28 sierpnia 2014

Wojownicze Żółwie Ninja 2: Tajemnica Szlamu (1991)


Wojownicze Żółwie Ninja 2: Tajemnica Szlamu

(1991) reż. Michael Pressman
Wciąż nie rozumiem, dlaczego scenarzyści nie robią kariery w Hollywood, nie otrzymują też zbyt wielkiego poklasku od publiczności. Przyznajcie szczerze – znacie z imienia i nazwiska kogoś, kto był tylko scenarzystą i nigdy nie parał się reżyserią ani aktorstwem? I proszę wykluczyć kolegów i ich filmy niezależne. Ja nie. I to niestety widać po Hollywood. Scenarzyści w większości są wyrobnikami mającymi tylko zaimplementować sprawdzony schemat, są niedocenieni i niedopłaceni (co potwierdza strajk mający miejsce na przełomie 2007 i 2008 roku).

Scenarzystą drugiej części „Wojowniczych Żółwi Ninja” jest Todd W. Langen, który współpracował przy scenariuszu do części pierwszej i był odpowiedzialny za kilkanaście odcinków „Cudownych lat”. Po sukcesie pierwszych Żółwi (których o dziwo nikt nie chciał finansować i projekt był kręcony pierwotnie jako film niezależny), druga część była nieunikniona. Właśnie scenariusz w tym filmie ma kluczowe znaczenie. I ponieważ jest to bezpośredni sequel, muszę odnieść się do zakończenia poprzednika – zatem będą spoilery. Zresztą jeżeli zabierzecie się za oglądanie „dwójki” bez wcześniejszej lektury „jedynki”, to i tak te spoilery zostaną wam kompleksowo sprzedane. Ach, no i zakończenie tego filmu także będzie wymagało omówienia.

Jakość dowcipu zeszła troszkę niżej. Odniosłem wrażenie, że „młodzieżowe” teksty Żółwi to zwyczajne wygłupy i w paru przypadkach czułem się lekko zażenowany ich poziomem. Ja rozumiem, że używanie jojo jako broni miało być na czasie i było elementem humorystycznym, ale też skutecznie wybijało mnie z zawieszenia niewiary. I dlaczego przeciwnicy podziwiali „spacer z psem” z jojo zamiast wykorzystać moment i zaatakować? Kiełbaski zamiast nunchako? Przypomina to bardziej błazenadę niż lekką, zabawną, „jackiechanowską” choreografię. Na szczęście jest tu także sporo udanego dowcipu, który ma prawo rozbawić dorosłego widza.

Wraca Shredder. Zdawać by się mogło, że zginął po upadku z dachu budynku i brutalnym zmiażdżeniu przez śmieciarkę pod koniec poprzedniego filmu. Jak się okazuje – nie. Jakim cudem? Nie wiadomo, po prostu jego ręka „wyrasta” na wysypisku. Nikt nie zauważył najwidoczniej, że ktoś wyrzucił działającego chińczyka na śmietnik. Shredder długo musiał tam się odgrzebywać, bo Żółwie w tym czasie zadomowiły się u April w domu, a pizzeria dostarcza im duże ilości pokarmów od wielu dni. Zatem motywem przewodnim będzie tu zemsta Shreddera. Tak, niezbyt oryginalnie, ale wszyscy właśnie tego oczekiwali, prawda?

Shredder zmienia wdzianko z pedalsko świecącej czerwieni na jeszcze bardziej pedalski świecący fiolet. Mamy tu nawet scenę, w której tak odziany Shredder trzyma zmutowanego kwiatka. Zakładam, że to zamierzony wizualny dowcip, złamanie wizerunku bezwzględnego i mrocznego antagonisty. To samo złamanie mamy w momencie, gdy Shredder orientuje się, jakie są w rzeczywistości potwory, które wykreował. Taki humor bawi i to jest motor tego filmu.
Przerobił sobie też kolce na swym wdzianku, by wyglądać jeszcze bardziej złowieszczo.

Już na starcie widzimy nieznanego chłopaka – dostawcę pizzy. Aktor go grający wcielał się w rolę jednego z Żółwi w pierwszym filmie – i to widać. Zna sztuki walki, potrafi wykonać kilka efektownych akcji. Z niewiadomych przyczyn, widząc przeprowadzkę naprzeciwko adresu, pod który dostarczał pizzę, interesuje się nią. Okazuje się, że to nie przeprowadzka, a kradzież. A złodzieje inteligentnie postanowili założyć pończochy na głowę – żeby nie było wątpliwości, że są złodziejami. Ktoś mógłby powiedzieć – w porządku, zrobili to po to, by nikt nie rozpoznał ich twarzy gdy dojdzie do wpadki. Tak, jeden z bandytów zaraz po złapaniu chłopaka zdejmuje pończochę i pokazuje swoją prawdziwą twarz – inteligencja godna podziwu. Chłopakowi pomagają w ostatniej chwili Wojownicze Żółwie Ninja. Chłopaczyna, widząc wygłupiające się zmutowane zwierzaki znające sztuki walki, nie dziwi się specjalnie. Za to niedługo później, odkrywając te same Żółwie w mieszkaniu April, mdleje z wrażenia.

Po ponad 15 latach od wycieku i zmutowania szczura i czterech żółwi, ktoś orientuje się, że może jednak warto pozbyć się tego mutagennego świństwa. Rychło w czas. Oczywiście prym w medialnej walce przeciwko zalegającym chemikaliom wiedzie April (grana przez inną aktorkę, brak jakiegokolwiek wdzianka w kolorze żółtym). Splinter wyciąga z dupy szklany pojemnik po radioaktywnym szlamie, który ich zmutował, i pokazuje Żółwiom. Też rychło w czas. I to w zasadzie tyle z genezy Żółwi. Nie rozumiem, dlaczego liczyły na „coś więcej” w tej historii. Co więcej mogłoby w tym tkwić?

Nie rozumiem też dlaczego w ogóle naukowcy chcą się pozbyć tego radioaktywnego szlamu. Przecież to fantastyczne narzędzie! Sprawia, że rośliny rosną, zwierzaki też rosną i stają się inteligentne. Brak skutków ubocznych. Można nawet manipulować składem tak, aby dostosować poziom inteligencji mutanta, a w razie potrzeby skontruować antidotum w pełni odwracające skutki mutacji. Rewelacja – po co pozbywać się tak epokowego odkrycia? Może to jest prawdziwa geneza Planety Małp?

„Wojownicze Żółwie Ninja 2” dedykowane są pamięci zmarłego Jima Hensona, którego zapewne znacie jako twórcę „Muppet Show” i pokrewnej „Ulicy Sezamkowej”. Przez lata animował też i podkładał głos pod Kermita. Jego studio odpowiedzialne jest za animacje kukiełkowe na planie pierwszej, jak i drugiej części Żółwi. Efekty tego są oczywiście doskonałe, dorównują wysokiemu poziomowi tych z pierwszej części. Po stokroć wolę te kukiełki od animacji komputerowych – wyglądają po prostu realnie. Jedno, do czego mogę się przyczepić, to Splinter, który trochę bardziej przypominał mi lisa niż szczura. Nieco karykaturalny i komiksowy design służy stronie wizualnej filmu. Jest kolorowo i ciekawie. Do wersji, którą oglądałem, dodano nawet dziwne „bajkowe” odgłosy. Zbędne, wyrywające film już niemal całkowicie z nieco mroczniejszego tonu ustanowionego przez „jedynkę”, ale i nieprzeszkadzające w zabawie.

Laboratorium, do którego trafiają nasi protagoniści, przypomina jako żywo wizje przyszłości z lat 60 - wielkie komputery, masa światełek. Do komputera zasiada Donatello. Bladego pojęcia nie mam, jakim sposobem udaje mu się cokolwiek napisać przy pomocy tych trzech wielkich palców, którymi posługują się Żółwie. I jakim sposobem błędnie wpisane hasło do bazy danych ma wywalić w kosmos cały system? Jak to niby ma działać? Rozumiem blokadę czasową – ma sens, chroni przed atakami typu „brute force”, ale żeby po jednorazowym błędnie wpisanym haśle unicestwiać cały system? Pracownicy tego laboratorium albo musieli być nieomylni albo, zasiadając do komputera, musieli mieć pełne gacie przy każdej próbie logowania.

Cieszy natomiast to, że postawiono większy nacisk na podkreślenie różnorodnych charakterów Żółwi. Różnią się one nie tylko typem posiadanej broni i maskami. Każdy Żółw wykorzystuje tu w pełni swój potencjał i charakterek, choć nie zawsze wypada to w pełni wiarygodnie (Rafael odłącza się od grupy i robi to bardzo „z dupy” – tak zarapowałem, a co!). W pierwszej części niuanse różniące Żółwie były „smaczkiem”, choć mógł wyłowić je każdy fan. W sequelu stają się one jasne, oczywiste i pchają fabułę do przodu, a przy okazji podkreślają niezbędność każdego członka zespołu i opiewają pracę zespołową jako taką. Okrzyk „Cowabunga!” podskórnie odczytujemy jako „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, konotacje literackie wydają się być aż nazbyt oczywiste.

Film ten wciąż tarza się w ówczesnej popkulturze, ale twórcy nie naciskają już tak mocno na ten element. Wyraziste jest chociażby jawne nabijanie się z „Karate Kida”. Doktorek jako żywo przypomina doktorka z „Powrotu do przyszłości”, a atak na Shreddera przy pomocy głośnej muzyki przypomina scenę z Martym wypróbowującym sprzęt dźwiękowy doktora. Nie ma tego tak wiele, jak choćby w serialu animowanym. Rekompensować to ma bardziej młodzieżowe podejście bohaterów. Całość wywołuje wrażenie nadmiaru wygłupów i odrobinę czerstwych już tekstów. Czasem czułem jakby scenariusz był odrobinę „podpowiadany” przez młodzież.

Shredder to wysoce podejrzana persona. Wdzianko to jedna rzecz, drugą jest jego zamiłowanie do młodych chłopców. W filmie możemy usłyszeć, że jego klan rekrutuje każdego, kto zna sztuki walki, „szczególnie małolatów”. Podobnie wyglądało to w pierwszej części. W swoim klanie to Shredder jest prawdziwym guru i podejrzane jest dla mnie to, jakimi ministrantami lubi się otaczać.

Fani liczyli na pojawienie się wielkich nieobecnych – Bebopa i Rocksteadiego. Niestety, prawdopodobnie ze względów prawnych i finansowych nie wykorzystano tu ich wizerunków. Zostali oni zastąpieni przez Tokkę i Razhara. Członkowie klanu chcieli zmutować najbardziej drapieżne zwierzęta, jakie da radę załatwić. I nie jestem w stanie zrozumieć, kto zadecydował, że kolczasty żółw i wilk należą do najbardziej drapieżnych. „Patrz, jak drapieżnie ten żółw pożera liście! Bierzemy go!”

W teorii Tokka i Razhar mają być ultrasilnymi potworami, które poradzą sobie z Wojowniczymi Żółwiami Ninja. Shredder w pierwszej części radził sobie z nimi bez problemu, a ze Splinterem miał kłopot. Zatem skąd fiksacja na Żółwie? Po drugie – skoro mutanty te mają być silniejsze nawet od Shreddera, jakim sposobem liczy on na to, że uda mu się je zdyscyplinować siłą? Miał fart, że nie grzeszą one inteligencją (a spodziewał się chyba, że wyjdą od razu, cytując Makbeta).

Młody i Żółwie wpadają na pomysł, by zinfiltrować szeregi klanu, wstawiając tam swojego człowieka, i zaczynają realizować plan wbrew woli Splintera. Po pierwsze – po co się podszywać, by zinfiltrować, skoro obok naszego agenta bez większych problemów przedziera się jeden z Żółwi i udaje mu się pozostać w całkowitym ukryciu? Po drugie – co miałoby im to dać? W efekcie nie daje im to oczywiście nic, za to dają się złapać.

Dobra, wiem że wszyscy to wiedzą i sam już po prostu muszę parę słów o tym napisać. W filmie pojawia się sekwencja, w której walka mutantów przenosi się na teren koncertu „Vanilla Ice” (kto w takiej ruderze organizuje koncerty?). Wszyscy biorą mutanty za przebierańców, a Vanilla Ice „improwizuje” słynną już piosenkę z tekstem „go ninja go ninja go!”. Scena ta stała się niezwykle słynna, a odniesienia do niej możemy znaleźć nawet dziś (piję tu do motywu z gry „Metal Gear Rising: Revengeance”). Motyw ten bawi, a z perspektywy czasu nabiera ciekawej mocy. Sama piosenka ma potwornie repetytywny tekst, a mimo to w „zaimprowizowanie” go na miejscu nie uwierzyłem ani przez chwilę.

Końcowa walka jest nawet satysfakcjonująca. Tylko dlaczego nie uczestniczy w niej Splinter? Poprzednio okazał się wręcz niezbędny, a tym razem postanowił w tym czasie pomedytować i wychowawczo zostawić walkę Żółwiom. Rzeczywiście, będzie to dla nich nie lada wychowawcza nauczka, gdy zginą z ręki Shreddera. A może Szczur wysłał smsa o treści „Pomagam” i uznał, że na dziś to wystarczy? Pokutuje też jakaś dziwna maniera – Żółwie mogą bić bezosobowych członków klanu, ale zabić samego Shreddera nie mogą. W pierwszej części musiał to zrobić Splinter wespół z Casey Jonesem, (którego brak w tym filmie – bez jakiegokolwiek wyjaśnienia czy śladu). W drugiej mamy największy zawód, jaki można sobie wyobrazić w finałowym starciu.

Shredder zmienia się w mutanta, staje się Super Shredderem (mutuje nawet jego strój!) i dosłownie chwilę później rozwala kilka podpór, zwala sobie na głowę masę drewna i ... umiera. Tym razem bezdyskusyjnie i permanentnie, bo widzimy scenę analogiczną do tej z otwarcia filmu z ręką wychodzącą ze zgliszczy, po czym ręka ta robi „klap”. To zwykły Shredder przeżył upadek z dachu budynku i zgniecenie śmieciarką-śmierciarką, a Super Shredder zginął od paru desek, które się na niego zwaliły? Och, ależ przecież łapy Żółwi nie mogły się splamić krwią naszego głównego antagonisty, co by rodzice powiedzieli? Niewychowawcze to by było. I jeszcze nie daj Boże doprowadziłoby do jakiejś fajnej sceny walki podkreślającej moc kooperacji albo nawet jakiś sens by miało. Pfuj!


Nie ukrywam, że mimo starań oglądałem ten film przez pryzmat tęsknoty i miłych wspomnień. Żółwie miały nawet taką samą piłkę-globus, jaką ja miałem za młodu! Oglądało mi się przyjemnie, choć natłok nielogiczności i błazenada potrafiły skutecznie wybić mnie z rytmu. Ponadto zrezygnowano z tonów mroczniejszych na rzecz podejścia bardziej bajkowego i bliższego serialowi animowanemu niż pierwszym komiksom. Nie jest to wielka wada, ale podobało mi się bardziej poważne podejście do tematu. Ogromnym zawodem jest oczywiście końcówka walki finałowej.
Film gorszy niż część pierwsza, ale nadal na poziomie.

Ocena: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz