12 lutego 2011

Gran Turismo 5 (2010)

5 lat oczekiwania na Gran Turismo 5 ominęło mnie szerokim łukiem. Nie byłem w temacie gier i konsol przez długi czas, a dopiero zakup konsoli jako tako powrócił mnie na właściwe tory. Miałem kontakt u kolegi z Gran Turismo 5 Prologue i muszę przyznać, że jeździło się całkiem przyjemnie, szczególnie w rywalizacji przez Internet. Moje wspomnienia sięgają dalej. Przygodę z serią rozpocząłem z Gran Turismo 2 w czasach, gdy swoich pieniędzy nie miałem, Internet był luksusem, a gry kupowało się u Aloszy na rynku. Później udało mi się zdobyć od kogoś pierwszą część. Miałem też niekłamaną przyjemność pograć dłużej w trójkę na pożyczonej PS2. Ominęła mnie czwórka – bladego pojęcia nie mam, co w niej było, kiedy jak i dlaczego.
Teraz, gdy sam jestem dziadkiem, mam u siebie w czytniku Gran Turismo 5. Grę kupiłem jakiś tydzień po premierze.
Pierwsze wrażenie jest naprawdę bardzo pozytywne. Na usta cisną się słowa „absolutna rewelacja”, a pad wydaje się przyspawany do dłoni. Grafika jest, jak na mój niewyszukany i zatrzymany w przeszłości gust, rewelacyjna. Jedno, co było męczące, to około półgodzinna instalacja. Mimo instalacji trasy ładują się stosunkowo długo, a na zobrazowanie samochodów trzeba czekać.
Gra wydaje się niezwykle obszerna, ponad 1000 samochodów, każdy z dokładnym opisem, większość zróżnicowana odpowiednio, mnóstwo cyferek w parametrach auta i wszystkie istotne i odczuwalne. Tras jest bez liku, a jakby komuś zabrakło, jest generator tras, który ustawiamy wedle własnych preferencji. Model jazdy jest rewelacyjny, o odpowiednio dużej dozie realizmu. Po dłuższej grze okazuje się, że to wszystko to fantastyczne zaplecze, ale do czego?
Przeszedłem większą część możliwych do odblokowania wyścigów (również w B-specu), licencje (jedną nawet na złoto) i … co tu jeszcze można robić? Aha, grać we dwójkę (jest Split-screen, co w dzisiejszych czasach jest już rzadkością) i przez Internet. Gra przez Internet nie jest zbyt interesująca – w początkowej fazie nawet nic się nie zdobywało, obecnie zdobywa się niewiele. Nie ma sensownych motywatorów do gry po sieci. Niedawno Sony zaczęło w panice naprawiać swój błąd i wprowadziła wyścigi i rywalizacje okresowe oraz dodatkowy sklepik z autami. To poniekąd ratuje sytuację.
Brakuje mi znanych z dwójki trybów wyścigu na 400m, na 1000m, prób osiągnięcia największej prędkości na Test Course (którego, nawiasem mówiąc, i tak tutaj nie ma). Na początku miałem wrażenie, że zebranie kwoty np. 20 mln to będzie prawdziwy hardkor. Tak się wydaje tylko na początku. Owszem, dostępnych jest multum aut, ale po kiego one wszystkie? Wybieramy zazwyczaj spośród kilku pasujących do kryteriów wyścigu (a najczęściej nie jest to trudna decyzja) i już.
Narzekam i narzekam, jednak chciałbym nadmienić, że jest to jedynie narzekactwo kontrastowe. Ma ono na celu uwypuklić wam, że oceny 9/10 w magazynach branżowych to efekt m.in. tzw. „hype’u”, a może i są to recenzje sponsorowane. Za to opinie graczy są wynikiem wygórowanych oczekiwań. Powiadam wam zatem – moja opinia się liczy i nikogo innego :P
Poważniej – mimo wszystkich mankamentów jeździ się wciąż znakomicie. Eventowe wyścigi dodają dużo smaku do gry. Fanem motoryzacji nie jestem, jednak GT2 potrafiło we mnie żyłkę zainteresowania do motoryzacji wzbudzić, piątce już ta sztuka się nie udała.

P.S. Muszę pochwalić system przyciągania gracza do jego kopii gry. Nie zakazywać, nie przypisywać na zawsze gry do PSN, tylko motywować właśnie w ten sposób, czyli eventowymi rozgrywkami oraz bonusami za dzienne logowanie (normalnie otrzymujemy 5 kart muzeum i 5 lakierów, ale jeżeli logujemy się codziennie, możemy dostać do 10 kart i 10 lakierów dziennie). Niby nic, a jednak mimo iż ostatnio gram w coś innego, to wciąż raz dziennie wrzucam płytkę do konsoli, żeby zebrać swój przydział.

Moja ocena: 7/10

6 lutego 2011

Jak wytresować smoka? (2010)


Jak wytresować smoka?

(2010) reż. Dean DeBlois, Chris Sanders

Jak wytresować smoka? Nie wiem. Ale sądząc po średniej ocen na filmwebie autorzy chyba znają odpowiedź na pytanie „jak wytresować widza?” Potwierdza się to, co powtarzałem już niejednokrotnie – Dreamworks to trzecia liga filmów animowanych, a pierwszy „Shrek” to ichniejszy Wojciech Fortuna.

Przyznam, że lubię smoki i moja słabość do smoków mogła nieco zaważyć na ocenie końcowej tego filmu. W mojej pamięci wciąż tli się obejrzany w kinie, a chyba słusznie zapomniany przez publiczność „hit” „Dragonheart”…

Ekipa z Dreamworks miała dobry pomysł na umiejscowienie i na iskrę tej opowieści (zresztą nie pierwszy już raz) i oczywiście, jak zwykle, przesolili danie, a rzekłbym nawet, że spieprzyli. Odkalkowana i przewidywalna historia nie rusza za serce, postać głównego bohatera i jego klasyczne miny (zwane już minami a’la Dreamworks, występują w każdym ich filmie i w każdym osiągają ten sam mdły skutek) nie poruszają. Z kolei główny pupil-smok przypomina bardziej pokemona (nie on jeden).

Wykonanie animacji stoi na średnim poziomie. Za to spodobał mi się „główny boss”. Tak, w końcu możemy zobaczyć jedynego chyba w całym filmie prawdziwego smoka. Ten Pan zrobił pozytywne wrażenie. I wielki plus za małe odstępstwo od reguły „nic nikomu się nie stało”, gdyż jednak pod koniec pewne negatywne konsekwencje akcji są widoczne. Oczywiście bardzo szybko obrócone zostały w zaletę, niemniej jednak chwali się za to drobne odejście od standardu.

Gdyby nie istniał Pixar, a inne studia nie tworzyły takich niedocenionych filmów, jak „Klopsiki i inne zjawiska pogodowe”, czy „Horton słyszy Ktosia”, Dreamworks z pewnością wciąż mógłby pretendować do miana twórcy najlepszych filmów animowanych. A tak – klops, klopsik. Pixar ma po prostu jaja i nie boi się swoich pomysłów, nie wali też nimi jak obuchem w łeb. Inni, jak Sony, wspierają się dość niestandardowymi elementami, które wykorzystują już nie tak subtelnie, ale wciąż stylowo. A Dreamworks robi swoje. Dlatego wciąż dziwią mnie te wysokie oceny na filmwebie. Film miło jest obejrzeć, gdy człowiek jest zmęczony umysłowo i nic mu się nie chce, w domu, ale jakość dostarczonej zabawy porównywalna jest do zjedzenia przedwczorajszego pączka. Niby słodki, ale stary, zasuszony, a świadomość, że są lepsze sprawia, że jednak nie oceniamy go zbyt pozytywnie. Jednak jest światełko w tunelu. „Megamocny” nie sprzedał się już tak rewelacyjnie, mimo agresywnej kampanii, co miałem okazję także zobaczyć na sali kinowej. Ale to już zupełnie inna historia…

Ocena: 5/10

P.S. Chciałbym dodać, że mimo narzekania miło się ogląda ten film. Ale, kurtka, ileż razy można oglądać to samo opakowane w inną wstążkę? Co za dużo, to i świnia nie zeźre. O!

5 lutego 2011

Jak zostać królem? (2010)


Jak zostać królem?

(2010) reż. Tom Hooper

(Tak, to jeden z tych filmów, w którym znowu tłumaczowi zanadto udzieliła się wena twórcza przy tłumaczeniu tytułu)

O tym filmie, podobnie jak w przypadku Czarnego łabędzia, wiedziałem niewiele. Prawie nic. Wiedziałem, że jest jednym z największych kandydatów do tegorocznych Oscarów, co w zasadzie bardziej mnie zniechęcało do filmu biorąc pod uwagę poziom wielu nagradzanych filmów.

I szczerze – nie wiedziałem o czym będzie i sądziłem, że idę na dramat. W rzeczywistości opowieść dla osób, które mają choćby blade pojęcie o świeższej historii Anglii, jest dość dobrze znana. Film skupia się na zapleczu i z figur i mitów stworzy postaci z krwi i kości. Podkreślają to liczne zbliżenia na twarz. Gra aktorska stoi na najwyższym poziomie i o dziwo, o wiele bardziej od świetnej roli Colina Firtha spodobała mi się rola Goeffreya Rusha.

Predefiniowane przed historię opakowanie opowieści uzupełnione zostało świetnym wkładem w postaci scenariusza i dialogów. To najmocniejszy punkt tego filmu. Czuć niestety przyprawę czysto amerykańską, np. „mędrzec” zawsze jest nieomylny, a jego z pozoru dziwne zachowania zawsze mają błyskotliwie spuentowany cel dydaktyczny. Nie przeszkadza to w odbiorze i nie razi specjalnie, gdyż na pierwszym planie pojawia się wciąż wzbudzająca emocje historia „z życia wzięta” oraz dobrze spisane i zagrane dialogi.

Byłem na tym filmie w towarzystwie trzech osób, cała sala wypełniona była po brzegi. Usłyszałem opinię, że to najlepszy film w polskich kinach od czasów „Ghost Writera”. Moja słabość do twórczości Nolana każe mi się nie zgodzić w pełni z tą opinią (w międzyczasie jednak była „Incepcja”), jednak poza tym jednym wyjątkiem – owszem. Zdecydowanie warto.

Ocena: 8/10

4 lutego 2011

Czarny łabędź (2010)


Czarny łabędź

(2010) reż. Darren Aronofsky
Przed pójściem na ten film nie wiedziałem o nim absolutnie nic oprócz tego, że reżyserem jest Darren Aronofski. Autor takich filmów, jak „Pi”, „Requiem dla snu”, „Źródło” czy „Zapaśnik”. Plakat z tego filmu po raz pierwszy zobaczyłem po wejściu do kina w kolejce po bilet. A kto gra główną rolę dopiero po ujrzeniu twarzy na dużym ekranie.

I jak wygląda film z takiej perspektywy? Szczerze powiem, że odrobinę się zawiodłem, ale wciąż trudno mi dookreślić powód swojego zawodu. Oczywiście podstawowym powodem będą zbyt wysokie oczekiwania.

Myślę, że scenariusz był inspirowany do pewnego stopnia postacią Wacława Niżyńskiego. W trakcie seansu intryguje tajemnica i niepewność. Obraz jest mocny, klimatem porównywalny do „Pi” czy „Requiem dla snu”. Jest to jeden z tych filmów, po obejrzeniu których można dyskutować długo nie dochodząc do żadnego wniosku, co przyznam, lubię. Lubiłem to po obejrzeniu „Obietnicy”, lubiłem to po obejrzeniu „Incepcji” i lubię to tutaj.

Wszyscy stają na głowie, aby wynieść samą sztukę baletu do ludzi. Sam scenariusz, jak i sama tematyka filmu mówią to dość bezpośrednio – chcemy, abyście zwrócili uwagę na piękno zapomnianej sztuki baletu. U nas, gdzie teatr zapada się w sobie, o operze przeciętny Kowalski wie mniej niż o międzynarodowych targach sera, a młodzież pyta co oznacza wyraz „filharmonia”, balet istnieje na podobnym poziomie. I dlatego tego typu przypomnienie, choć tak wąskie, może się okazać potrzebne i skuteczne.

Powtarzam – nie wiem dlaczego się zawiodłem. Doskonałe rzemiosło od każdej strony. Chyba zabrakło tego pazura, który czuło się w innych produkcjach. A może po prostu sam temat baletu pociągnął za sobą brak zainteresowania losami bohaterki.
Film godny polecenia, jeżeli jesteście otwarci na inne formy sztuki, a słowo „balet” na samą myśl nie przyprawia was o ziewanie. Wówczas film również wciągnie, ale z efektem podobnym do mojego. Warto mieć też odrobinę mocnych nerwów, a panom wybierającym się do kina nie polecam zakładać luźnych spodni.

Ocena: 6/10

P.S. I obetnijcie paznokcie przed seansem.

3 lutego 2011

Zaniedbanie

Zaniedbałem bloga po raz kolejny. Nie mam weny i nie mam siły ostatnio regularnie pisać, a wszystko co napisałem od czasu ostatniego wpisu dla bloga (całe dwa teksty) po przeczytaniu ich ponownie okazały się po prostu nędzne. Postanowiłem zrezygnować z jakiegoś dążenia nie tyle do perfekcji, co do znaczącego polepszenia stylu na rzecz ilości.
Miałem w planie opisać po krótce swoje wrażenia z filmów, które ostatnio widziałem i z gier, w które gram. Nie będą to teksty długie. Na przykład po obejrzeniu „Czarnego łąbędzia” miałem sporą ochotę napisać coś na temat tego filmu. Zdemotywowała mnie doskonale napisana recenzja na filmwebie, w której autor wyczerpuje temat doskonale. Wynika to m.in. z jego doświadczenia oraz z faktu, że sam przeprowadzał wywiad z Aronofskim, wiedział wedle jakiego klucza należałoby oglądać film.
Moje opisy będą krótkie, skupią się na subiektywnym odbiorze dzieła. Aby utrzymać jako taki porządek, każdy opis będzie znajdował się w osobnym wpisie.