18 listopada 2014

Interstellar (2014)


Interstellar

(2014) reż. Christopher Nolan
Od obejrzenia „Prestiżu” i nadrobienia poprzednich dzieł Nolana zaliczam siebie do grona fanów. Widziałem chyba każdy jego film włącznie z krótkometrażowymi szkolnymi. „Incepcja” jest póki co jedynym, na który świadomie wybrałem się do kina dwukrotnie. A po słabszym „Dark Knight Rises” Nolan powraca ze swoim długo wyczekiwanym „Interstellar”.

Zanim pójdę na wyczekiwany film do kina za wszelką cenę staram się unikać nie tylko spoilerów, ale często opinii i czegokolwiek, co mogłoby mnie „skazić” przed seansem. Tak zrobiłem i tym razem, ale nie udało mi się uniknąć swoich wyobrażeń na podstawie samego tytułu. Spodziewałem się wielkiej podróży w kosmos. A film rozpoczyna się na wsi. I z początku nic nie wskazuje na to, byśmy gdzieś w najbliższej przyszłości mieli obejrzeć kogokolwiek udającego się w podróż kosmiczną. Chyba, że w kombajnie.

Główną rolę gra Matthew McConaughey, który święci swoje triumfy ostatnio. Jego rola doskonale pasowała mi do człowieka prostego, ambitnego, z głową na karku, ale jakoś nie potrafiłem jej utożsamić z inteligencją i wiedzą, która jest wymagana od kosmonautów. No dobrze, nie mam pojęcia czy jest to wymóg, ale postać, którą widziałem na ekranie z pewnością miała taką być.

W zasadzie tu muszę przejść do głównego zarzutu wobec tego filmu. To najprawdopodobniej nie wina aktora, a wina scenariusza. A ten skupia się praktycznie tylko na ekspozycji, która nie jest tu ani ładnie ani skutecznie kamuflowana. I co rusz zionie frazesami pretendującymi do miana liryki. Słyszymy nawet fragment wiersza. Miałby on swój sens i wydźwięk gdyby nie to, że był powtarzany ze cztery razy i po pewnym czasie ma się w głowie tylko „Tak, tak, wiemy, dalej”.

Głównie dlatego emocjonalnie film rozłazi się w drugiej jego części. Gdy Brand grana przez Anne Hathaway opowiada nam o miłości – nie wierzymy jej kompletnie. W kontekście twardego, naukowego otoczenia i ciągłego filozofowania prawdziwą ulgę odczuwamy, słysząc choćby drobny żarcik. Postaci przez to przestają być ludzkie, stają się papierowe i odkalkowane. Chciałbym poczuć prawdziwe odczucia czekającego na swoich towarzyszy czarnoskórego kosmonauty, ale nie jest mi to dane. A jednak, w pierwszej części filmu coś sprawiało, że te emocje tam jednak były.

Myślę, że to w głównej mierze doskonała gra młodziutkiej Mackenzie Foy, z której po prostu płyną emocje. Jest chemia w relacjach jej postaci z ojcem. Ta relacja rozegrana jest naprawdę umiejętnie i dzięki Bogu, bo to miało być spoiwo tego filmu.

Wizja przyszłości jest dość ciekawa. Ludzkość jest zagrożona, ale nie z powodu jakiejś apokalipsy, nie z powodu trzeciej wojny światowej ani z powodu najazdu obcych, pandemii zombie czy ataku Godzilli. Nie, problemem jest głód i ogromne burze piaskowe. Najbardziej potrzebni stają się rolnicy. Nawet szkoły stoją twardo na ziemi, promując spiskową teorię a propos lądowania na Księżycu. To bardzo interesująca i nawet oryginalna wizja.
Widać, że Nolan odrobił pracę domową. Film w wielu miejscach silnie trzyma się rzeczywistości, którą znamy. A gdy co do czegoś nie mamy pewności – tam rozwija skrzydła fantasy i to na tyle sprawnie, że można w to wszystko uwierzyć. Ja uwierzyłem, dałem się ponieść narracji, ale moja dziewczyna pozostała silnie sceptyczna.

Oczywiście Nolan byłby chory, gdyby nie dołożył tutaj swoistego twistu na koniec. W sumie ciężko to nazwać twistem, bo jeśli ktoś jest obyty z kinem sci-fi, to zna już tę zagrywkę i będzie w stanie ją przewidzieć. Ostatecznie jednak wolę „Interstellar” interpretować jako podróż emocjonalną bardziej niż naukową i survivalową. I zapewne takie miało być przesłanie filmu. Wielka szkoda, że zakończenie pozostawia jednak jakiś wydźwięk bardziej survivalowy. Zamiast zakończyć silną nutą, głównym motywem, by ten pozostał w pamięci, kończy czymś należącym bardziej do otoczenia, pretekstu. Tak, owijam w bawełnę, żeby nie spoilerować i pewno przez to nie macie pojęcia o co mi chodzi.

„Interstellar” to film dobry, ale niebezpiecznie blisko średniaka. Nolan popada w potworne schematy, które przestają działać. Rozciąga seans do trzech godzin i długość ta w tym przypadku nie jest uzasadniona. Chwilami da się wczuć w emocje, w lirykę narracji, by zaraz potem wyczuć w tym wszystkim fałsz, sztuczną ekspozycję i wyjałowienie. Sporo tu drobiazgów i smaczków. Tempo i kosmiczna cisza zdają nawiązywać do „Odysei kosmicznej 2001”. Sam design inteligentnego robota także przypominał mi monolit. Wizualnie sceny kosmiczne stoją na naprawdę wysokim poziomie i robią wszystko, byśmy w nie uwierzyli. Nadużywa wręcz ujęć typu „Jesteśmy z NASA i umieściliśmy kamerę przy kadłubie - pogódź się z tym”. Mimo wielu przebłysków to jeden z gorszych filmów Nolana i z niepokojem przyznaję, że to film, po którym boję się o kolejne. Boję się o przyszłość.

Ocena: 6/10

P.S. Dlaczego John Lithgow nie poleciał w kosmos? Mogliby go w końcu odesłać na rodzinną planetę.
A właśnie, w trzecim Batmanie mieliśmy Josepha Gordona Levitta, teraz John Lithgow. Będę zawiedziony jeśli w następnym filmie Nolana nie zagra ktoś jeszcze z ekipy. Może Kristen Johnson? Albo Wayne Knight?
Chciałbym też podziękować Paulinie za zmotywowanie mnie do napisania powyższego tekstu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz