28 marca 2015

Filmowy twitter cz. 14

Służby specjalne (2014) – ocena: 4/10
reżyseria: Patryk Vega

Do tego filmu mam bardzo ambiwalentny stosunek. „Scenariusz i reżyseria: Patryk Vega” powinno być zwiastunem nadchodzącej apokalipsy dla oczu i uszu. Ale muszę ocenić to szczerze – tak nie jest.

Przede wszystkim – jest to obraz źle wyważony. Na początku zostajemy zasypani masą odniesień, slangiem i wrzuceni w sam środek szpiegowskiej akcji, o której nie mamy większego pojęcia. Wymaga się od widza ogromnego skupienia, by mógł ogarnąć, co się w ogóle dzieje na ekranie. Problem w tym, że nic do tego skupienia mnie nie motywuje. Wszystko to jest nam rekompensowane, ale dopiero pod koniec, gdy scenariusz koncentruje się bardziej na bohaterach niż na akcji.

Nie wyjaśniłem, co jest przyczyną problemów ze skupieniem się w trakcie oglądania. Nie, nie jest to nudny scenariusz – ten opowiada o rzeczach nam bliskich, odważnie porusza kwestie kontrowersyjne i nie boi się stanąć po jakiejś stronie. Podstawowy problem to gra aktorska. „W filmie wystąpili” to dobre określenie, bo rzeczywiście zagrało raptem kilku aktorów. Olga Bołądź, Janusz Chabior i Andrzej Grabowski. Reszta albo średnio, albo „grała siebie”, albo - jak większość - recytowała tekst. Nie, źle się wyraziłem, recytacja miałaby jeszcze odrobinę sensu. To brzmiało, jak pierwsze naczytanie tekstu przy jednoczesnej tremie pospiesznej. Aktorzy odbębniali swoje kwestie byle szybciej i nieliczni pokusili się o jakąkolwiek intonację lub interpretację. JAK coś takiego jest w ogóle możliwe w dzisiejszym kinie? Czy ktoś wpadł na genialny pomysł pomieszania filmu zaangażowanego z jakąś tanią formułą typu „W11”?

Wciągnął mnie jeden wątek i to chyba głównie dzięki świetnej grze Janusza Chabiora. Między nim a Andrzejem Grabowskim powstało autentyczne napięcie. Do końca byłem ciekaw, jak to się rozwinie i nie byłem zawiedziony zakończeniem tego motywu.

Obraz w większości nakręcony jest sprawnie. Oczywiście drażni mnie „shaky cam”, który zastosowanie w scenach rozmowy dwu postaci powinien mieć żadne. Wszystko podkreśla prosty, ale skuteczny motyw muzyczny. Z jednej strony mamy kiepsko zakamuflowaną ruchami kamery i ostrym montażem walkę, z drugiej doskonale wyglądające i krwawe sceny (nie tylko akcji).

Ten film prosi się o porządną realizację. I za to mam żal.

Wkręceni (2014) – ocena: 5/10
reżyseria: Piotr Wereśniak

Jest zabawnie. W polskiej komedii. To już duży sukces. Na szczęście era rozśmieszania przekleństwami dobiegła końca. Niestety era rozśmieszania szablonowymi scenariuszami jeszcze nie. Sam koncept jest ciekawy, ale rozwinięcie od linijki. W moim mniemaniu dobry żart polega przede wszystkim na zaskakiwaniu widza i o ile w samych kwestiach jest tego sporo, tak w samej fabule bardzo niewiele. Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że to „dobra zabawa” na planie, improwizacja i ingerencja samych aktorów ratowała ten film od porażki.

Wyróżnia się Paweł Domagała, choć ciężko docenić jego rolę w tym filmie, jeżeli widziało się poprzednie . Gra to samo, co w „Dzień Dobry, kocham cię”, tylko film mu się trafił lepszy. Pozostali... cóż, grają... przepraszam, ale po przypomnieniu sobie „Służb specjalnych” wciąż jestem zachwycony, że aktorzy w polskich filmach jednak czasem grają.

„Wkręceni” to dobre kino dla widza, który wie czego chce – głupiej komedii omyłek, odrobiny odmóżdżenia przy piwku i chipsach. I reżyser to właśnie chciał nam dać. Wszyscy ze sobą się zgadzają, a będzie nadal tak, jak jest.

Stacja Warszawa (2014) – ocena: 7/10
reżyseria: Maciej Cuske, Kacper Lisowski, Nenad Miković, Mateusz Rakowicz, Tymon Wyciszkiewicz

Oglądanie tego filmu bynajmniej drogi krzyżowej mi nie przypominało. Całość podzielona jest na wiele małych historii luźno ze sobą powiązanych. To powiązanie oczywiście w dość oczywisty sposób staje się silniejsze i bardziej oczywiste pod koniec. Oczywiście.

Każda z tych opowieści jest ciekawa, wyrażona w sposób subtelny i bez pośpiechu. Mimo to, jakimś sposobem, udało się upakować tu niemal całe życiorysy w pigułce. Sprawiło to, że spory ciężar spadł na aktorów, którzy z godnością byli w stanie go udźwignąć i przenieść przez wszystkie stacje.

Przytłaczająca jest atmosfera tego obrazu. Każda historia ma w sobie dużo goryczy, nie wyczuwa się tu ani odrobiny optymizmu. Nie ma momentu, w którym ktoś przetarłby nam twarz chustą albo potrzymał krzyż choć na chwilę, zero odpoczynku i oddechu. Zabrakło mi też większego rozwinięcia dwu z przedstawionych historii - kobiety dobijającej się do mieszkania i szofera. Czuję się też już przejedzony pomieszaną chronologią, która nic temu filmowi nie daje ponad kolejną zagadkę, element pobudzający do myślenia i układania sobie wszystkiego w całość. Trochę więcej wiary w widza, nie zaśnie przed ekranem tylko dlatego, że ktoś mu nie pokazał kawałka zakończenia na samym początku.

To dobry film, ale trzeba mieć ochotę na tak ponure klimaty. Pomaga też przynajmniej minimalna znajomość Warszawy.

Zabić Bobra (2012) – ocena: 7/10
reżyseria: Jan Jakub Kolski

Najpierw obejrzałem film.

Miałem odczucie, jakby Kolski obejrzał „Leona”, zaczął zadawać pytania „A co by było gdyby” i dopisał tam parę elementów typowych dla siebie. Bardzo mi się to spodobało, a po seansie nie mogłem pozbierać myśli przez jakiś czas.

A potem zajrzałem do Internetu.

Jan Jakub Kolski za ten film został nominowany do Nagrody Węży w kategorii najgorszy reżyser. Recenzenci dość zgodnie oceniają ten film nisko i oskarżają dialogi i część wydarzeń o śmieszność, która odwraca uwagę widza i psuje całość. A zaszyte w waszych recenzjach spoilery niczego nie psują?

Ja się nie śmiałem.

Droga do zapomnienia (2013) – ocena: 4/10
reżyseria: Jonathan Teplitzky

Była już Droga do zatracenia, do przebaczenia, do szczęścia, a teraz tłumacze serwują nam drogę do zapomnienia. Ktoś tu bardzo stara się podpiąć pod sukces innych filmów, ale udaje mu się tylko wprowadzić potencjalnego widza w stan permanentnej konfuzji. Widziałem tę „drogę” czy nie? Nie pamiętam. Tak, w takim razie musiałem przebyć już drogę do zapomnienia.

A jak sam film? Oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, które same w sobie są ciekawe. Powoli wprowadza się nas w klimat, niespiesznie zapoznaje z meandrami opowiadanej historii. Głównie dlatego, że meandrów tych jest stosunkowo niewiele, a jakoś te dwie godziny trzeba zapełnić.

Bardzo silnie próbuje też wzruszyć. I przez moment to się nawet udaje. A potem następuje kolejna smutna scena do wzruszania. A potem kolejna. I jeszcze. I tak przez cały film. Emocje wyparowują, przychodzi zmęczenie i wrażenie „Nosz ileż czasu możecie się nad sobą użalać?”.

Z ciekawej historii, która może i nie za bardzo nadawała się na film pełnometrażowy, zrobiono rozciągnięte użalanie się przez dwie godziny. Polecam poczytać o tej historii w Internecie, ale seans można sobie darować.

Chappie (2015) – ocena: 7/10
reżyseria: Neill Blomkamp

W kinie bawiłem się rewelacyjnie. Blompkamp znalazł swój szablon w „Dystrykcie 9” i tutaj bardzo ściśle się go trzyma. I na tym etapie jeszcze mi się nie przejadło, łykam, nie zakąszam.

Potem zajrzałem do Internetu i zobaczyłem sporo recenzji niepochlebnych. Głównym zarzutem było zmiksowanie pozornie nieprzystających do siebie klimatów – wychowywania słodkiego robocika i kina familijnego oraz kina akcji w stylu „Robocopa”. A mnie się to wręcz podobało.

Wyczuwalne jest poszukiwanie balansu między „nerd friendly” a „casual friendly”. Z jednej strony informatyka wygląda tak, jak to w wielu przypadkach ma rzeczywiście miejsce, czyli czarny ekran, linia komend, prosty interfejs i do przodu. Z drugiej strony – akcja ma miejsce w roku 2016, jakoś bardzo szczerze wątpię w taką wizję przyszłości. Wytłumaczenie jest jedno. To film, który jest stylizowany na kino sci-fi lat osiemdziesiątych lub początku lat dziewięćdziesiątych. Pokazana scena z „He-mana”, nawiązania do „Krótkiego spięcia” i „Robocopa” są nieprzypadkowe.

I w moim odczuciu sprawdza się to znakomicie.

Księga ocalenia (2010) – ocena: 7/10
reżyseria: Albert Hughes, Allen Hughes
UWAGA! SPOILERY!


The Quiet Earth (1985) – ocena: 7/10
reżyseria: Geoff Murphy
UWAGA! SPOILERY!


16 marca 2015

Filmowy twitter cz. 13 - Węże 2015

Zbliża się rozdanie specyficznych nagród, polskiego odpowiednika Złotych Malin, czyli Węży. Czas zająć się nieco bliżej rodzimym kinem. Zobaczmy co jest w tym roku nominowane i co ma szansę na zdobycie Węża.

Dżej Dżej (2014) – ocena: 6/10
reżyseria: Maciej Pisarek

Naprawdę? To jest zły film? Mi się nawet podobało. Owszem, jest parę głupich i niepotrzebnych scen, które są tam dodane na siłę dla wywołania taniego efektu komicznego (ileż razy można się śmiać ze scen przyłapywania kogoś na masturbacji?). Gra aktorska bywa słaba w przypadku ról drugoplanowych. Nie zmienia to faktu, że film ogląda się po prostu dobrze. Jest interesujący, miejscami rzeczywiście zabawny i niegłupi.

Szyc jest na ekranie prawie przez cały czas i kreuje swoją rolę znakomicie. Oprócz realistycznej interpretacji słów i palety emocji, które w głównym bohaterze się kłębią, dodaje także elementy spójne z fabułą – jak tik smyrania się za uszami i kilka innych drobiazgów. Role drugoplanowe są z reguły przerysowane i ciężko powiedzieć gdzie kończy się dowcip i satyra na rzeczywistość (a może i obłąkania bohaterów), a gdzie zaczyna się kicz i czysta głupota. Film zdaje się wciąż na tej granicy niebezpiecznie balansować.

Sam scenariusz sprawiał wrażenie, jakby pisany był przez dwie różne osoby. Rdzeń jest ciekawy, nawiązuje do wielu innych filmów i umiejętnie miksuje ich elementy. Nakreśla ton komediowy na początku, by pod koniec zbić go tonem bardzo mrocznym, co wydało mi się zabiegiem niezwykle ciekawym i trochę zaskakującym. Z drugiej strony wchodzi dowcip na poziomie „American Pie”, mroczny klimat zbijany jest nieco przez jakieś tanie dowcipy, a zakończenie dopisane jest jakby „dla tych, którzy nie zrozumieli i dla tych, którzy polubili głównego bohatera”. Zupełnie, jakby ktoś napisał dobry i odważny scenariusz, a potem powoli zaczął tchórzyć i się z niego wycofywać.

Zdecydowanie polecam ten film. Bywa zabawny, jest niegłupi, rolę Szyca ogląda się z przyjemnością, a finał jest ciekawie zbudowany.

Kochanie, chyba cię zabiłem (2014) – ocena: 5/10
reżyseria: Kuba Nieścierow

Po raz kolejny: to jest zły film? Jego podstawowym grzechem jest fatalny tytuł. Wszystkie te filmy z serii „Kochanie” zaczynają się widzom chyba powoli mylić. Sam, widząc ten tytuł, zastanawiałem się czy już przypadkiem tego filmu nie widziałem.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie jest to także kino wybitne. To po prostu kolejny przeciętniak. Postaci są przerysowane, każda musi mieć coś charakterystycznego i wyrazistego, przez co każda pozostaje „tylko” postacią, żadna nie staje się człowiekiem.

Film bardzo mocno koncentruje się na maksymalnym zapewnieniu katharsis widzowi i to w każdej możliwej sferze. Jesteś zły na jakichś skorumpowanych policjantów albo na takich, którzy złapali Cię na przekroczeniu prędkości? Zobaczysz wymowną scenę, po której powinieneś poczuć się zrozumiany i poczuć spełnienie niczym po dokonanej zemście. To zagrywka pod publiczkę i film ten na sali kinowej w doborowym towarzystwie ma prawo się sprawdzić. Troszkę gorzej będzie mu w domowym zaciszu przy samotnym seansie.

Wszystko to gdzieś już było, scenariusz kreślony jest od linijki. Czeka nas tu parę absurdów – w tym, dla mnie najbardziej wyraźny, droga z Warszawy do Sopotu, która wygląda na polną ścieżynę przez las. I prom odpływający z sopockiego molo do Danii. Nie słyszałem o takiej atrakcji, przyznaję. Cała reszta zachęca nas jednak do wyłączenia mózgu w trakcie seansu, co bardzo się przydaje w tym przypadku.

Dowcip jest, ale „nie ściele się gęsto”. Chyba, że sporadyczne przekleństwa ktoś uznaje za dowcipy. Przyznaję się bez bicia, że parę razy zupełnie szczerze się uśmiechnąłem i nie czułem się zażenowany poziomem serwowanych żartów. Miejscami odczuwałem zakusy na coś więcej, zupełnie jakby ktoś miał ochotę stworzyć kolejnego „Kilera”. Do tego temu filmowi wciąż daleko.

Zatem w wolnej chwili, jeśli bawi was czarny humor i macie ochotę na kino proste, łatwe i przyjemne – kupcie piwko albo cydr czy co tam lubicie, zaproście znajomych i bawcie się dobrze.

Dzień dobry, kocham cię (2014) – ocena: 3/10
reżyseria: Ryszard Zatorski

Dziewczyny liżą wspólnie łyżkę od ciasta, a potem dalej je mieszają. To normalne? Dziewczyna zapisuje facetowi swój numer telefonu na jego ręce – ten się oczywiście rozmazuje w formę tajemniczo wyglądającej gwiazdy. Naprawdę nie można było rozmazać mu na ręce zapisanego numeru telefonu? Ktoś się musiał wyjątkowo dobrze bawić przy realizacji tego filmu. A reżyser chyba zapomniał w zabawę zaangażować widza.

Jeżeli zdecydujesz się na obejrzenie całości, musisz mieć świadomość, że przez pierwsze 40 minut czeka Cię droga przez mękę, po uszy w szambie. Później w tajemniczy sposób film potrafił przyciągnąć moją uwagę, by tuż przed końcem znowu strzelić mi plaskacza nudy. Zastanawiałem się – dlaczego? Prawdopodobnie formuła komedii romantycznej, choć stara i zużyta, wciąż ma w sobie coś, co odwołuje się do naszych pierwotnych instynktów. Coś, co było w stanie choć odrobinę przebić się przez fetor. Wielka szkoda, że jedyne wątki, które potrafiły mnie choć odrobinę zainteresować, zostały potem bezczelnie porzucone.

Drewniany i odkalkowany scenariusz, rozgrzebane wątki prowadzące donikąd, klimat miernego serialu kręconego dla telewizji „na szybko” to coś, czego można się było spodziewać już po samym tytule. I w tej kwestii film nie zawiedzie wiernych fanów polskich komedii romantycznych. Jest w tym wszystkim jedna perełka – taka perła w gównie. Jest nią Paweł Domagała, który sprawia wrażenie, jakby większość swoich tekstów improwizował. Równie dobra okazała się Olga Bołądź, choć ta nie miała już niestety takiego pola do popisu. To smutne dla komedii, gdy najlepsze i najśmieszniejsze sceny to fragmenty, które powinny być w zbiorze scen zakulisowych.

To dla mnie bardzo smutny film. Talent komediowy Pawła Domagały marnuje się w tak marnym „dziele”. Miłości „poboczne” służą jedynie jako wątek komiczny (z mizernym skutkiem), a mi szkoda tych porzuconych postaci. No bo jak im musi być smutno, że ich historia musiała okazać się drugoplanowa, że musiała ustąpić jakiejś kiepskiej opowieści o „jednym spotkaniu i wiecznym poszukiwaniu”. Ach, jeśli ktoś nie lubi filmów z cyklu „nie mogą się spotkać”, to także tego powinien unikać.

Karol, który został świętym (2014) – ocena: 2/10
reżyseria: Grzegorz Sadurski, Orlando Corradi

W filmie słyszymy piosenkę Arki Noego „Święty uśmiechnięty”, choć przez cały seans przemykała mi myśl, że bardziej pasowałby tu utwór Armii „Marność”.

Piotr Fronczewski dokonuje tu prawdziwego cudu. Ze scenariusza, który bardziej nadawałby się na kazanie (i to niezbyt porywające) robi coś, co w jego wykonaniu da się oglądać. Wrażenie też robią fragmenty prawdziwych nagrań, ale za moc tychże przecież twórcy „Karola, który został świętym” nie są odpowiedzialni w najmniejszym stopniu. Powiem wręcz, że sytuacja jest odwrotna – gdy adaptowana jest scena rzeczywista, tu wyzuta jest całkowicie z jakiejkolwiek mocy.

Miałka historia przeplatana jest scenami animowanymi. Przypomina mi to „Rewanż Godzilli” – historię o dziecku, które zainspirowane poczynaniami swojego bohatera zmienia własne życie na lepsze. Poziom także zbliżony. Animacje są jakości „wczesnego PlayStation”, choć śmiem twierdzić, że nawet w tamtych czasach robiono je lepiej. Ruchy postaci są potwornie sztuczne, usta nijak nie zgadzają się z wypowiadanymi słowami (chyba, że w jakimś przekładzie na japoński). Wygląda to, jak klecone przez studenta na „za pięć dwunasta” i to chyba w barterze w zamian za dobre słowo.

Myślę, że nawet dzieci, do których ten film jest prawdopodobnie kierowany (druga grupa docelowa to zapewne dziadkowie i babcie), nie polubią go. Będą zanudzone kazaniem i usilną próbą pouczania.

To bardzo smutne, że do tematu tak ciekawego i ważnego zniechęca się dzieci, pokazując jako historię nudną, bezpłciową i nawet wizualnie nieatrakcyjną. Gdybym miał wybierać, chyba wolałbym obejrzeć jeszcze raz wyżej wspomniany „Rewanż Godzilli”. Plus za Fronczewskiego i za dwa czy trzy celne teksty zawarte w scenariuszu. Minus za stratę czasu wszystkich, którzy to widzieli, i za zmarnowanie naszych pieniędzy, które mogły pójść na jakiś bardziej szczytny cel niż nabicie kabzy komuś, kto ma ochotę zbić parę groszy na kanonizacji Jana Pawła II.

Facet (nie)potrzebny od zaraz (2014) – ocena: 7/10
reżyseria: Weronika Migoń

I znowu – to jest zły film? Czy ludzie oceniają te filmy za tytuł? Ten, przyznaję, jest niezbyt zachęcający. Czytając go, mam wrażenie, że to już musiałem widzieć, ale dlaczego pokazują go w kinach znowu? A może to był „Idealny facet dla mojej dziewczyny”?

Jak mówią – nie ocenia się książki po okładce. A filmu po tytule. „Facet (nie)potrzebny od zaraz" to jest po prostu dobre kino.

Obraz jest przemyślany i dobrze nakręcony, choć trochę nadużywa swoich manier np. pokazywania bohaterów z rzutu bezpośrednio z góry. Mamy tu sporo „lirycznych” wypełniaczy, a całość połączona z dobrą muzyką sprawia nieraz wrażenie zbyt teledyskowe. Nie jest to w żadnym wypadku jakaś wielka wada – ot, specyfika, która nie każdemu musi przypaść do gustu.

Mimo kilku elementów humorystycznych zdecydowanie nie jest to komedia. Tak, wiem, że na portalach internetowych i nie tylko film został zakwalifikowany jako „komedia romantyczna”, ale po obejrzeniu całości daleki jestem od wsadzania go do tej samej szufladki zaraz obok takiego np. „Dzień dobry, kocham cię”. Całość jest ładnie podzielona na rozdziały, które są ciekawie nazwane i zaakcentowane.

Do licha, tak wiele chciałbym wam o nim opowiedzieć, ale nie mogę, bo zbyt łatwo tu o spoilery. Szykujcie się na kino drogi, w którym bohaterka przebywa podróż rozliczającą ją z przeszłością. Nie wszystko okazuje się takie, jak to sobie wyobrażała lub jak to zapamiętała. Scenariusz stara się balansować wątki antymęskie i antykobiece i w sumie wychodzi z tego jakaś rozprawka na temat trudności w miłości. Banał, ale za to przedstawiony w sposób świeży, ciekawy i pobudzający do myślenia.

4 marca 2015

Filmowy twitter cz. 12

Ostatni smok (1996) – ocena: 6+/10
reżyseria: Rob Cohen

Film „Ostatni smok”, w oryginale „Dragonheart” widziałem w kinie i pamiętam, że wtedy zrobił na mnie duże wrażenie. Głównie ze względu na efekty specjalne oczywiście. Był to okres, gdy po Parku Jurajskim oczy nasze wciąż nie były jeszcze oswojone z grafiką komputerową.

Teraz, gdy sam jestem dziadkiem, wracam do Dragonheart pełen obaw. Wiadomo, efekty specjalne tego typu potrafią się naprawdę brzydko postarzeć. Mimo to czekało mnie tym razem miłe zaskoczenie. Smok jest dopracowany – wygląda dość szczegółowo, a na szczególną uwagę zasługują jego ruchy. Usta są doskonale zsynchronizowane ze świetnym dubbingiem w wykonaniu samego Seana Connerego. Któż mógłby mieć bardziej dystyngowany głos niż on?

Fabułę pamiętałem bardzo wyrywkowo. Poznając ją na nowo, nie zawiodłem się. Jest nawet lepiej niż to zapamiętałem. Aktorzy, choć znani lepiej ze swoich ról drugoplanowych lub z filmów raczej „klasy B” spisują się tutaj na medal. Zawsze lubiłem oglądać na ekranie Dennisa Quaida, równie dobrze wypada David Thewlis w roli szwarccharakteru (tak, to młody Lupin, który jest zły do szpiku kości – Yaaaay!).

Bawiłem się doskonale. Nie jest to wybitne kino, ale jako rozrywkowy blockbuster typu obejrzeć-zapomnieć zdecydowanie spełnia swoje zadanie. Plusik od siebie do oceny dodaję – za wspomnienia, które odżyły na nowo. Wspomnienie kina Znicz, które uważałem za jedno z lepszych (finalnie przerobione na kościół Zielonoświątkowców) oraz wspomnienie kina Zawisza, które prezentowało filmy w warunkach typowo wojskowych. Tych kin już nie ma. Oby Neptun i inne kina studyjne trzymały się długo swojej niszy.

Ostatni smok: Nowy początek (2000) – ocena: 3/10
reżyseria: Doug Lefler

W młodości swej nie wiedziałem i nie przypuszczałem nawet, że istnieć może kontynuacja hitu znanego mi jako „Ostatni smok”. „Ostatni smok: Nowy początek”... i jak tu teraz wytłumaczyć widzom, że niby ostatni, ale może jednak niekoniecznie, bo jeszcze tu jakieś jajo, a tu z kolei...?

Dwukrotnie niechcący zasnąłem w trakcie oglądania. Film stara się powtórzyć formułę co do joty i przerabia wszelkie niepokojące momenty na wersje ugłaskane i familijne. Jeżeli kogoś raził brak krwi i ogólny młodzieżowy target pierwszej części, tu będzie zawiedziony. Nie ukrywajmy tego – to film dla dzieci i zrealizowany na poziomie taniego serialu produkcji polsko-australijskiej.

Nie jest jednak AŻ tak źle. Niszowość ma swój urok. Kilka scen było całkiem fajnych, a nijakość postaci i mizerię gry aktorskiej ratował antagonista. Bardzo długo mieliśmy chyba myśleć, że antagonistą nie jest, ale każdy średnio rozgarnięty widz przejrzy go na kilometr bardzo prędko.

Efekty specjalne oczywiście nie są na takim poziomie, jak w części pierwszej. W końcu porównuję kinowy blockbuster z ogromnym budżetem do szybkiej telewizyjnej produkcji. Smok wygląda przyzwoicie (jak na kino familijne), na pewno lepiej od tego z polskiego „Wiedźmina”.

Sam film można sobie darować. Lepiej w to miejsce odświeżyć sobie serial „Spellbinder”.

Dragonheart 3: The Sorcerer's Curse (2015) – ocena: 5/10
reżyseria: Colin Teague

Kto przy zdrowych zmysłach wraca do marki skutecznie ubitej 15 lat wcześniej i to w dodatku niezbyt popularnej? Chyba tylko prawdziwy entuzjasta albo ktoś z pomysłem, prawda? Tak jest.
Trzecia część „Ostatniego smoka” wyrosła znikąd i spełniła swoje zadanie. Zdaje się ani nie negować ani nie potwierdzać wydarzeń z poprzednich części. Oparta jest za to na zbliżonych rozwiązaniach fabularnych i na podobnym schemacie.

Klimat jest zdecydowanie bardziej mroczny. Smok nie jest już tak cukierkowo kolorowy, jest dojrzały. W scenach walki po raz pierwszy w serii pojawia się krew. Scenariusz także zdaje się być bardziej spójny i przemyślany – nawet od tego z części pierwszej (nareszcie kodeks ma jakieś realne znaczenie). Nieraz zdaje się wyjaśniać zawczasu wątpliwości czepialskich widzów.

Co w takim razie poszło nie tak? Właściwie bardzo niewiele. Motywacje bohaterów zdają się być czasem mało zrozumiałe. Podział serca smoka odbywa się z powodu dość błahego, jak na mój gust. Narażanie misji na niepowodzenie celem ratowania towarzyszy to decyzja wątpliwa z logicznego punktu widzenia. A testowanie swoich umiejętności magicznego rozwiązywania supłów w środku walki to już przejaw całkowitego zidiocenia. Na szczęście takich momentów jest stosunkowo niewiele.

Nie spodobało mi się dodanie do tego świata magii i czarów. Ot, bardziej wolałem ten świat bardziej realistyczny znany z pierwszej części. Jako młody szczaw mogłem zawiesić niewiarę i wmówić sobie, że smoki tak naprawdę kiedyś istniały, a jeśli chcesz wiedzieć co się z nimi działo, obejrzyj film. Tutaj w momencie, gdy druidzi zaczynają czarować, dla mnie prawdziwy czar pryska.

Warto obejrzeć w wolnej chwili – znajomość poprzednich części nie jest obowiązkowa. Nie spodziewajcie się jednak fajerwerków.


Siódmy syn (2014) – ocena: 6/10
reżyseria: Siergiej Bodrow

Jedno trzeba ustalić już na samym początku: to do bólu sztampowe i standardowe heroic fantasy. I w pełni samoświadome. Zamiast to ukrywać – uwypukla i egzekwuje z diabelską precyzją. Każdy, kto nie jest na takie kino przygotowany, będzie zawiedziony.

Silne wrażenie wywołuje połączenie scenografii, monumentalnej i idealnie dopasowanej muzyki oraz roli Jeffa Bridgesa. Nieraz miałem wrażenie, że więcej niż połowa klimatu spoczywa na jego barkach. Gdy tylko na ekranie pojawia się festiwal komputerowych efektów specjalnych i elementów lecących w kierunku kamery celem podkreślenia efektu 3D – cały klimat siada. A zaraz potem oglądamy jakiś wspaniały plener, specyficznie mówiącego brodacza w odpowiednim stroju i wszystko wraca na swoje miejsce.

Fani klasycznego heroic fantasy chyba właśnie za takim kinem tęsknią. To czysta i dobrze wykonana ekranizacja naszych wyobrażeń. Wszystko to już gdzieś było i to wielokrotnie, dlatego czasem zastanawiam się jakim cudem dobrze się bawiłem w trakcie seansu? Ale przecież grając w Diablo, też bawiłem się doskonale. A Jeff Bridges brzmi, jak Deckard Cain. Stay awhile and listen...

Diabelska plansza Ouija (2014) – ocena: 3/10
reżyseria: Stiles White

Ktoś doszedł do wniosku, że Polacy mają prawo nie wiedzieć czym jest „Ouija” i dodał do tytułu zwrot „diabelska plansza”. To, co w USA było tylko rozbudowaną fabularnie reklamą zabawki od Hasbro, u nas nie ma już żadnego uzasadnienia swojej egzystencji.

Sceny, w których mamy się przywiązać do bohaterów są koszmarnie nudne i miałkie. Scenariusz brzmi, jakby został napisany przez Ilonę Łepkowską. Aktorstwo też niezbyt zaangażowane i serialowe. Masa niepotrzebnych dłużyzn. Ten film nadawałby się bardziej na odcinek jakiegoś średnio ciekawego serialu.

Jedno, co broni go przed totalną katastrofą to strona wizualna. Zdjęcia wykonane są na wysokim poziomie. Kilka „jump scares” na mnie poskutkowało, przyznaję. Mały zwrot akcji przy końcu także był całkiem niegłupi. Jednak, jak to gdzieś w Internetach ostatnio słyszałem, to jak znaleźć orzeszka w kupie gówna. Niby fajnie, orzeszek, może nawet byłby smaczny gdyby nie cała reszta.

Furia (2014) – ocena: 5/10
reżyseria: David Ayer

Film bardzo stara się nas wzruszyć, poruszyć i dźgnąć. Wychodzi mu to przeciętnie. Głównie dlatego, że wprawiony widz wyczuje na odległość pismo nosem i obroni się przed tym, co ma nadejść.

W przeciwieństwie do młodzika, widz jest już opatrzony. Wojnę widział na dużym ekranie wiele razy, codziennie słyszy o tym i o tamtym w TV. W Internecie z łatwością można znaleźć drastyczne i prawdziwe filmiki. W grach także nam wrażeń tego typu nie oszczędzają. Dlatego reakcja obronna młodzika może być dla nas trochę niezrozumiała, bo jesteśmy regularnie bombardowani znieczulaczami.

„Furia” emocjonalnie spisuje się średnio, sztampowo i przewidywalnie. Ma jednak jedną mocną stronę. World of Tanks. Każdy kto grał i zna klimat, poczuje go i tutaj. Obrazy są po prostu świetnie skonstruowane, a feeling wojny i braterstwa krwi w walce wyczuwalny. Wielka szkoda, że regularnie łamie się go scenami lirycznego wojennego patosu rozpisanego niezbyt skutecznie.

Wciąż mam takie przeczucie, że ten film powstał na fali ogromnej popularności „World of Tanks”. A potem próbował dorobić do tego ideologię, emocje i patos.

Teoria wszystkiego (2013) – ocena: 8/10
reżyseria: Terry Gilliam

On w to naprawdę wierzy. Że w głębi ludzkiego umysłu, gdzie tkwi ówczesna wersja Kościoła, tamtejsza wersja tej stricte finansowej instytucji, że tam można to wszystko zniszczyć młotkiem. Znaczy, pozornie niewłaściwym narzędziem. Że to, jak w tej układance, grze komputerowej, w tej pracy i badaniu rzeczywistości, jeden element może spowodować reakcję łańcuchową. I że tym narzędziem może być jakże niepozorny film Gilliama. A za tym wszystkim kryje się czarna dziura, nicość skupiająca w sobie wszystko. Miejsce, w którym zero równe jest stu procentom. I tam to człowiek staje się bogiem.

Ale przecież stał się nim już wcześniej – jako wielki Zarząd. Sauron, Wielki Brat i Jezus Chrystus w jednym. A także machina korporacji, którą każdy z nas zna lepiej niż by chciał. I on sam twierdzi, że bogiem nie jest. Zarząd ten mówi jedną mądrą rzecz, z którą muszę się zgodzić. Jeśli religia jest w stanie doprowadzić nas do sensu życia, to czy poświęcanie całego życia aktom religijnym nie zabija tym samym celu?

Przebija się przez to wszystko jeszcze gorycz związana z zawodem miłością. Gorycz gloryfikowana w takim samym stopniu, co i krytykowana. Bo przecież na końcu widzimy samotność, przedmioty przypominające o kimś i szczęście związane z tą samotnością. A młody, który w większości spraw jest chodzącą prawdą, twierdzi, że to paskudne zachowanie i jest zdecydowanie za związkiem.

Natarczywe reklamy, ciągłe zakazy, mania seksu i wszystko to w agresywnych kolorach - to smutna, ale jak ładnie zobrazowana wizja przyszłości. Naprawdę, jeśli ten film był jednym z tańszych w produkcji, co podobno twierdzi sam Gilliam, to ja chyba nie chcę wiedzieć na co idą pieniądze w innych filmach. Na marketing, prawda?

Symbolika w tym filmie bywa trochę przejaskrawiona. Niekoniecznie się z nią zgadzam, ale do mnie trafia, pobudza do myślenia i sprawia, że nie mogę po seansie od razu przejść do porządku dziennego.

Vice (2015) – ocena: 6/10
reżyseria: Brian A. Miller

Film klasy B ze świetnym pomysłem, scenariuszem w stylu filmów sci-fi z lat osiemdziesiątych, aktorstwem wyjętym z produkcji znanych z nośników VHS i ... z Brucem Willisem. Nie wiem kto to wymyślił, ale wyszło całkiem nieźle.

Naprawdę ciężko powiedzieć czy taka była intencja reżysera czy „tak jakoś wyszło”. Problem w tym, że dokłada do tego zmorę współczesnego kina akcji, czyli nieuzasadniony shaky cam i muzykę brzmiącą bardzo współcześnie. Czyli jednak wyszło niechcący?

A policjant-detektyw, niesubordynowany, niczym wyjęty z komiksu co tu robi? Zupełnym przypadkiem przypomina mi stare hity wideo? A Bruce Willis? Toć to gwiazda ówczesnego kina. A ta masa scen typu „szczelajo, ale nie trafiajo”? Nie, to nie może być przypadek.

W tym wszystkim na pierwszy plan wybija się mimo wszystko świat przedstawiony i linia fabularna. Ciekawa, intrygująca i trzymająca w napięciu. Jeżeli klimat i aktorstwo zmrożą wasze wrażenia, świat przedstawiony i wydarzenia same w sobie będą w stanie ten lód przebić, a może i roztopić.

To się po prostu dobrze ogląda, ale trzeba mieć odrobinę wyrozumiałości. Albo oglądać ten film na VHS.