17 marca 2025

Filmowy twitter cz.21

A Rainy Day in New York

(2019)

Znajdziecie tu wszystkie znaki rozpoznawcze twórczości Woodego Allena. Jest neurotyczny bohater - lekko przygarbiony i dobrany na wzór reżysera. Jest snobistyczna inteligencja i naiwna głupota. Są wyraźnie zaznaczone (z braku lepszej nazwy) elementy żydowskie. Jest też jazz, uwielbienie dla sytuacji romantycznych, a także odrobina humoru (graniczącego ze slapstickiem). Są też wątki autotematyczne (włącznie z tymi odnoszącymi się do rzemiosła filmowego) i kto wie, może nawet bezpośrednie odnoszenie się do nazw poprzednich filmów Allena ("Scoop" powtarzane było często i z uwielbieniem, ale to jedyny przypadek, który wyłapałem). No i oczywiście jest Nowy Jork. Powiedziałbym, że to niezły pastisz nakręcony, by naśladować jego własne filmy z przeszłości, ale tak naprawdę wygląda to bardziej na jakąś próbę podsumowania albo nostalgicznej podróży do przeszłości, do źródeł. Jednej rzeczy bowiem tu nie ma - podkreślania strachu przed śmiercią. Bohaterowie są młodzi, o śmierci nawet nie myślą. Brakuje gibkości dialogów, z której Woody jest przecież znany. Niewiele tu też jego charakterystycznego poczucia humoru. Ogląda się dobrze, a potem bez większej refleksji wraca do zmywania naczyń.

Ocena: 6/10

Wonder Wheel

(2017)

To oficjalnie najbardziej pomarańczowo-niebieski film w historii kina. Teatralne środowisko z długimi ujęciami i świetnie odegrane role - pełne emocji i niuansów. Fabuła pełna zawiłości i główna bohaterka (bo myślę, że możemy śmiało ją wskazać, choć inne postaci także otrzymują sporo charakteru i czasu ekranowego) skomplikowana i ciekawa. Wspomniane kolory mają prawo za bardzo rzucać się w oczy i niepotrzebnie odwracać uwagę. Kolorystyka ta miała zapewne przypominać tę z filmów z lat pięćdziesiątych. Niestety nieudolnie. Nie udaje mu się w pełni oddać klimatu Złotej Ery Hollywood, choć bardzo chciał. Może jednak zbyt wiele technik nowożytnych użyto. Po cichu marzę, by w końcu ktoś zaczął robić takie komedie, dramaty, musicale, jak kiedyś. I wygląda na to, że przyjdzie mi jeszcze na nie poczekać. Albo mogę w kółko oglądać "Kotkę na gorącym, blaszanym dachu".

Ocena: 7/10

"Między nami żywiołami"

czyli po prostu "Elemental" (2023)

To klasyczna, sztampowa historia o nastolatce uwiązanej przez przeszłość i o jej miłości mimo przeciwności losu. Tę opowieść znasz, ale to nie ona gra tu pierwsze skrzypce. Ten świat, ta parująca z każdej klatki animacji kreatywność i przywiązanie do detali. Żarty słowne w polskim tłumaczeniu trafione w dziesiątkę, vioce casting wspaniały (czy ja tam słyszałem i widziałem Grzegorza Wasowskiego znanego starszemu pokoleniu z "T-Raperów znad Wisły"?). I uśmiech i łzy i wzruszenie i zachwyt - wszystko to Pixar przywrócił do kin i udowodnił, że jeśli chodzi o filmy animowane, to grają we własnej lidze. Piękna scena, w której matka woła młodych z trzeciego piętra, a następnie znika za ścianą i słyszymy, jak schodzi po schodach przez wszystkie piętra, po czym wychodzi na dole. Bez cięć, bez strachu. I ten trailer, który wprawdzie nawiązuje do jednej ze scen w filmie, ale w tej formie go tam po prostu nie ma. Tak, trailer został zmontowany i przygotowany specjalnie z myślą o trailerze - jest oddzielnym krótkometrażowym filmem animowanym i - uwaga - nic nie spoiluje!. A przed seansem nadal można zobaczyć jedną z krótkometrażówek Pixara, gdzie ta sama kreatywność i odwaga biją po serduchu. Wróciła mi wiara w istnienie magii kina. I wielka szkoda, że w drugiej połowie trzeciego aktu kreatywność ustępuje sztampowej historii i w tym miejscu już klisze zaczynają wyraźnie przeszkadzać. Nie dałem się jednak im zwieść, bo przecież tak dobrze bawiłem się przez cały seans.

Ocena: 8/10

"Indiana Jones i artefakt przeznaczenia"

czyli po ludzku "Indiana Jones 5" (2023)

Gdy pójdziesz na ten film do kina, najpierw będziesz zdziwiony, jak dobrze wizualnie wygląda obecnie cyfrowe odmładzanie aktorów. Młody Indiana mówiący głosem starego Harrisona Forda i poruszający się w specyficzny sposób wyrwie cię z tego zdziwienia, ale to też ma swój urok. Można się czepiać, ale rozpoczęcie tego filmu to po prostu czysty fun w starym stylu przypominający nam o czasach, które już nigdy nie wrócą. A potem przenosimy się w czasie. Do lat sześćdziesiątych fabularnie, a w rzeczywistości do tego, jak filmy robi się obecnie. W zapisie na kawałku papieru zapewne formuła brzmi równie dobrze, jak wszystko, co było tak ciekawe dawno temu, a jednak już nie działa, choćbyśmy nie wiem ilu script-doktorów nie zatrudnili. Cały drugi akt to festiwal nudnej akcji pełnej CG, morze niespełnionych obietnic i tylko okazjonalnie budzimy się, by zobaczyć coś ciekawego. A potem przychodzi zakończenie, w którym po raz pierwszy nie za bardzo wiesz co będzie za chwilę. Gdy tylko film puszcza lejce, oddaje się dzikiej kreatywności i spłaca zaciągnięte długi z drobną nawiązką. Nie zakładam, że nie obejrzysz tego filmu. To przecież ostatni prawdziwy Indiana. Kolejnego już raczej nie będzie. No, chyba, że zobaczymy jak dziewięćdziesięcioletni Harrison Ford w roli Indiego ucieka w latach 70 przed Fordem Mustangiem ulicami San Francisco na wózku inwalidzkim w dziarskich i efektownych wyskokach. A potem przewyższa wszystkich historyków doświadczeniem i odkrywa Atlantydę. Oglądałbym!

Ocena: 6/10

"Ant-Man i Osa: Kwantomania"

czyli "Kingsajz 3 - film animowany" (2023)

Bohaterowie zostają wciągnięci w małą przygodę, której głównym celem jest przedstawienie kolejnego antagonisty MCU - Kanga. I Kang jest jedynym pozytywnym aspektem tego filmu. No dobra, jest jeszcze Bill Murray w swojej totalnie zbędnej roli. Zmniejszają się do wielkości mniejszej niż atom tlenu czy azotu, a jednak oddychają bez problemu. Choć atomów na tym świecie mamy bardzo wiele, to jednak wszyscy trafiają do tego samego, dobrze znanego miejsca. Czepiam się i przeszkadza mi to, bo fabuła nie ma niczego ciekawego do zaoferowania. MODOK wykonany tragicznie. Ant-Man ma ukraść przedmiot, ale to w sumie żadna kradzież. Drażni klisza "niczego wam nie wyjaśnię, bo nie mamy na to czasu (chociaż właśnie gadamy i w sumie mogłabym to ująć teraz w paru zdaniach), przez co będziemy mieli ogromne kłopoty". A potem, gdy już wydaje ci się, że chociaż zakończenie będzie miało jakiś sens - film się z niego wycofuje. To zdecydowanie najgorszy film ze stajni Marvela, frustrujące nudziarstwo i moim zdaniem jasny sygnał tego, w jakim kierunku zmierza to filmowe uniwersum.

Ocena: 3/10

"Mission: Impossible - Dead Reckoning - Part One"

czyli "Mission Impossible 7-1" (2023)

Zaiste - sprawić, by siódma część jakiegoś filmowego cyklu była tak dobra brzmi, jak misja niewykonalna. A jednak, naszemu zespołowi podstarzałych agentów po raz kolejny się ta sztuka udaje. Tom Cruise wciąż biega efektownie i odwala cuda, po których dziwię się, że jeszcze żyje. Choć po szyi widać, że przekroczył już 60 lat, to po sprawności ani trochę. Ten film ma w sobie wszystko, czego można się spodziewać po najlepszym kinie akcji. Emocjonujące pościgi i sceny, które dzieją się naprawdę. Ma intrygę, zwroty akcji, wszelkie tropy definiujące tę serię, a nawet niewymuszony humor. Ten humor - co ważne - wynika z sytuacji, z odpowiedniego zestawienia postaci i nigdy nie odwodzi naszej uwagi od fabuły, bo jest jej integralną częścią. To nie są żarciki puszczane tu i ówdzie. Ten film wizualnie czerpie także z gier. Znajdziemy tu sceny przypominające Metal Gear Solid (1, 4) czy Uncharted (i M:I odwala Uncharted lepiej niż film "Uncharted"). Ktoś tu chyba też inspirował się "Generałem" z Busterem Keatonem... I - co też ważne - tytuł jest bardziej szczery niż "Spider-man: poprzez multiwersum" i jasno informuje, że nie dostaniemy zakończenia historii i że to dopiero początek.

Ocena: 9/10

"Asteroid City"

czyli "Wes Anderson! 'Nough said! *mic drop*" (2023)

Przenosimy się w lata pięćdziesiąte. Stylistycznie i tematycznie. Z masą wizualnych (i nie tylko) nawiązań i smaczków. Z masą znanych aktorów, bo przecież każdy chce się zapisać w historii kina grając u Wesa Andersona. Z masą krytyczną. Sceny ogląda się ciekawie, trochę zabawnie, w nieustającym poczuciu obcowania z kreatywnym twórcą, który nie boi się tworzyć swego, choćby to coś miało być niemainstreamowe i dziwne. A jednak nie układa się to tak ładnie w całość, jak w słynnym "Grand Budapest Hotel" czy w "Pociągu do Darjeeling". Aż tak za serce nie chwyta. Oś filmu nie spaja go wystarczająco ściśle, przez co stał się "tylko" zlepkiem smacznych składników w bardzo wytrawnym sosie.

Ocena: 6/10

"Strażnicy Galaktyki: Volume 3"

czyli łabędzi śpiew MCU (2023)

James Gunn siedzi już mocno w stajni DC, lecz zdołał jeszcze na odchodne zostawić nam swoisty finał swojej trylogii o Strażnikach Galaktyki. Mało kto potrafi sprawić, bym ze wzruszeniem (nie ramion) przejmował się losem szopa. I nie, w filmie studia Ghibli "Szopy w natarciu" nie było szopów, to były tanuki. Wszystko kręci się wokół Rocket, to jego film, ale każda z postaci ma swoje 5 minut, ma swoje "character arc". Wszystko kipi kreatywnością, humorem i dobrą energią. Mógłbym nawet pokusić się o stwierdzenie, że to najlepszy film z tej serii, choć zdefiniowanie o jaką serię mi chodzi muszę zostawić w niedopowiedzeniu.

Ocena: 8/10

"M3GAN"

czyli "Laleczka Chucky Terminator" (2022)

Po ciekawym rozpoczęciu miałem nadzieję na coś świeżego w gatunku. Bo rozumiałem totalnie postać M3GAN i wręcz jej kibicowałem, choć wiedziałem, że jest tu kreowana na raczej czarny character. A to dość osobliwe zestawienie, które możemy pamiętać z niektórych wybitnych produkcji. Pod koniec jednak ktoś stchórzył, postawił na jednoznaczność i dosłownie zerżnął motywy z Terminatora, Terminatora 2 i Laleczki Chucky. Spodziewałem się czegoś wyjątkowego, może nawet na skalę "Ex Machina", a dostałem tylko ładną pieczątkę z napisem "horror". Nie jestem zły. Tylko trochę zawiedziony.

Ocena: 6/10

"Królowa kosmosu"

czyli "Queen of Outer Space" czyli "Seksistowska Seksmisja w kosmosie" (1958)

Dziś taki film nie mógłby powstać. Nie tylko dlatego, że już wiemy, że Wenus jest wielkim piekarnikiem bez życia. Znajdziecie tu wszystko, czego można się spodziewać po campowym, przedStarTrekowym sci-fi w kosmosie z lat pięćdziesiątych. Durnawi naukowcy, którzy wnioskują, że "skoro grawitacja jest podobna do ziemskiej, to na pewno atmosfera i powietrze też będzie git" - checked. Roślinność i kamienie zbudowane w studiu, które wygląda jak scena teatralna - checked. Samootwierające się fikuśne drzwi i dziwnie płaskie telewizory na pilot - checked. Światełka, światełka i dziwne piszczące dźwięki - checked. Możecie się nie spodziewać za to tego, jak bardzo i jak szybko kobiety zakochują się w mężczyznach, że na Wenus mają niezłe makijażystki i tego, że facet wolałby skazać całą ludzkość na zagładę prędzej niż pocałować oszpeconą kobietę. Jeśli chcecie poszukać dobrego kina sci-fi z tego okresu, to możecie raczej zerknąć w kierunku filmów takich, jak "Zakazana planeta", "Planeta małp" albo "Planeta Burz" (czyżby receptą było umieszczenie słowa "planeta" w tytule?). To film, z którego możecie się pośmiać samotnie lub w grupie. Może sobie też lecieć w tle i niewiele stracicie. No, może poza wnioskiem, że kobieta to nawet przycisku dobrze wcisnąć nie potrafi.

Ocena: 4/10

"Zła czerwona planeta"

czyli "The Angry Red Planet" czyli "Obcy: decydująca Marsakra" (1959)

Ten film naprawdę się stara. Zaczynamy od końca, a zatem wiemy kto przeżyje, kto zginie. Później odwiedzamy retrospektywę z podróży na Marsa, ale nie są to tylko wspominki, a raczej dochodzenie, które może zdecydować o życiu lub śmierci jednego z ocalałych podróżnych. Konstrukcja ta ma więcej sensu niż dochodzenie odpalone w "Obywatelu Kanie". Jest też oczywiście sporo "beep bop beep", światełek, kręcących się taśm. Z kolei same odwiedziny planety wyglądałyby zapewne bardzo "campowo" gdyby nie to, że na wszystko nałożony jest krwisto czerwony filtr. Z jednej strony ciężko się przez niego patrzy, z drugiej skutecznie Marskuje on niedoskonałości makiet stworzeń z Marsa. Finał intrygi okazuje się zaskakująco inteligentny i zrozumiały. Przez cały seans film potrafi przykuć naszą uwagę wciąż odgrywając nutę tajemniczości, ekscytację eksploracją nieznanego. Jednak w dzisiejszych czasach, gdy już wiemy znacznie więcej o Marsie, obce cywilizacje na obcych planetach nie przykuwają naszej uwagi tak, jak np. rozwijające się AI, film o takiej tematyce nie budzi już takich emocji, jakie mógł budzić kiedyś. A szkoda, bo niewiele w dzisiejszym kinie filmów, które w podobną nutę próbowałyby uderzyć. Dziś wolimy odwiedzać multiwersa i od początku bez silenia się na wiarygodność. A właściwie to nie wiadomo co wolimy, ale wiadomo, co jest serwowane.

Ocena: 5/10

"Oppenheimer"

czyli "Kino pełne zbolałych dup" (2023)

Bardzo lubię filmy Nolana. "Memento" i "Bezsenność" widziałem, gdy wyszły, ale dopiero po "Prestiżu" stałem się fanem. "Mrocznego rycerza" i "Incepcję" uwielbiam prawdopodobnie bardziej niż na to zasługują. Dlatego z ogromnym bólem spieszę zaraportować, że "Oppenheimer" to nie jest dobry film. Owszem, ma doskonały montaż dźwięku. Gdy na ekranie pojawia się Matt Damon albo (krótko, lecz skutecznie) Gary Oldman, to moja buźka mimowolnie się uśmiechała. Gdy na ekranie pojawiają się wizualne metafory albo bohaterowie próbują komuś wyjaśnić fizykę kwantową, jak siedmiolatkowi, to bywa ciekawie. Wreszcie - gdy z zaangażowaniem pracują nad projektem Manhattan, też bywa ciekawie. Jednak większość tego filmu to rozgrywki polityczne i przynudnawe przesłuchania. Gadające głowy bez końca. Nawet z jakimiś zwrotami akcji, które zupełnie szczerze nic mnie nie obeszły. Myślę, że o tym ciekawiej opowiada artykuł na Wikipedii lub dowolny film dokumentalny. Po mojej prawej stronie siedział facet, który przyszedł do kina z żoną i nastoletnim dzieckiem. Nie wytrzymał do końca. "Oppenheimer" sprawił, że ten facet zostawił żonę i dziecko i po prostu wyszedł z kina. I ja go rozumiem. Bo po wybuchu bomby atomowej nic już nie zostało. A teraz pozwólcie, że zajrzę do mediów. Ciekawe, jak recenzenci dadzą radę tym razem udowodnić, że cesarz nie jest nagi.

Ocena: 4/10

"Barbie"

czyli "Feminizm kontra patriarchat" (2023)

Sporo trafionych żartów (i kilka nietrafionych), pięknie nakręcone, ze świetnie zagranymi głównymi rolami i fajną wstawką musicalową, wiele pomysłowo zrealizowanych scen i motyw "fish out of water". I to wszystko w służbie politycznego przekazu na temat feminizmu, patriarchatu, a także oczywiście product placement i wszędobylskie bijące po oczach diversity. Film lśni, gdy bawi lekkim humorem i piosenką. Nudzi, gdy poucza i próbuje nas przekonać do swoich poglądów i gdy próbuje ustawić tytułową lalkę jako symbol. Problem w tym, że te poglądy są wyolbrzymione do przesady i zestawione z parodią, przez co same stają się parodią i nie sposób potraktować ich serio w tej formie. Gdyby jednak spróbować - wyolbrzymienie sprawiłoby, że stałyby się obraźliwe nie tylko dla mężczyzn. Jakiś facet siedzący w kinie przede mną chyba wziął coś do siebie, bo po jednej z feministycznych tyrad po prostu wyszedł. Z tego, co słyszałem jednak, kobietom też nie za bardzo przypadło do gustu. Pierwszy raz doświadczyłem, by jakaś babcia krzyczała w kinie, głośno wyrażała swoją negatywną opinię i machała do ekranu i zachęcała do tego samego wnuczkę. Sam nie wiem czy w dobrej zabawie bardziej przeszkadzała mi ta babcia czy film.

Ocena: 3/10

"Wojna satelitów"

czyli "War of the Satellites" czyli "Roger Corman w kosmosie" (1958)

Mistrz produkowania filmów "szybko, tanio, efektywnie" odwiedza świat, w którym w satelitach przypominających Sputnika siedzą ludzie. I na Ziemii w bazie naukowcy mogą obserwować swoje satelity na kamerach. Coś jednak wszystkie misje załogowe uparcie zabija, a ludzie równie uparcie wysyłają kolejnych kosmonautów na niemal pewną śmierć. Odwiedzamy także modny temat "obcych wśród nas". W czasach zimnej wojny obcy szpiedzy byli jednym z ważniejszych powodów do strachu. No i zatrudnienie aktora, który stroi złowrogie miny jest tańsze niż ubieranie go w kostiumy. Wymyślanie im języka i sposobu komunikacji z ziemianami zapewne też byłoby utrudnieniem. Obcy oczywiście mają moce przypominające magię albo superbohaterów. I gdy myślałem, że już nic mnie nie zdziwi, usłyszałem "lecimy z prędkością światła na Andromedę!". Witki opadły, a komórki mózgowe odleciały w kosmos. Przeurocze budżetowe kino i - co istotne - krótkie. Gdzie te czasy, gdy film sci-fi nie musiał ciągnąć się przez 3 godziny, gdy wystarczyła godzina i pięć minut, by zamknąć temat. Szybko, tanio, efektywnie.

Ocena: 3/10

"Pajęczyna"

czyli "Spider-Woman versus Homelander" (2023)

To horror, w którym główne skrzypce grają skrzypiące drzwi. Jest kilka jumpscare'ów. Tak może ze trzy, no nie wiem. Ale czy jest strasznie? Umówmy się - filmowe horrory zazwyczaj nie są naprawdę straszne. Jeśli ktoś się boi duchów, to chyba nie miał nigdy kredytu mieszkaniowego albo dziecka beztrosko biegającego w okolicy ruchliwej ulicy. Prawdziwy horror może być na przykład o handlu dziecięcą seksualnością, a tematy takie, jak duchy czy pająki są tylko po to, by w kinie dziewczyna miała powód do wtulenia się w swojego mężczyznę pod pozorem strachu. Tu jednak porusza się pewną strunę, która mimo wszystko może wydać się odrobinę straszna. Co jeśli dziecko boi się rodziców? Początek zaczyna się bardzo klasycznie, a dla tych, którzy widzieli "The Boy", wręcz odtwórczo. Później jednak nie boi się odważnych decyzji i zdecydowanymi ruchami posuwa akcję do przodu. Każda taka decyzja raduje oczy i duszę. Wielka szkoda, że w trzecim akcie stawia jednak na sztampowe i wyświechtane horrorowe zagrywki. Ostatnia kropka jednak cieszy i z kina wychodziłem zadowolony. To film z pomysłem na siebie. Skutecznie potrafi zawieszać nie tylko naszą niewiarę, ale także strzelby Czechowa na ścianach. Nie jest to poziom "Hereditary", ale gdzieś tuż za "Czarnym telefonem" nie bałbym się go ustawić. Liczę na jakąś kontynuację i jeśli ta się przytrafi, to mam nadzieję, że tym razem uda się uniknąć "klisz". Ja wiem, że to horror, ale to nie oznacza, że scenarzysta ma się bać odważnych rozwiązań.

Ocena: 6/10

"Randka w nieskończoność"

czyli "Dzień świniaka" (2022)

Przyznaję, że jestem naiwniakiem i daję się złapać na pewien prosty trik. Wystarczy, że film będzie o podróżach w czasie i już ma moje zainteresowanie. Każdy uwielbia "Powrót do przyszłości" albo "Dzień świstaka". Nieco mniej ludzi może znać świetny "Czas na miłość"... z 2013... ten w reżyserii Richarda Curtisa. I gdzieś tam za tuzami gatunku jest i "Randka w nieskończoność". Oryginalny tytuł to niewiele mówiące "Meet cute". Polski trafia w sedno. To inteligentna, urocza, ciepła, zabawna i trochę smutna komedia romantyczna ze wszystkimi cechami gatunku. I zwrotami akcji. Brakuje tu wprawdzie montażowej elegancji i tempa z "Dnia świstaka", ale nie brakuje pomysłowości w budowaniu postaci i dialogów. Oczywiście można się przyczepić do niewyjaśnionych paradoksów, ale można też je odpuścić i spojrzeć w głąb tego, co film chce przekazać. Nie jest to jakiś Rów Mariański, ale kałuża też nie. Trochę razi, gdy bohaterowie palą papierosy, ale to zapewne moja osobista odraza.
Moja ulubiona sekwencja, kompletnie oderwana od fabuły, także spoiler-free (i to parafraza z pamięci):
- Skoro przenosisz się w czasie, to czemu nie przeniosłaś się, żeby zabić Hitlera?
- Może i nie pozbyłam się Hitlera, ale za to zabiłam Smithsona.
- Kogo?
- No właśnie.

Ocena: 7/10

"Dom"

czyli "Odwrócony Dystrykt 9 dla dzieci" (2015)

Typowy Dreamworks. Cel, treść i przekaz prosty. Wszystko zrozumiałe i łatwe do utożsamienia się dla dziecka. Szkoda tylko, że obcy mówią językiem, który może i jest zabawny, ale wybitnie niepoprawny, co daje dzieciom kiepski przykład. Idea przesiedlenia, choć podana bardzo łagodnie, wciąż może być przerażająca niezależnie od tego czy film się skończy dobrze czy źle. Akcja dodana na siłę bardzo chaotycznie stworzona (bo przecież nie "nakręcona"), przez co zamiast skupiać uwagę, podbija energię i tę uwagę rozprasza. Struktura sztampowa, choć nie spodziewałem się, że jeden z wyraźnych celów zostanie osiągnięty w połowie filmu. Autorzy wrzucili diversity "na pałę" nie zdając sobie sprawy, że wstawienie ciemnoskórej córki i jej jasnoskórej samotnej matki to niezbyt korzystne podkreślenie stereotypu czarnoskórego ojca opuszczającego mieszaną rodzinę. To takie ziemniaki z ryżem. Można zjeść, napchać się, nie ma na co pomarudzić, ale nie ma też się nad czym zachwycać ani czego rozpamiętywać. Ja tam w barze mlecznym bym ziemniaków z ryżem nie zamówił, ale co kto lubi.

Ocena: 5/10

"Rozważna i romantyczna"

czyli "Nie duma i nie uprzedzenie. I bez zombie." (1995)

Jane Austen. Tu powinienem zakończyć tekst, rzucić mikrofon, którego nie mam i wyjść. Ale mam jednak coś więcej do powiedzenia. To historia o rozpieszczonych bogaczach, którzy niewiele w życiu muszą robić oprócz wynajdywania sobie sposobów na nudę i przeżywania ckliwych romansów. I ja to wybaczam, bo jakież wielkie i pasjonujące są to romanse! Zekranizowane wspaniale i z udziałem plejady gwiazd. A wśród tych gwiazd błyszczy Emma Thompson. Zupełnie, jakby sama dla siebie tę rolę napisała. Zagrać spektrum emocji tak, byśmy uwierzyli, że druga postać tych emocji nie poznała i jednocześnie byśmy sami je przeczytali to sztuka jedna z najtrudniejszych. Po "Okruchach dnia" chyba pozazdrościła roli Hopkinsowi. Jest też Alan Rickman, który oczywiście gra postać zbolałą swą przeszłością i jednocześnie wykonującą wielkie, szlachetne i bezinteresowne działania. Postać zbliżona do Snape'a? Przypadek? Ten film jest, jak ta starsza kobieta przebiegająca przez jezdnię pełną końskich odchodów. Mimo wieku wciąż piękna, wciąż potrafi uniknąć zastawionych pułapek i lśni szczerością.

Ocena: 8/10

"Bańka pluszaków"

czyli "Girl power versus Obywatel Kane" (2023)

O szaleństwie na "Beanie Babies" słyszałem nieraz i zawsze mnie ta historia fascynowała. Liczyłem, że ten film w jakiś sposób zaspokoi moją niegasnącą ciekawość. Zapomniałem, że przecież żyjemy w erze filmów o brandach, o McDonaldsach, Applach, Blackberrych, Barbiech, o Tetrisie czy Gran Turismo i że to wszystko tylko przedłużenie takich tworów, jak "Mac and me", "The Wizard" czy "Space Jam". To przeźroczyste reklamówki. Niby przeźroczyste, ale jak ci taka wpadnie na głowę, to i tak ci wizję przesłoni i przy okazji można się udusić. To nie opowieść o szaleństwie Stańczyków. To opowieść o trzech kobietach odpowiedzialnych za powstanie firmy, powstanie Beanie Babies i powstanie szaleństwa na nie. A także historia ojca założyciela, który nie chce być ojcem, bo chciałby wrócić do dzieciństwa i je mieć. Sanek nie ma, ale pluszaków jest od groma. Niespełnione oczekiwania - czyżby dlatego nie pochłonęła mnie ta opowieść? Ma ciekawe zabiegi, jak nielinearne i zaplatające się wątki. Ma ciekawe momenty, z jakiegoś powodu głównie te ze świetną rolą Geraldine Viswanathan. Całość jednak nie porywa, wieje sztampą i odbębnioną historią, którą znaliśmy w całości zanim seans się rozpoczął. To, co dla mnie było najciekawsze, tu pojawia się w formie tła, o którym za wiele się nie mówi. Wracam do oglądania RedLetterMedia na jutubie. Odcinka, w którym opowiadają m.in. o kasecie VHS stworzonej dla kolekcjonerów Beanie Babies. Który to był odcinek?...

Ocena: 4/10

P.S. Główny bohater ma na imię "Ty". Stawiam piwo bezalkoholowe każdemu, kto w Polsce odważy się takie imię nadać swojemu dziecku. Nawet dwa mogę postawić, a co mi tam.

"Świat bez końca"

czyli "World without end" czyli "Tymek kontra mutanci" (1956)

Nim powstała "Planeta małp", "Wehikuł czasu", "Star Trek", "Seksmisja" czy "Przybysze z Matplanety", powstał "Świat bez końca". W atmosferze scenariusza serowo-cebulowego, gdzie wszystko dzieje się pośród sztucznych, kolorowych scenografii z gumowymi, śmiesznymi pająkami pojawiają się oni. Mężczyźni, którzy w podróż kosmiczną wyruszyli uzbrojeni po zęby, ale i tak zabrakło im bazooki. Mężczyźni, którzy uwodzą kobiety bez mrugnięcia okiem. Ale ale! Możemy się śmiać z tego filmu, ale ma on pewne cechy, dzięki którym potrafi również autentycznie zaciekawić. Może i wrzucone do jednego wora i niekonieczne do siebie pasujące, a jednak interesujące. Wszystkie te cechy zostały lepiej rozwinięte i poukładane w filmach, które wymieniałem wyżej. Ach, no i jeden z bohaterów nosi futurystyczne imię "Timmek". Przewidzieli popularność Tymków! Nie, nikt nie nosi imienia Aleksander ani Antoni.

Ocena: 5/10

"Demeter: Przebudzenie zła"

czyli "The Last Voyage of the Demeter" czyli "Obcy: ósmy pasażer Demeter" (2023)

To opowieść o tym, jak Drakula przywędrował z Rumunii do Anglii. Podoba mi się ten trend z próbami ponownego wyobrażenia klasycznych potworów. Po komediowym "Renfieldzie" dostajemy horror "Demeter", a to zdecydowanie lepsze podejście niż jednostrzałowy "Dark Universe" z filmu "Mumia".

Zalety:
- Piękne, mroczne i doskonale oddające atmosferę zdjęcia.
- Muzyka i montaż dźwięku. Skrzypnięcia, stuknięcia, Klimat.
- Drewno i lampy naftowe.
- Odważne decyzje podbijające stawkę.
- Ciekawe przewyobrażenie Drakuli i nadanie mu nowej powagi.
- Barwny głos Liama Cunninghama przypominający ten z "Darkest Dungeon"

Wady:
- Budowanie postaci poprzez drętwe i rzewne opowiadanie o swojej przeszłości
- Ostatni rejs przed emeryturą i inne okrągłe i wyświechtane teksty
- Za dużo przewidywalnych i zbędnych jump-scare'ów
- CGI przy końcówce. Niepotrzebne zbliżenia Drakuli.
Piękna realizacja ciekawej fabuły z kiepskim scenariuszem i marnie zbudowanymi postaciami (wymuszone diversity razi po oczach). Warto, ale bez zbędnych oczekiwań.

Ocena: 5/10

"Kicia Kocia na pikniku"

czyli "Kicia Kocia i krótka drzemka w kinie" (2023)

Podobnie, jak w przypadku pierwszego filmu, mamy tu do czynienia z animowaną realizacją kilku książek dla dzieci z serii "Kicia Kocia". Targetem są dzieci w wieku około 3-6 lat. Tym razem opowieści są typowo "letnie" - oglądamy m.in. plażę, basen, piknik, granie w piłkę. Jest to to samo, co w książkach (tyle, że delikatnie rozbudowane o drobne detale) czyli jest edukacyjnie, życiowo i maluchy siedzą przykute do ekranu. Nie liczcie jednak na to, że będzie tu coś dla dorosłych, jak w serialu "Przytul mnie" (muzykę mają podobną) lub w opowieściach o Mikołajku. Może to tylko moje wrażenie, nie wiem, ale wydaje mi się, że animacja zaliczyła drobny upgrade w stosunku do poprzedniej części. Jest wciąż prosto, jak w książkach, ale postaci lepiej się poruszają. Nie mam wrażenia, że obiekty są jedynie rozciągane, by zasymulować ruch. Kicia Kocia też zdaje się poruszać zgrabniej i ma ciekawsze proporcje. Znalazły się tu także elementy "fizyce wbrew". Piłka kopnięta w jedną stronę leci w przeciwną. Linki od namiotu najpierw są obwiązywane wokół drzewa, a dopiero później naciągane (powodzenia każdemu, kto spróbuje to wykonać w ten sposób w prawdziwym życiu). Dziecko doceni najbardziej historie, których jeszcze nie czytało, a które zna z życia. Dorosły ma chwilę relaksu, medytacji i uspokojenia. Nie za długą chwilę, bo seans jest wyjątkowo krótki. Ja rozumiem, że dzieci nie potrafią na długo utrzymać swojej uwagi i "usiedzieć w miejscu", ale w tym przypadku myślę, że i dla nich seans mógłby trwać nieco dłużej. Wyjdziecie z kina uspokojeni, z poczuciem przepłacenia, które wynagrodzi Wam uśmiech dziecka.

Ocena: 6/10

"Gran Turismo"

czyli "Reklamówka - Copy (7)" (2023)

Twórczość Neilla Blomkampa zawsze ceniłem wysoko. Uwielbiam "Dystrykt 9", lubię "Elizjum" i nawet zjechane przez krytykę "Chappie" podobało mi się bardziej niż powinno. W Gran Turismo gram od czasów, gdy ukazała się dwójka. Czytałem raczej pozytywne opinie o filmie, trailer mi się podobał i do kina wybrałem się z sercem wypełnionym nadzieją, ale i bez wygórowanych oczekiwań. Z każdą minutą nadzieja wyciekała ze mnie coraz szybciej, a serducho bolało bardziej.
Fabuła zbudowana jest na sztampowym schemacie i posługuje się językiem sztampy do tego stopnia, że miałem wrażenie, jakby scenariusz był budowany z cytatów z innych filmów.
Dziecko z pasją, której rodzice nie rozumieją.
Mistrz z niespełnioną karierą, który w swoim wychowanku widzi nadzieję na spełnienie swoich marzeń. Razy dwa.
Mistrz, który jest ostry, ale wychowawczy.
Obowiązkowy i zbędny wątek romantyczny.
From zero to hero.
Ci źli, wredni i pewni siebie konkurenci kontra skromny, uzdolniony i niedoceniany żółtodziób. Razy dwa.
I oczywiście gracz - nerd, który jest objeżdżany i niezrozumiany przez wszystkich.
Ten ostatni wątek rozwijany w bardzo "krindżowy" sposób zupełnie, jakby za scenariusz odpowiadał jakiś dziadek z działu marketingu jednej z firm, której product placement się tu znajduje. W sumie ciężko nazwać to product placementem - bo jest to fabuła na siłę dorobiona do promocji marek, czyli bardziej "plot placement". Chciałem powiedzieć, że tenże dziadek ze swoim pojmowaniem gamingu i współczesnego ostracyzmu tegoż zatrzymał się mentalnie w latach dziewięćdziesiątych, ale i to nie do końca prawda, bo już wtedy mieliśmy do czynienia z filmami, które z szacunkiem podchodziły do tematów tego typu. Jestem w szoku, że dziś, w czasach, gdy speedrunnerzy i gracze potrafią zarabiać poważne pieniądze nie tylko na turniejach, ale i na streamowaniu swojej gry, powstaje twór tak bardzo uwsteczniony. Może lepszym pomysłem byłoby zlecenie napisania scenariusza Ilonie Łepkowskiej?
Koli w oko to, że historia "niby na faktach", ale jednak faktyczne Gran Turismo 5 upgrade'uje do najnowszego Gran Turismo 7, bo przecież to trzeba teraz promować. Koli Orlando Bloom, który próbuje nam sprzedać, jak dobrą i realistyczną grą jest Gran Turismo. I ja wiem, że GT rzeczywiście jest świetną grą z wysokim poziomem realizmu, a i tak nie kupuję tekstów tej postaci ani jego prób dostarczenia tej reklamy do naszych umysłów. To są teksty, którymi można było promować proszki do prania za dawnych lat, a nie współczesną grę.
I jedyne, co ratuje ten obraz od totalnej porażki, to sceny samych wyścigów. Są nakręcone pięknie, z wyraźną miłością do tego, co robi gra. Efektowne ujęcia prawdziwych aut upstrzone efektami z gry, dzięki czemu lepiej wiemy co się dzieje. Mordka mi się cieszyła, gdy rozpoznawałem trasy i zakręty. Szkoda, że jest to reklamówka Nissana, zatem zabrakło aut charakterystycznych dla serii, jak Mitsubishi GTO Twin Turbo lub Suzuki Escudo. Realizatorzy także desperacko próbują wkupić się w nasze łaski puszczając często wczesne utwory Black Sabbath i nie będę ukrywał, że skutecznie. Wątek walkmana jako jedyny działa, choć ociera się o zbytnią dosłowność ("On-The-Nose Dialogue").
I mimo trudnego do zagrania scenariusza doskonale radzą sobie David Harbour oraz Djimon Hounsou, czyli "ojcowie". To już lepiej odświeżyć sobie "Days of Thunder" albo nawet "Rocky'ego".

Ocena: 2/10

"Mów do mnie"

czyli "Karma niedobitego kangura" (2022)

Internet rozpływa się w superlatywach nad tym filmem zupełnie, jakby pojawiło się nowe "Hereditary" albo "Inni". Aż tak dobrze nie jest, ale faktycznie jest to dobre kino. A może mi się tylko wydaje, bo po serii niesmacznych dań nawet to średnie będzie smakowało bosko.
Struktura fabularna zapleciona jest dość klasycznie - najpierw mocne uderzenie i obietnica, później akt pierwszy, poznanie bohaterów, ich świata, potrząśnięcie tym światem i tak dalej. A jednak udało się tu wpleść motyw dość ciekawy - rozumiemy główną bohaterkę i gdy ta zaczyna podejmować błędne, ale zrozumiałe decyzje, które mają swoje straszne konsekwencje, my również zaczynamy to odczuwać. Zaczynamy bać się samych siebie. Gdy na początku doświadczamy szaleństwa, wydaje się ono niezrozumiałe i odległe. Później jednak film prowadzi nas powoli i zanurza nas w kadzi szaleństwa, pozwala je zrozumieć. Ciekawie rozwiązano też straszenie jump-scare'ami. Te, owszem, pojawiają się, ale nie są bezczelnie markowane, a ich rezultat nie jest oczywisty. Czasami po takim "przestrachu" zostajemy i oglądamy dalej. Przestrasza również dźwięk, jak drapanie paznokciami o drewno i - co istotne - są to dźwięki uzasadnione fabularnie.
Film opływa też w krew i momenty gore. Te z reguły znoszę dość dobrze, ale jak coś się dzieje z ludzkimi oczami, to jednak mnie to rusza. Musiałem ze dwa razy głowę odwrócić. Choć nie jest to jakieś wybitne dzieło kinematografii, to nie jest też całkowitym pustakiem. Można tu wyłowić przekaz dotykający samotności czy eutanazji. Nie rozumiem tylko dlaczego dusze zmarłych są tak złe i wredne.
I bezduszne.

Ocena: 6/10

"Milcząca gwiazda"

czyli "Der Schweigende Stern" czyli "Kosmiczny kolektyw" (1959)

Film produkcji NRD oraz polskiej, gdzie po ustach widać, że każdy mówi w innym języku. Ja miałem przyjemność oglądać go z polskim dubbingiem, który dźwięcznie zajeżdża "aktorskim ł" przy każdej możliwej okazji. To film oparty na powieści Lema "Astronauci" z 1951, ale będąc nieoczytanym durniem nie mam pojęcia na ile akuratnie. Przed seansem liczyłem po cichu na to, że może w końcu zobaczę wizualizację powierzchni obcej planety, czego nie doczekałem się od żadnej ekranizacji "Solaris". "Milcząca gwiazda" nie zawiodła mnie pod tym względem.
Klasycznie przeurocze sci-fi lat pięćdziesiątych. Blipkanie, światełka, miniatury i przemądre roboty, wiara w życie na Wenus, szybko i śmiało stawiane tezy naukowe. Do tego dochodzi proradziecki wydźwięk, czyli np. tworzenie międzynarodowego kolektywu (diversity większe niż w nowoczesnych produkcjach) lub przodowanie technologii radzieckiej ponad amerykańską. Wszystko to, co było obecne w "Planecie Burz" tyle, że z nieco gorszą realizacją i bez rewolucji w dziedzinie efektów specjalnych i bez tak mocnej puenty.
W swojej strukturze fabuła przypomina nieco "Królową kosmosu". Z tym, że tutaj budowanie postaci nie opiera się o czarujący uśmiech mężczyzn z dwiema tonami pomady we włosach. Tutaj opiera się on o sztuczne spotkania bohaterów, którzy sypią do siebie nagłymi zwierzeniami, by zaraz po nich np. powiedzieć "No, to już wiesz", najechać kamerą na nogi bohaterów i urwać scenę. Tutaj misja ratowania naszej planety przed atakiem z Wenus nie polega na uwodzeniu kobiet ani na liczeniu na to, że te nie będą w stanie nawet przycisku wcisnąć dobrze. W kwestiach naukowych również jest mniej naiwnie niż w produkcjach amerykańskich. Akcja ma miejsce w przyszłości, ale wyobraźnia w kreowaniu tej wizji przyszłości jest na swój sposób ograniczona czasami, w których dzieło powstawało. Z robotem można rozmawiać i zapytać go o pogodę, ale jego dane opierają się o jego własne obliczenia, bo wówczas nikomu przez myśl nie mogło przejść, by taka maszyna mogła "ściągać informacje o pogodzie z chmury". Nośnik z danymi kosmitów jest oczywiście w formie szpuli z zapisem magnetycznym.
Fabularnie nadal ten film musi ustąpić miejsca np. "Planecie Burz". Główny jego urok tkwi w szczegółach realizacyjnych i w doświadczaniu radzieckiej propagandy oraz w przewidywaniu przyszłości i w kreatywności dotyczącej naszego kosmicznego sąsiedztwa. Wszystkie składniki pływają w zupie, ale i tak wali serem pleśniowym.
A tak się składa, że ja taki ser nawet lubię.

Ocena: 5/10

"Ikaria XB-1"

czyli "Kosmický psychologický mordulec" (1963)

Czechosłowackie kino z okresu swojej świetności opowiada historię na podstawie powieści Stanisława Lema. Czego chcieć więcej?
W odległej przyszłości ekipa wyrusza w daleką podróż w kierunku Alfa Centauri - najbliższej Słońcu gwieździe. Choć w jednym momencie ktoś raczył nazwać ją planetą z jakiegoś powodu. Treść bywa przerażająco realistyczna - uwzględnia nawet efekt dylatacji czasu. Gdy trzeba, potrafi puścić wodze wyobraźni, trzymając się ram wiarygodności.
To już autentycznie dobre kino. Nie "tak złe, że aż dobre". Eksploruje tematy i postaci, których nie powstydziłyby się najlepsze spektakle teatru telewizji. Intryguje klimatem i pięknymi ujęciami z artystycznie ciekawą scenerią. Obfituje w zwroty akcji, zaskakuje odważnymi decyzjami w konstruowaniu fabuły. W trakcie seansu niewiele jest momentów, w których uśmiechamy się z politowaniem i mówimy sobie pod nosem "Urocze!". I mógłbym powiedzieć, że to wszystko zasługa Lema, ale wiem, jak nietrafnie realizowano "Solaris" (tak, wliczając w to wersję Tarkowskiego). Wiem, jak bardzo dokumentnie można było temat spartolić. A jednak się udało. A jednak się kręci (film).
Zdecydowanie warto choćby dla końcowego, bardzo interesującego, wątku dotyczącego wiary i technologii.
A jeśli masz na imię "Michał", to fragmenty tego filmu możesz sobie ustawić jako budzik.

Ocena: 7/10

"Kosmos wzywa"

czyli "Marsowe miny sowietów i czerwona planeta" (1959)

Film trwa zaledwie godzinę i dziesięć minut, ale i tak zawiera masę przynudzających dłużyzn. Bardzo łatwo stracić koncentrację, zamyślić się o czymś innym - i mówi to człowiek, który z wypiekami na twarzy oglądał, jak Jeanne Dielman robi zakupy i obiera ziemniaki. Można zatem z łatwością przegapić jakiś kolejny absurd, który próbuje nam zaserwować radziecka propaganda. Ta propaganda to główny temat filmu. Owszem, jest tam jakaś pretekstowa fabuła o wyścigu kosmicznym na Marsa, o konkurencji między ZSRR i USA. Główną treścią jednak jest tu pouczanie, pokazywanie swojej moralnej i technologicznej wyższości i używanie "wielkich" sentencji i tworzenie scen przypominających obrazy ze Stalinem. Inscenizacja jest tak katastrofalna i sztuczna, że nawet podrzędne teatry by się jej wstydziły wystawić na swoich deskach. Absurdów jest tu ogrom. Wiedzieliście na przykład, że w kosmos można polecieć wycieczkowo, jak samolotem, bez przypinania się za bardzo pasami (bo po co przejmować się przyspieszeniem niezbędnym do takiego lotu) i czytając czasopismo spoglądać za okno, jak Ziemia się oddala (co by oznaczało, że okno jest umiejscowione gdzieś w okolicy spodu zbiorników paliwa - tzw. "oczy w dupie")? Jest tego więcej i nie będę ukrywał, że rozbudziły mnie one nieco i dały odrobinę radości i uśmiechu. W tym filmie nie ma postaci. Są nazwiska, które można skojarzyć na tej samej zasadzie, co nazwy leków w kółko powtarzane w radiowych reklamach. Ludzie są tylko nośnikiem propagandy i - nomen omen - górnolotnych sekwencji pouczających. Naprawdę, więcej przyjemności można uzyskać z oglądania "Jasnych łanów" Cękalskiego. Za to można podziwiać pięknie zrobione makiety, które są świetnie połączone z obrazem ludzi. I mnóstwo bardzo męskich buziaków w policzki. 2/10

"Stalker"

czyli "Poetycki radziecki Czas Apokalipsy" (1979)

Nie zrozumiałem tego filmu. Jest tu masa znaczeń, odniesień, metafor. Mam wrażenie, że sporo mnie ominęło i że jeszcze nie dojrzałem do pisania o nim. Że może powinienem najpierw przeczytać oryginał braci Strugackich. A może to normalne, że wszystkiego nie złapałem i powinienem napisać przynajmniej o swoim pierwszym wrażeniu z nadrabiania tego klasyka. Ciekawe którą opcję wybrałem, prawda? Pewnie tą, w której nie powinienem niczego pisać.
Tarkowski bierze kilku aktorów i jedzie nakręcić swój film na jakieś śmietnisko w lesie. I robi z tego piękną poetycką wizję odmiennego świata - tyle wspaniałego, co i niebezpiecznego i kapryśnego. Dorośli ludzie chodzą po lesie i rzucają kapslami niemal "udając, że tu jest lawa i tędy nie można", a my w to wierzymy i jeszcze nam mało.
Gdy filozoficzne dywagacje mówią nam coś o postaciach, które je wypowiadają - jest ciekawie. Gdy oglądamy koronę cierniową, która jest wizualnym odniesieniem szytym bardzo grubymi nićmi - nieco ręce opadają. Gdy w środku strefy dzwoni telefon i dowiadujemy się więcej o profesorze - jest intrygująco. Tyle, że motyw ten pojawia się późno, nagle i bez sensownego "build-upu" (nie liczę drobnego motywu zgubionego plecaka). Kolejne kadry tworzą piękne ruchome obrazy, które przenoszą nas do innej rzeczywistości. Pod koniec stężenie poetyckości przechyla szalę bardzo mocno i film traci nieco kontaktu z widzem. Próbuje go odzyskać mocnymi akcentami - rozmową bezpośrednio z widzem albo zwrotami akcji, które dodają opcji interpretacyjnych do tego, co widzieliśmy do tej pory.
To taka snująca się sinusoida. Podróż wgłąb. A raczej ucieczka. I ja chętnie pouciekam, ale jeszcze mi trochę kondycji zabrakło.

Ocena: 7/10

"Piknik na skraju drogi"

czyli "Oryginał Stalkera"

Po obejrzeniu "Stalkera" czym prędzej kupiłem "Piknik na skraju drogi i inne utwory" Arkadija i Borisa Strugackich. I przeczytałem. Utwór ten podzielony jest na 4 rozdziały. Zmienia się perspektywa, zmienia forma, zmienia się narrator, a czas nieubłaganie leci naprzód, ale to nie jedyne różnice między tymi rozdziałami. Ciekawi mnie, jak bracia pisali tę książkę i mam nieodparte wrażenie, że każdy napisał po dwa rozdziały. Skąd to wrażenie? Nie wiem, może jakiś mały błysk pajęczyny w rogu książki, a może po prostu to, że niektóre są bardziej zabawne, skupione na akcji, inne dogłębniej opisują postaci, otoczenie, detale i skupiają się na klimacie. Możliwe, że to tylko kwestia wyważenia bitów, rytm nadany całości.
Czyta się znakomicie, jest intrygująco, ciekawie i pomysłowo. Moim zdaniem efekty Strefy za bardzo odlatują od znanej nam nauki i rzeczywistości, ale z drugiej strony, może właśnie dzięki temu są tak pociągające. Jak ta piękna dziewczyna z dziwnym nosem.
Podoba mi się to, że efekty Strefy poznajemy najpierw od strony praktycznej - wyławiamy informacje o nich z nazw, drobnych wspomnień tu i ówdzie, z kontekstu. Z czasem wszystko, włącznie z dość oczywistym znaczeniem tytułu, jest i tak wyjaśnione, ale sam zabieg wymusza na czytelniku uwagę i skutecznie pobudza wyobraźnię.
Zakończenie nieco zawodzi. Niby całość osiąga jakiś cel, ale ten jest niejasno precyzowany wcześniej i gdy już jest osiągnięty, nie znamy do końca konsekwencji, a ciekawość jest pobudzona. Zupełnie, jakby zabrakło jednego rozdziału, jakiejś formy epilogu, krótkiego raportu może. To taki pasek, który ma miejsce na klamrę, ale nie ma klamry, a instrukcja obsługi mówi, że to nie pasek, tylko przyrząd do rzucania kapslami. No dobra, a jak wygląda porównanie książki do filmowej ekranizacji Tarkowskiego? Mniej więcej tak, jak porównanie "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?" Philipa K. Dicka do "Blade Runnera" Ridleya Scotta. Czyli klimat, świat, "rodzaje" postaci, niektóre charakterystyczne wydarzenia są z grubsza takie same. Fabuła zupełnie inna.
"Piknik" ma miejsce gdzieś w Anglii (fikcyjne miasto "Harmont"), "Stalker" to ewidentnie głęboka Rosja. Mimo to, w Pikniku wszyscy chleją i jarają na potęgę, a w Stalkerze właśnie ten alkohol i papierosy są odrzucane.
Ciężko porównywać film do książki, ponieważ mają zupełnie inny styl opowiadania. Film Tarkowskiego to snująca się poezja, w książce jest sporo akcji, budowania świata i niewiele faktycznych podróży po Strefie. W książce sprawy mają się jasno - kosmici! W "Stalkerze" jest postawiony znak zapytania - może obcy, może meteor, nie wiadomo.
Po przeczytaniu oryginału Strugackich chciałbym zobaczyć tę prawdziwą Strefę ze wszystkimi jej efektami, brutalnością, z odmienionym światem poza Strefą, ale - podobnie, jak w przypadku Solaris - nie było mi dane. To jest Morze Czarne i Morze Środziemne - dzielą się wodą, ale są wyraźnie różne.
I co teraz? Może powinienem film obejrzeć po raz kolejny, by go w końcu w pełni zrozumieć?

"Piknik na skraju nieba"



To komiks opublikowany w albumie "Gigant poleca" w numerze dwieście czterdziestym szóstym. Za kiepski scenariusz odpowiada Pietro Zemelo, za piękne rysunki zaś Giovanni Rigano. Zajmuje 8 małych stron i nie ma żadnego związku z dziełem braci Strugackich i jeszcze mniej związku ze "Stalkerem".

"Aelita"

czyli "Październik na Marsie" (1924)

• Wspomnienie skrajnej biedoty i dzisiejszego porewolucyjnego dobrobytu na bazie obserwacji stanu butów.
• Źli kapitalistyczni wyzyskiwacze (w tym jeden przypominający Doktora Mabuse). Posuną się do wszystkiego, nawet do kradzieży - o zgrozo - cukru! I będą kusić czekoladą!
• Tajemnicze wiadomości z Marsa, marzenia o ucieczce na obcą planetę do innej kobiety.
• Mars - dyktatura, gdzie władczyni nie rządzi, za to panoszy się tam niewolnictwo i dziwna moda na czapkoparasole, które w każdej chwili mogą komuś wykłuć oko.
• Wracasz po długiej delegacji, gdzie w pocie czoła budowałeś socjalizm i podejrzewasz swoją lubą o to, że cię zdradza? Zastrzel ją!
• Trójkąty (nie tylko miłosne)!
• Ucieczka na Marsa. Bez kostiumów, "na jutro", z ostrym lądowaniem i szybkim wyskakiwaniem z pojazdu. Bo przecież wiadomo, że na Marsie można oddychać.
• Jak już jesteśmy na Marsie, to na szybko se jebniem małą rewolucję.
• Marsjański sierp wykuwany przez młot. A tak na serio, to sierp niszczony przez młot, tylko zdjęcia puszczone odwrotnie. Tkwi w tym jakaś metafora.
• Ktoś tu oglądał nie tylko Doktora Mabuse, ale i Gabinet Doktora Caligari.
Oglądanie tego filmu jest jak wycieczka do zoo.

Ocena: 5/10

"1409. Afera na zamku Bartenstein"

czyli "Jakim cudem to powstało?" (2005)

Znudzony i zmęczony amerykańskimi kalkami szukam czegoś z ogólnie pojętej kategorii "Inne".
I trafiłem na film, który jakimś cudem ominął mnie w czasach swego powstawania, czyli polską niszową, bardzo niskobudżetową komedię, która ma gwiazdorską obsadę i jest dostępna na Amazon Prime.
I dostałem to, com chciał. Powiedziała mi, że kłopoty mogą być
moja intuicja i miała rację. Storytelling w ogólnym zarysie jest w porządku, ale rozjeżdża się w detalach. Zbędne przedstawianie postaci, które nijak nas nie obchodzą. Wydarzenia, które mają miejsce wydają się być niepowiązane ze sobą i bez wyraźnego celu. Czasami jakiś wątek wyjmowany jest dosłownie znikąd i podśmiarduje niedoświadczoną improwizacją.
I gdy tylko film rzuca dobrym żartem i ociera się o poziom Monty Pythona (szczególnie przy wstawkach animowanych i czasami w montażu), to zaraz zajeżdża ten żart, doi do zera, powtarza w najróżniejszych iteracjach. I gdy już zaczniesz podziwiać kostiumy i scenografię i aktorstwo, to zaraz zza rogu wyskakują ciemne i niedopalone ujęcia i lektor niepotrzebnie czytający napisy widoczne na ekranie.
Jakim cudem w takiej produkcji pojawiają się takie nazwiska, jak Jan Suzin, Jan Machulski, Borys Szyc, Dorociński?! I to nie koniec tej listy.
Oglądałem zadziwiony, skonfundowany nie tylko fabułą i z szeroko otwartymi nie tylko oczami. Nie jest to poziom "Bulgarskiego pościkku", bywa męczące i krindżowe, ale i tak warto. Choćby po to, by zarazić się nieco pasją i poczuć swąd tego, że czasami warto.

Ocena: 1409/10

"Tár"

czyli "Rát at risk" (2023)

A gdyby tak obywatel Kane był kobietą, artystką? A może wcale nie musimy oglądać śmierci ani grzebać zbyt głęboko w dzieciństwie, by zrozumieć jej upadek? A może da się poukładać taką historię w dzisiejszych czasach? A może można taką postać jakoś poskładać z powrotem do kupy?
Tár to wspaniała opowieść, świetnie zagrana, świetnie nakręcona, która w wierzchniej warstwie jest po prostu ciekawą opowieścią, a przy bliższym przyjrzeniu posiada bardzo ciekawą głębię, jest pełna znaczeń, małych "rebusów", o których można sobie myśleć długo po seansie.
I nie da się dobrze o tym filmie opowiadać bez zdradzania szczegółów.
To taki sos czosnkowy. Smaczny i zdrowy, a gdy się odbija po czasie, mamy miłe wspomnienie pysznego dania, ale może niekoniecznie musimy w takim momencie otwierać buzię do innych ludzi.

Ocena: 8/10

"Le Grande Illusion"

czyli "Zabawa w wojnę" (1937)

W kontekście prawdziwej wojny (szczególnie nadchodzącej drugiej wojny światowej) ten film ogląda się, jak komedię. Parodię rzeczywistości, która jeszcze nie nastąpiła. I możemy się uśmiechnąć, by po chwili zdać sobie sprawę, że - klasycznie - to z siebie się śmiejemy.
Wierzymy w role, które sami sobie przypisujemy i traktujemy je nader poważnie. I pozwalamy im dyktować naszym życiem i szczęściem. Burżuazja i pospolitość, granice krajów, żołnierze i oficerowie, więźniowie i strażnicy - wszystko to jest tylko zabawą dzieci, którym zamiast kijków ktoś dał broń z ostrą amunicją. Nawet bariera językowa - a w filmie używa się trzech różnych języków - jest swoistą iluzją. To jeden z tych filmów, które ogląda się z uśmiechem, a po seansie siedzi się z Le Grande Rozkminą na twarzy.
I pomyśleć, że ten film tylko cudem uchował się w tak dobrej jakości. Naziści bardzo starali się zniszczyć wszystkie jego kopie. Reżyser odkopał swój film po wojnie, ale jakość była - delikatnie mówiąc - taka sobie. W czasach nowożytnych okazało się jednak, że oryginalny negatyw cudem uchował się po swojej wędrówce po różnych krajach.
Jeśli powstanie "Le Grande Illusion 2", to powinno opowiadać właśnie o tym.

Ocena: 7/10

"The Misfits"

czyli "Trzy pokolenia końskich zalotów" (1961)

To ostatni film Marilyn Monroe i ostatni Clarka Gable. Scenariusz pisał ówczesny mąż Marilyn. I ciężko ten film odseparować od tych kontekstów. Podobnie, jak i Marilyn ciężko było odseparować się od szufladki, w którą wpadła. I Miller jej z tej szufladki wcale nie wyciąga, pozwala jej co najwyżej wyściubić nosa.
To historia o trzech pokoleniach podrywaczy - złamanych, dziwnych i ciekawych postaci. Stary widzi w niej obraz swojej córki, mężczyzna w średnim wieku widzi w niej obraz swojej zmarłej żony, młody zaś widzi matkę. Każda z tych postaci ma swoją indywidualną głębię. Początek nieco przynudza, lecz im dalej w las, tym ciekawiej. Dialogi błyszczą, a Marilyn, Montgomery Clift i Eli Wallach odgrywają swoje role bardzo dobrze. I tylko Clark Gable odstaje. W obie strony jednocześnie. Niektóre dialogi dostarcza z wyraźną sztucznością i dziwnymi minami, z kolei przy końcu filmu odgrywa sceny, w których nie sposób go nie docenić.
Mogę ten film porównać do co lepszych "teatralnych" filmów takich, jak "Kto się boi Virginii Woolf?" czy "Kot na gorącym, blaszanym dachu". Wprawdzie nie trzyma takiego napięcia, ale z pewnością równie dobrze tworzy postaci, a nadrabia spektakularnymi scenami z końmi.

Ocena: 8/10

"Człowiek, który szuka swego mordercy"

czyli "Der Mann" (1931)

Polski tytuł wziąłem z tekstu Tomasza Kłysa, imdb pokazuje oryginalny "Der Mann, der seinen Mörder sucht", zaś Filmweb komicznie nazywa ten film po prostu "Der Mann". A sam film ma planszę tytułową z napisem "Jim, der Mann mit der Narbe." Film w reżyserii Roberta Siodmaka, gdzie współscenarzystą jest nie kto inny, jak sam Billy Wilder? Piszę się.
Zaskakujące dla mnie było to, że całość trwa zacne 50 minut. Nie jest rozciągane do 3 godzin, dzięki czemu trzyma tempo, nie marnuje czasu na zbędne uzasadnianie nam, jak to między bohaterami pojawia się na przykład miłość. No pojawia się i już, po co drążyć temat? Rzeczy nieraz dzieją się szczęśliwym przypadkiem, co normalnie byłoby zarzutem do scenariusza, w tym przypadku jednak ma efekt komediowy.
Gdy komedia wynika ze splotu wydarzeń - film bawi i ciekawi. Gdy skręca w kierunku slapsticku i wdraża "śmieszną" muzykę rodem z kreskówek - witki opadają. Czy warto? Tak, zdecydowanie, 50 minut dobrej zabawy gwarantowane. No, chyba, że nie lubicie komedii z motywem samobójstwa.

Ocena: 7/10

"Władca podwodnego świata"

czyli "Undersea Kingdom" czyli "Podwodny Flash Gordon" (1936)

Nie będę ukrywał, że recenzja z czasopisma "tydzień AKTUALNOŚCI FILM i TEATR" z 22 maja 1937 roku zachęciła mnie do obejrzenia tego serialu (kliknijcie w obrazek, warto). Tak, serialu, gdyż ten amerykański dwunastoodcinkowy serial w Polsce był wyświetlany jako pełnometrażowy film. Nie wiem w jakiej formie - Wikipedia wspomina, że montaż tego typu miał miejsce dopiero w 1966 roku, gdy sklejono z niego telewizyjną produkcję trwającą 100 minut. Jeżeli u nas pokazywano pełne 3 i pół godziny, to serdecznie współczuję widzom, którzy się na to nadziali. I sobie, bo obejrzałem całość. I jeszcze raz ówczesnym widzom, bo jeśli oglądali to w trzydziestym siódmym, to już pewnie nie żyją.
To postaci grubą krechą kreślone, dialogi on-the-nose, cliffhangery, które pod koniec jednego odcinka pokazują jedno, a na początku kolejnego już coś innego (jak z tego zmontować koherentną całość?). Mieszkańcy Atlantydy z dzidami jeżdżą na koniach, ale mają technologię czołgoaut (czy to Batmobil?), robotów, atomowych pistoletów i dziwnych rakiet. Potrafią nawet kontrolować umysły, ale żyją w średniowiecznych zamkach. Salutują sobie niczym naziści (jedni jedną ręką, inna frakcja dwoma), a władcą podwodnego świata jest karykaturalna parodia Czyngis-Hana. Na roboty nie działa strzelanie z pistoletu, ale rzut krzesłem załatwia sprawę.
I jest to zabawne. Przez jeden odcinek. Góra dwa. Większość czasu ekranowego to Corrigan, który skacze na wrogów, przydusza ich, wali po gębach, jeździ konno wokół tych samych krzaków i do tego wielokrotnie chodzi po linie. W tle gra wciąż ta sama muzyka, która nudzi się bardzo szybko. Ciężko utrzymać skupienie na akcji, w której nic się nie dzieje. I człowiek zaczyna się zastanawiać - skoro bohaterowie trafili do podwodnego świata, to jakim cudem jest tam tak jasno? Słońce oświetla to miejsce? Ewidentnie mamy tu cykl dnia i nocy. A jednak antagoniści mówią o wydostaniu się na powierzchnię i zalaniu swojego świata. Skąd mają powietrze? Jak to się stało, że tam się schronili, że mają tam drzewa i konie? Dlaczego wszyscy mówią po angielsku?
Może jako serial oglądany jeden odcinek w tygodniu ten film rozkładał to cierpienie na mniejsze dawki bólu, dziabnięcia strzykawki. Oglądane ciurkiem dają odrobinę radości typu "so bad It's good" i masę nudy i zastanawiania się nad sensem straconego czasu. W tym kontekście można to dzieło uznać za filozoficzne.

Ocena: 2/10

"Przytul mnie. Poszukiwacze miodu"

czyli "Misie podobało. Minie mi." (2022)

To film pełnometrażowy bazujący na serialu animowanym "Przytul mnie". Serial jest naprawdę zacny - mądry, spokojny, i dla dzieci i dla dorosłych. I tę samą tendencję widać w pełnometrażówce, jednak dynamika nie została do tego formatu w pełni dostosowana. Pierwszy akt jest bardzo rozciągnięty - co trzyma się konwencji "spokojnego filmu dla dzieci", ale w tym przypadku zdecydowanie przekracza pewną granicę i po prostu przynudza. Gdy do przygody już dochodzi, ta bywa interesująca. Ciekawie rozwija zbudowane wcześniej wątki, zauracza mądrą piosenką, by na koniec jeszcze nieco przeciągnąć i przynudzić.
To miły, mądry i miejscami nudny film z problematycznym tempem akcji, który mimo to oglądałem z niekłamaną przyjemnością. Jednocześnie wiem, że filmy o Kici Koci młodej widowni wchodzą lepiej. A z tematyki "misiowej" warto też zerknąć w kierunku wspaniałych filmów o Erneście i Celestine.

Ocena: 6/10

P.S. Film oglądałem w ramach Festiwalu w Gdyni. Przed filmem zapowiedziano spotkanie z autorami, a po filmie okazało się, że jednak jest to spotkanie z... pracownikami zoo. I pomyślałbym, że to zwykła pomyłka, gdyby nie to, że na FB Festiwalu już po seansie ktoś nadal próbował utrzymać iluzję tego, że to niby byli autorzy. Ciekawe kto był autorem tej iluzji.

"Duchy w Wenecji"

czyli "Herkules Poirot 3. Ten nowy." (2023)

Nie trzeba znać "Morderstwa w Orient Ekspresie" ani "Śmierci na Nilu" przed seansem "Duchów w Wenecji". To klasyczny kryminał na podstawie twórczości Agathy Christie. I muszę przyznać, że ta nowoczesna seria Kennetha Branagha póki co bardzo mi się podoba.
"Duchy..." to nie tylko piękna i ciekawa realizacja klasyki, ale i mądra. Najlepiej oczywiście ogląda się ją nie znając oryginału, wówczas możemy wziąć udział w zgadywaniu "kto zabił". Wszystkie "red herrings" są na swoim miejscu (nie to, co w "Harrym Potterze", gdzie filmowa adaptacja zostawiała często jednego podejrzanego i tylko wskazówki dążące do właściwej odpowiedzi). Film wpisuje się w konwencję "horroru", ale robi to bardzo "na miękko". Niemniej - lepiej niż niejeden "prawdziwy" horror - potrafi wystraszyć "jump scare'em" autentycznie niemarkowanym. Bardzo ładnie kontrastują stabilne i wyśrodkowane ujęcia pierwszego aktu z tymi "wykręconymi" z drugiego i trzeciego. Piękne i klimatyczne ujęcia przy akompaniamencie dobrej muzyki i z ucztą dla umysłu - czego chcieć więcej? Trzymam kciuki i rozmarzam się już nad kolejną częścią. Może w końcu "A.B.C."?

Ocena: 7/10

"Kształt wody"

czyli "Potwór z Czarnej Laguny. W rolach głównych: Fred Astaire i Ginger Rogers" (2017)

Jakiś czas temu obejrzałem film Kurosawy "Ikiru", a następnie jego najnowszy remake, czyli "Living". Naczytałem się pozytywnych opinii o "Living". Po seansie było dla mnie jasne, że remake ma lepszy scenariusz, jest lepiej zagrany, jest ładny i zgrabny. A jednak mniej chwyta widza, jednak bezpośrednie porównanie z dziełem Kurosawy przegrywa. Nie byłem w stanie uchwycić dokładnie dlaczego tak się dzieje. Może coś z tempem opowieści albo z prawdziwością. Jak w piosence - "bardziej to czuję niż wiem". Jak to jest możliwe?
I po kilku innych filmach doszedłem do pewnego wniosku. To różnica między prawdziwą kreatywnością, a wydumanym i wykalkulowanym pomysłem zatwierdzonym przez komisję. Ewidentnie byłem na tropie, ale wciąż brakowało mi jeszcze jednej poszlaki.
Widziałem w kinie trailer filmu o niepełnosprawnej dziewczynie i jej siostrze - baletnicy, która ulega wypadkowi w kluczowym momencie i nie może spełnić swoich marzeń. Jak to z trailerami obecnie bywa - zdradzał za dużo i miałem wrażenie, jakbym już widział cały film i nie musiał go naprawdę oglądać. I nie podobał mi się, bo na siłę próbował mnie chwycić za serce. Szukał różnych wymyślnych sposobów, by wywołać we mnie emocje. Na granicy szantażu. A ja nie chciałem się dać oszukać, automatycznie mój umysł postanowił się przed tym chwytem bronić.
I teraz, po seansie "Kształtu wody" dotarł do mnie pewien wniosek.
Chodzi o to, że niektóre filmy próbują za wszelką cenę mnie chwycić za serce. Inne wychodzą mi na przeciw z sercem na dłoni i mówią "Patrz, co mam".
To jest, jak z odróżnianiem CGI od tego, co naprawdę było przed obiektywem kamery. Można użyć CGI, ale najlepiej wychodzi ono, gdy przed kamerą było coś naprawdę. Artyści mogą to wówczas "pomalować", dopieścić. I nie wygląda to sztucznie. Dlatego pierwszy Park Jurajski wygląda lepiej niż trzeci. I to samo ekstrapoluje się na cały film, na kreatywność, na emocje. Dlatego tak często możemy dojrzeć coś ciężkiego do uchwycenia, brak "ducha", sztuczność i kalkulację, że tak naprawdę tam nic nie było.
Dlatego mogę wracać do takich filmów, jak "Amelia", "Życie jest piękne" czy "Piąty element" i po prostu poczuć ten błysk w oku autorów, dać się ponieść prądowi ich myśli, śmiało spuścić wodę topiąc wszelkie ich potknięcia i błędy.
"Kształt wody" to jeden z tych filmów, który ma bardzo wiele tego ducha. I mimo prostej fabuły pozytywnej baśni dla dorosłych, która ma mnóstwo zapożyczeń z innych filmów, nadal widać tu indywidualną tożsamość tego dzieła. Nadal ono potrafi nas wzruszyć i poruszyć i na chwilę zatrzymać nasz wyścig szczurów, byśmy mogli podziwiać szczegół wypukłości farby na ścianie układającej się w kształt fali.
To też powrót do kina dawnych lat - do potworów Universala, do musicali lat trzydziestych, do korytarza z "Garsoniery", sztuki malowanego plakatu. Nostalgiczna laurka, która kocha i uwielbia. I nawet jeśli sami nie wiemy o czym ona mówi - nie znamy, nie kochamy, nie uwielbiamy - to przyjemnie jest oglądać cudzą pasję, miłość, bo dzięki niej łatwiej nam odnaleźć tę własną nawet, jeśli leży gdzie indziej.

"Twórca"

czyli "Bigos sci-fi" (2023)

Sylvester Stallone na festiwalu w Toronto promował nową Netfliksową produkcję o sobie pt. "Sly" i przy okazji opowiadał o swoim scenopisarstwie. Opowiadał rzecz oczywistą, że najpierw kopiował to, co lubił, później miksował aż w końcu wyrobił sobie swój styl. To stworzył coś nowego czy tylko zamieszał w kotle te same składniki?
"Twórca" to nowy hollywoodzki film bez fundamentu istniejącej marki za plecami. Wydaje się niemożliwe, a jednak. Ale czy rzeczywiście można go nazwać nowym? Czerpie tak wiele z już istniejących dzieł, że to jak pytanie o to czy statek po wymianie wszystkich części to wciąż ten sam statek. A jeśli połączymy części różnych statków, które znamy, to czy ten nowy też znamy? I można uparcie twierdzić, że ten film to nic nowego, ale przecież na tym polega twórczość. To czasem tworzenie potwora Frankensteina (notabene "Frankenstein" uważany jest za jedną z pierwszych powieści sci-fi), a widz tylko ocenia czy jeszcze widać szwy. Nihil novi sub sole.
"Twórca" to "Czas Apokalipsy" w świecie przyszłości. To też "Odyseja kosmiczna 2001" lub "Ghost in the shell" i poważne potraktowanie tematu AI jako "ducha w maszynie". To też "Akira" jako dziecko w roli pół-boga. To też "Rogue One" (jak i "Star Wars") o rebelii, która musi znaleźć sposób na zniszczenie wielkiej kosmicznej broni Imperium. To też "The Last of Us" czy "Droga" czy "Logan" o drodze ojca i zastępczego dziecka. Gareth Edwards sprawnie miesza autentycznie słodkie, zabawne i lekkie momenty z cięższymi scenami. Tworzy świat, które chce się oglądać. Opowiada historię, którą znamy, ale która i tak potrafi poruszyć. Słyszałem, że kobiecie z tyłu sali kinowej głos drżał po seansie. I mnie łezka się zakręciła w niektórych momentach. Ale czegoś brakuje.
Pamiętacie, jak w "Czasie Apokalipsy" bohater po prostu płynął łódką? Jak w "Ghost in the shell" mogliśmy po prostu chłonąć świat czy to pod wodą czy widok miasta, a nawet pole walki w końcowych scenach? Pamiętacie "Odyseję kosmiczną 2001" Kubricka? Brakuje tu takiego oddechu. Widzimy mnichów, ale sami nie mamy chwili by pokontemplować i poczuć. Z kolei gdy pojawia się świetna scena ucieczki, wchodzi dynamiczna muzyka i nagle ta scena jest urwana i oglądamy coś innego. Gdy należy przypieprzyć, dostajemy tylko chlaśnięcie w policzek. Gdy należy odpuścić, dostajemy kilka sekund oddechu i już ktoś goni dalej. Koniec przerwy. Do roboty.
Widziałem negatywne opinie na temat tego filmu punktujące odtwórczość i przewidywalność. W autorskiej produkcji, pełnej rozmachu i piękna brzmi to, jak czepialstwo, a jednak niektórym przesłoniło odbiór. O dziwo - w przypadku "Gran Turismo" tak się nie stało. W reklamowej wydmuszce sztucznie napompowanej znanymi i do bólu ogranymi tropami i cudem ratowanej wizualnie i realizacyjnie przez utalentowanego artystę odtwórczość nie była problemem. Mi przeszkadzała. Dlaczego?
Martin Scorsese opowiadając o tworzeniu swojego nowego filmu "Killers of the Flower Moon" mówił, jak to z Leonardo usiedli do scenariusza i czegoś im brakowało. Wtedy jeden z nich zapytał "Gdzie tkwi serce tej historii?". I w oparciu o odpowiedź na to pytanie zmienili całą narrację. Ta myśl mnie zaraziła. Szukam serca każdej historii. Ducha w maszynie.
Widziałem niedawno film "Vivarium", a w nim obcą istotę, która doskonale imituje człowieka, ale jednak widzimy, że to imitacja. Sztuczny uśmiech, wymuszone ruchy, ślepe naśladownictwo. Kopiowane zielone domy i równiutkie chmurki. Przerażające, ale nie do końca, bo w przeciwieństwie do tego, co widzieliśmy w "Oni żyją", tu byliśmy w stanie rozpoznać gołym okiem, że coś jest nie tak. Czy zawsze można rozpoznać gdzie jest serce i czy jest? I niektóre filmy potrafią to serce świetnie imitować - zupełnie, jakby to serce tam było, ale z podmienionymi wszystkimi atomami. Co za różnica, nie?

"Przesilenie zimowe"

czyli "Holdovers" czyli "Niezła historia" (2023)

To opowieść o tym, jak to przeszłość kreuje teraźniejszość i jak to teraźniejszość nie jest wierną kopią przeszłości. A także coś o sensie śmierci, ale to trochę w tle. I temat ten potraktowany jest bardzo serio, przebija się w tekście, podtekście i w formie. I bardzo miło to się ogląda, choć kole w oko sformalizowanie, wymierzenie tej historii od linijki do tego stopnia, że formuła staje się oczywista, a film przewidywalny.
Bardzo bym chciał, żeby to był "tylko" miły i klimatyczny film o bohaterach i właściwie o niczym.
Marzy mi się też sequel, który powtórzyłby premise w czasach współczesnych, gdzie przez cały czas bohaterowie tylko siedzą w telefonach.

Milutkie 7/10

"American fiction"

czyli "Our Pathology" (2023)

Gdy usłyszałem, że będzie o rasizmie, ale że będzie fajnie i mądrze, to nie chciało mi się wierzyć. Musiałem zobaczyć na własne oczy. Zobaczyłem i rzeczywiście tak jest. Pojawia się też postać geja i nie czułem, żeby była włożona tu z powodu poprawności i równości, ale że rzeczywiście pasowała do tej opowieści i że było w tym coś ciekawego. To spokojna komedia, która sugeruje, że zaraz może zjechać w cringe (za którym nie przepadam), ale jednak tam nie zjeżdża. Współczesna i dobra komedia to nie jest coś, co się zdarza często. Do tego nominowana do nagród - to się zdarza jeszcze rzadziej. Stymuluje umysł, mówi często to, co wielu z nas myśli. Autentycznie zaskakuje, bawi i porusza.

Ale nie ma wybuchów. 8/10

"Pies i Robot"

czyli "Robot Dreams" czyli "Czy roboty śnią o mechanicznych psach?" (2023)

Bohaterowie w tym filmie nie wypowiadają ani jednego słowa. Słowa padają, ale tylko w formie napisów lub w formie wokali znanej piosenki, ale postaci nie mówią.
Akcja ma miejsce w Nowym Jorku w czasach, gdy grało się w Ponga, dzwoniło z budki, słuchało z kaset, a za oknem wciąż stały dwie wieże. Mam wrażenie, że coraz więcej filmów wraca do takich czasów, gdyż wszechobecna komunikacja ubija wiele możliwych wątków związanych z rozłąką. Ubija też jakąkolwiek akcję, bo realistyczne współczesne postaci przez większość czasu ekranowego siedziałyby przed ekranem smartfona.
Robot Dreams to nie tylko pięknie wyglądający film, ale również opowiadający piękną, niesztampową historię. Tam, gdzie inni muszą desperacko walczyć o uwagę, o wzbudzenie emocji, o poruszenie widzem, tam "Robot Dreams" z łatwością nami wywija, wygina, kręci bączki. To film, który powinno się oglądać przytulonym do poduszki z ciepłą herbatką u boku i z uśmiechem na ustach.
Całą tę paletę wzbudzonych uczuć burzy jedynie dość widoczny product placement.

Pozycja obowiązkowa. Spokojnie, będzie dobrze. 9/10

"Życzenie"

(2023) ale lepiej obejrzeć "Życzenie śmierci 3" (1985)

Trzy... Trzy wspaniale zaśpiewane numery muzyczne, które z chęcią zanucę pod prysznicem.
Mamy społeczeństwo, które jest ukontentowane, bez większych problemów, ale wszyscy wyzbyli się marzeń i zamienili je na marzenie, że rząd spełni ich marzenie, którego sami nie potrafią zdefiniować. W filmie mamy.
Rzecz jasna.
I, jak przekonuje nas Disney, to wystarczający powód do rewolucji, na której czele mogą stanąć czarujące kobiety. To ciekawy wątek, muszę przyznać.
Animacja czasem wygląda, jak scenka na silniku gry wydanej na Switcha (Fire Emblem Engage), a postaci, jak wygenerowane w edytorze przy pomocy kilku suwaków i checkboksów. Innym razem potrafi pokazać pazur - zagrać światłem i ruchem przyjemnie dla oka. Rozumiem styl nawiązujący do najstarszych produkcji Disneya, ale nie pasuje on do mało szczegółowych modeli 3D.
Disney zebrał klocki z różnych budowli, próbował je połączyć, ale zabrakło kleju. Zabrakło kreatywności.
Ten film bardzo chciał być kochany, ale sam nie potrafił okazać widzom swojej miłości.

Ocena: 5/10