17 sierpnia 2014

Wojownicze Żółwie Ninja (1990)


Wojownicze Żółwie Ninja

(1990) reż. Steve Barron
Bardzo ciężko pójść dziś do kina na coś, co nie będzie kontynuacją, rebootem, adaptacją lub kolejną odbitką znanego schematu. Ciężko znaleźć coś, co choćby sprawia wrażenie bycia czymś więcej, bycia czymś oryginalnym. A mówię to po przejrzeniu samych tytułów, czasem plakatu, bo zwiastunów zwykłem nie oglądać. Ludzie wciąż szukają w kinie czegoś, co już widzieli wielokrotnie.

Kwejki, demotywatory i najprzeróżniejsze klony 9gaga prześcigają się w promowaniu kolejnych memów i obrazków z gatunku „gimby nie znajo”. Zobaczyć tam można największe hity lat dziewięćdziesiątych od gumy Turbo przez Nirvanę, Amigowe hity, HoM&M i wiele innych. To prawda, po raz pierwszy doświadczamy tak masowego starzenia się pierwszego w pełni świadomego „internetowego” i „skomputeryzowanego” społeczeństwa. I pojawia się tęsknota za czasami dzieciństwa, za bałwankiem Boulim, za Kukuruku, za „Mysterious cities of gold” i oczywiście za Wojowniczymi Żółwiami Ninja. Mam jednak wrażenie, że memy te dobierane są przez osoby rzeczywiście nie pamiętające tego, co pokazują. To pogoń za popularnością. Każdy młody chyba chciałby uchodzić za doświadczonego i znającego się na rzeczy, każdy „pamiętający” zaś wiele by zapewne dał, by móc sobie odjąć cyfrę od swojego wieku, bo przecież to wszystko miało miejsce tak niedawno. Na "Titanicu" byliśmy w kinie dopiero co. Ludzie urodzeni po 2000 roku mają już –naście lat? Jak to się stało? Kiedy?

Na początku lat ’90 Wojownicze Żółwie Ninja to było naprawdę coś. Dziś ciężko to sobie wyobrazić, bo szał tego kalibru jest już chyba rzadkością. Minecraft i Angry Birds wydają mi się czymś o mniejszym natężeniu. Wówczas Żółwie były wszędzie – na wszystkich zeszytach dla dzieci, na plecakach i tornistrach, na plakatach, na albumach z naklejkami, na „karteczkach”, nawet na okładkach pirackich kaset z muzyką (kompletnie niezwiązaną z Żółwiami). Na zachodzie szał pojawił się wcześniej niż u nas. I wtedy pojawił się pełnometrażowy, kinowy film z Żółwiami.

Pierwszy raz widziałem go kiedyś na kasecie wideo. I pamiętam, że byłem pod wrażeniem. Kolejna styczność z tym filmem to już youtube i filmiki tematyczne z Cinemassacre. I teraz, gdy światła dla Żółwi przygasły, a ich popularność wskrzeszana jest powoli w kinach, ten pierwszy, „archaiczny” film nadal będzie się dobrze trzymał? Nie będę trzymał nikogo w niepewności – tak, dziadek jest jeszcze w niezłej formie.

Wyobrażałem sobie, że będzie to bolesny powrót. Jak powrót do starej, zapomnianej gry, która dziś okazuje się tylko niegrywalną rozpikselowaną papką. Tak jednak się nie stało. I nie tylko za sprawą tęsknoty, ten film po prostu nie jest zły.

Spełnia wszystkie oczekiwania fana. Fabuła jest prosta, idzie utartymi ścieżkami przywodzącymi na myśl „Karate Kida”. To jednak zupełnie nie przeszkadza.

Od samego początku widz oczekiwał pojawienia się kluczowych postaci z ich nieodłącznymi atrybutami. Film doskonale wodzi nas za nos – to pokazuje rękę Shreddera, to April O’Neil w swoim żółtym ortalionie, to podniesiony właz kanałów i oczy któregoś Żółwia. Jesteśmy idealnie wprowadzeni w klimat muzyką. Pojawia się napis tytułowy, a Żółwie po raz pierwszy pojawiają się na ekranie w pełnej krasie. A ja, idiota, oglądam film w wersji z lektorem i słyszę właśnie na jakim poziomie będzie stało tłumaczenie – tytuł brzmi „Żółwie mutanty – rycerze ninja”. No tak, chwilę później sztylet sai Rafaela nazwany zostaje „mieczem”, a lektor niektóre sekwencje z młodzieżowym slangiem w ogóle odpuszcza.

Przyznam, że wspominając tę serię, miałem kilka zagwozdek, przy czym jedną z głównych było pytanie – jak oni zamawiają pizzę do kanałów? Cóż, ten film odpowiada na to pytanie w szczerze zabawny sposób. Nie dowiadujemy się niestety skąd biorą kasę na zamówienia. Może niczym Robin Hood, okradają bogatych i rozdają biednym? Czyli głównie sobie. A może gniotą puszki, skupują butelki, wysyłają małe dzieci z akordeonami do komunikacji miejskiej?

I skąd mają w kanałach telewizję? Satelitarnej by chyba nie złapali. Zresztą serial animowany chyba zdaje sobie sprawę z własnych ułomności i potrafi wypunktować ten element słowami Kranga „niezły sygnał jak na 5 mil pod ziemią”. Jeśli mają kablówkę, to jak ją opłacają, na kogo jest wykupiona i na jaki adres przychodzą rachunki?

I dlaczego w serialu animowanym April wciąż chodzi w tym samym wdzianku? Czy ona je w ogóle pierze? I czy Żółwie piorą kiedykolwiek swoje maski? I czy się kąpią i jak? W ściekach kąpielą można się co najwyżej nieco bardziej ubrudzić.

Częścią uroku i humoru tego filmu jest swoista naiwność i niewinność. Żółw ubiera płaszcz, kapelusz i już czuje się nierozpoznawalny. Głupszy pod tym względem był chyba tylko Superman, którego głównym przebraniem były okulary. Nawet Zorro zakrywał większy kawałek twarzy. Tu jest to potraktowane „na luzie”, można uznać to nawet za satyrę z klasycznego przebierania się superbohaterów. Przemawiają za tym liczne odniesienia do innych zjawisk popkultury (Critersy? „Skąd oni biorą te bzdury?”). Odniesienia do popkultury są liczne i są jedną z istotnych zalet Żółwi. Dziś w takich elementach dopatruję się product placementu, ale kiedyś u nas takich zjawisk nie było i każda satyra z innego produktu była czymś rzeczywiście niewinnym.

Tak przebranego Żółwia nie rozpoznaje Casey Jones (wg lektora „Kissy” Jones, co nawet można uznać za uzasadnione fabularnie), który uznaje go wbrew wszelkiej możliwej logice za skina pomalowanego na zielono. Nawet przypadkowy taksówkarz rozpoznał naszego bohatera bezbłędnie! To źle świadczy o naszym niespełnionym hokeiście, który z pewnością nie ma żadnego związku z niejakim Jasonem Voorheesem.

Na powrót Żółwia w domowym zaciszu (czyt. w ścieku) czeka Splinter. Szczur, który gra rolę nie tylko ojca i matki dla Żółwi, ale jest też ich mentorem, przewodnikiem, wszystkim w zasadzie. Mimo korzeni tkwiących przecież w krwawym komiksie dla dorosłego czytelnika, film obiera marketingowo uzasadniony kierunek kina familijnego. Serial animowany i cały zebrany wokół marki hype nie pozwalał już na żadne większe odstępstwa. Dlatego motyw rodzinny, relacje „rodzice-dzieci” są tematem, który stale się pojawia i wciąż wraca. Niestety, jest to motyw potraktowany bardzo powierzchownie, miałko i nieciekawie. O ile przy „ojcowaniu” Splintera wyczuwalna jest także rola mentora, o tyle w późniejszej fazie filmu bezpośrednio podawane dydaktyczne pouczanie i przestrzeganie przed „złymi sektami” itp. jest wręcz irytujące. Wojownicze Żółwie Ninja zyskały swój autorytet między innymi zbliżając się do młodzieży podejściem, slangiem, humorem i nie chciałbym, by ten autorytet był gwałcony i wykorzystywany w kampaniach „w słusznej sprawie”. Na szczęście do tak skrajnych czynów tu nie dochodzi.

Ogromną zaletą pierwszego kinowego filmu o Wojowniczych Żółwiach Ninja jest jego realność. Coś, o co ciężko w dzisiejszym kinie. Na ekranie widzimy aktorów w kostiumach. Te zapewne musiały być dość złożone, bo poruszają ustami, wargami, oczami, mają spory zestaw min. Aktorzy z kolei wyczyniają w tych kostiumach akrobacje godne samego Jackie Chana. Sama choreografia zresztą jest chyba filmami z jego udziałem silnie inspirowana. Zatem nie tylko możemy powpatrywać się w szczegóły faktury skóry Żółwi, ale i podziwiać ich w szybkich, dobrze zaaranżowanych i świetnie nakręconych scenach akcji. I zawsze wygląda to realnie. No dobra, można się przyczepić o nieco mechaniczny ruch ust w niektórych scenach, ale nijak nie psuje to immersji.

Backstory silnie trzyma się komiksowego pierwowzoru z drobnymi wariacjami tu i ówdzie. Brakuje Kranga, głównym antagonistą jest Shredder (wg tłumacza - „Szatkownik”). I bardzo dobrze, bo to chyba najbardziej rozpoznawalny antagonista serii. Jest wystarczająco realny i powiązany fabularnie ze Splinterem i Żółwiami. Troszkę zawodzi za to jego kostium. Shredder nosi czerwone, świecące się jak na dyskotece wdzianko, błyszczące spod metalicznego, nie do końca dobrze dopasowanego, pancerza. Zawodzi też zakończenie. Spodziewałem się dłuższego i bardziej wyrównanego pojedynku między Splinterem, a Shredderem. Za to Żółwie walcząc z nim nie tyle nie potrafiły współpracować, co nawet tego nie próbowały. Wystarczyło rzucić się czterech na jednego – jednocześnie – i byłoby im znacznie łatwiej niż podchodzić do walki po kolei.

Zresztą co można zdziałać z taką bronią? Jedyną rzeczywiście groźną były miecze Leonardo. Co mieli pozostali? Kawał długiego kija – przynajmniej o sensownym zasięgu – u Donatella. Nunczako Michelangela – szybkie, z krótszym dystansem, ale przynajmniej efektowne. I najbardziej lamerska broń ever, czyli wspomniane przeze mnie wcześniej sztylety sai. Krótki dystans, obrażenia tylko kłute. Jedyny sens w ich używaniu to obrona przed wrogiem, który posługuje się mieczem, czyli czysta defensywa. Kto wymyślił, żeby atrybutem jednego z głównych bohaterów były te właśnie sztylety? Zresztą gdzieś u źródła, jeśli mnie pamięć nie myli, wszystkie Żółwie miały miecze, a komiks z ich udziałem był czarno biały, więc czytelnik za nic nie mógł ich od siebie rozróżnić. Tu niestety nie podkreślono charakterystyki każdego Żółwia, a taki np. Donatello to jest niemal niezauważalny. Z łatwością to wybaczam, bo jak wiadomo, wszystkiego w stosunkowo krótkim filmie ująć się nie da, a grupa docelowa i tak będzie wiedziała kto jest kim.

Spodziewałem się też czerstwego i dziecinnego humoru, a dostałem kilka naprawdę fajnych gagów. Nie ukrywam, że uśmiech nie schodził z mej twarzy, a seans oglądało mi się przyjemnie. Ujęcia ukazują akcję tak, że zawsze wiem co się dzieje, nie wyczuwa się tu żadnego łatania niedoróbek na stole montażowym. Nie ma też chaosu szybkich cięć. Kamera bawi się ujmowaniem scen z różnych perspektyw, ukrywa umiejętnie, co ukryć należy, pokazuje i podkreśla, co widzieć musimy. Nie ma w tym kunsztu arcymistrza, ale zdecydowanie wyczuwalna jest sprawna ręka i pomysł na każdą scenę.

Mamy tu nawet elementy podchodzące pod thriller/horror. Mroczny klimat scen z końcówki, szaleńcza scena krzyku Splintera, mrok ścieków, Shredder przypominający nieco Bane’a z filmu Nolana (a także będący dość bezpośrednim odniesieniem do Vadera), z własną sektą nastolatków, nawet Casey Jones przypominający nam o starych horrorach – wszystko to dodaje pikanterii, nadaje ton ciekawszy, bardziej realny.

Choć schemat rodem z „Rockiego” jest tu wyraźny, choć silny klimat zwietrzałego młodzieżowego slangu można dziś określić najwyżej jako „cheesy”, to film jako całość wciąż broni się całkiem nieźle. Ponadczasowy okazał się humor, wysoka jakość wykonania choreografii, inteligentny i czasem zabawny montaż. Odniesienia kulturowe mogą być już nieaktualne, ale są tłem i dziś można je traktować jako ciekawy stempel czasu.

Gorąco polecam nawet jeśli jedyną opcją będzie odkurzenie starej kasety VHS z poobcinanym do 4:3 obrazem, kiepskim tłumaczeniem i nie zawsze trafiającym lektorem. Nadal warto.

Ocena: 6/10

P.S. Moja luba ma „na mnie” ustawiony dzwonek w telefonie „Denver – ostatni dinozaur”. Bezbłędna identyfikacja. Odbiera ze słowami „Halo? Denver?”

2 komentarze:

  1. zabawny film świetne sceny walk tona humoru no i te kostiumy prawdę powiedziawszy bardziej mi pasują jak to co w nowym filmie gdzie żółwie wyglądają jakby obok mutagenu dostały jeszcze sterydowej kąpieli ;)ps.w telefonie mam kawałki od szagmy zaginionych światów po tajemnicze złote miasta ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń