Nasi bohaterowie są jednak ludźmi, o czym możemy się przekonać obserwując sceny strachu, zadumy, troski, a nawet miłości. We wszystkie przedstawione emocje uwierzyłem.

Już to zapewne wiecie – tak, to jest naprawdę dobry film. Zupełnie nieświadomie wyłowiłem perełkę, która od samego początku przykuła moją uwagę i nie odpuściła do samego końca. Ciekawe postaci i ich relacje, tajemniczy kosmos, klimacik sci-fi (nieco liryczny), ciekawy „setting”. Znawcy kina pukają się w tej chwili rytmicznie w głowę – „Sleszu!” – mówią „Jak mogłeś nie znać wcześniej filmów Pawła Kłuszancewa”. Biję się w pierś i odpowiadam – nie wiem. Wiem jeno, że warto łowić i wciąż przekonuję się o tym, że moje kinowe zaległości są znacznie większe niż dotychczas mogłem przypuszczać.
W czasach, gdy oczy wszystkich zwrócone były w kierunku Marsa i potencjalnego życia na nim, Kłuszancew decyduje się na pokazanie podróży na Wenus. Zapewne spowodowane to było misją „Wenera” i „Mariner”, które miały miejsce w 1961 roku. O Marsie Kłuszancew opowiedział w swoim ostatnim dokończonym filmie z 1968 roku.


To, co naprawdę robi wrażenie, to efekty specjalne. Kto by przypuszczał, prawda? Radzieckie kino fantastycznonaukowe pionierskie w tej kwestii? Tak, jak najbardziej. Wprawdzie z wielu swoich trików Kłuszancew korzystał już w swojej „Drodze do gwiazd” z 1958 roku, tu jednak otrzymujemy ich znacznie więcej i bardziej różnorodne. Są to triki, które w kinie zachodnim po raz pierwszy wykorzystał Kubrick z „2001 Odysei kosmicznej” dopiero w 1968. Z powodzeniem zresztą wykorzystuje się je do dziś (choćby w „Incepcji”) i wciąż robią wrażenie.

Człowiek w stanie nieważkości wygląda, jakby rzeczywiście był w stanie nieważkości. Zdjęcia podwodne są wyjątkowo ostre i dobre jakościowo. Zapewne dlatego, że nie były kręcone pod wodą, o czym dowiedziałem się dopiero z filmu dokumentalnego o Kłuszancewie. Statek poruszający się ponad powierzchnią planety z ludźmi w środku, choć jego trajektoria nie należy do najbardziej stabilnych, to wygląda realnie. Żadnych linek. Byłem w ciężkim szoku. W większości przypadków efekty specjalne są w kinie elementem najszybciej ulegającym erozji. „Planeta Burz” jednak jest w tej materii niczym żelazny słup z Delhi.

Wrażenie robi także scenariusz. Widać, że postaci są naukowcami, bo gadają po prostu niegłupio. Zresztą Kłuszancew otrzymywał solidną pomoc naukową od prawdziwych radzieckich naukowców. Mamy także akcent polski – wspomnienie o Ciołkowskim (którego Rosjanie uważają za swojego – jako że urodzony był na terenie ówczesnej Rosji). Jest to także film inspirujący. Przedstawia teorie popularyzowane dopiero ok. 10 lat później. Po zakończeniu seansu długo siedziałem wczytując się w wikipedię i inne strony tematyczne, obejrzałem film dokumentalny o twórczości Pawła Kłuszancewa (do czego i was serdecznie zachęcam), a także zwróciło mi moje dziecięce zainteresowanie astronomią.

Troszkę kłóć w oko mogą kostiumy, dziwne fragmenty (nieporadna próba podniesienia obiektu przez robota), socrealistyczny klimacik także może wielu odstraszać. Nie wiem czy to kwestia kopii, którą dysponowałem, ale film miewał problemy z kadrowaniem. To są naprawdę drobiazgi. Świetny scenariusz, rewelacyjne i rewolucyjne efekty specjalne, gęsty klimacik, a nawet odrobina humoru. No i to zakończenie...

Jest to lektura absolutnie obowiązkowa.

Ocena: 8/10

1 komentarz: