28 sierpnia 2014

Wojownicze Żółwie Ninja 2: Tajemnica Szlamu (1991)


Wojownicze Żółwie Ninja 2: Tajemnica Szlamu

(1991) reż. Michael Pressman
Wciąż nie rozumiem, dlaczego scenarzyści nie robią kariery w Hollywood, nie otrzymują też zbyt wielkiego poklasku od publiczności. Przyznajcie szczerze – znacie z imienia i nazwiska kogoś, kto był tylko scenarzystą i nigdy nie parał się reżyserią ani aktorstwem? I proszę wykluczyć kolegów i ich filmy niezależne. Ja nie. I to niestety widać po Hollywood. Scenarzyści w większości są wyrobnikami mającymi tylko zaimplementować sprawdzony schemat, są niedocenieni i niedopłaceni (co potwierdza strajk mający miejsce na przełomie 2007 i 2008 roku).

Scenarzystą drugiej części „Wojowniczych Żółwi Ninja” jest Todd W. Langen, który współpracował przy scenariuszu do części pierwszej i był odpowiedzialny za kilkanaście odcinków „Cudownych lat”. Po sukcesie pierwszych Żółwi (których o dziwo nikt nie chciał finansować i projekt był kręcony pierwotnie jako film niezależny), druga część była nieunikniona. Właśnie scenariusz w tym filmie ma kluczowe znaczenie. I ponieważ jest to bezpośredni sequel, muszę odnieść się do zakończenia poprzednika – zatem będą spoilery. Zresztą jeżeli zabierzecie się za oglądanie „dwójki” bez wcześniejszej lektury „jedynki”, to i tak te spoilery zostaną wam kompleksowo sprzedane. Ach, no i zakończenie tego filmu także będzie wymagało omówienia.

Jakość dowcipu zeszła troszkę niżej. Odniosłem wrażenie, że „młodzieżowe” teksty Żółwi to zwyczajne wygłupy i w paru przypadkach czułem się lekko zażenowany ich poziomem. Ja rozumiem, że używanie jojo jako broni miało być na czasie i było elementem humorystycznym, ale też skutecznie wybijało mnie z zawieszenia niewiary. I dlaczego przeciwnicy podziwiali „spacer z psem” z jojo zamiast wykorzystać moment i zaatakować? Kiełbaski zamiast nunchako? Przypomina to bardziej błazenadę niż lekką, zabawną, „jackiechanowską” choreografię. Na szczęście jest tu także sporo udanego dowcipu, który ma prawo rozbawić dorosłego widza.

Wraca Shredder. Zdawać by się mogło, że zginął po upadku z dachu budynku i brutalnym zmiażdżeniu przez śmieciarkę pod koniec poprzedniego filmu. Jak się okazuje – nie. Jakim cudem? Nie wiadomo, po prostu jego ręka „wyrasta” na wysypisku. Nikt nie zauważył najwidoczniej, że ktoś wyrzucił działającego chińczyka na śmietnik. Shredder długo musiał tam się odgrzebywać, bo Żółwie w tym czasie zadomowiły się u April w domu, a pizzeria dostarcza im duże ilości pokarmów od wielu dni. Zatem motywem przewodnim będzie tu zemsta Shreddera. Tak, niezbyt oryginalnie, ale wszyscy właśnie tego oczekiwali, prawda?

Shredder zmienia wdzianko z pedalsko świecącej czerwieni na jeszcze bardziej pedalski świecący fiolet. Mamy tu nawet scenę, w której tak odziany Shredder trzyma zmutowanego kwiatka. Zakładam, że to zamierzony wizualny dowcip, złamanie wizerunku bezwzględnego i mrocznego antagonisty. To samo złamanie mamy w momencie, gdy Shredder orientuje się, jakie są w rzeczywistości potwory, które wykreował. Taki humor bawi i to jest motor tego filmu.
Przerobił sobie też kolce na swym wdzianku, by wyglądać jeszcze bardziej złowieszczo.

Już na starcie widzimy nieznanego chłopaka – dostawcę pizzy. Aktor go grający wcielał się w rolę jednego z Żółwi w pierwszym filmie – i to widać. Zna sztuki walki, potrafi wykonać kilka efektownych akcji. Z niewiadomych przyczyn, widząc przeprowadzkę naprzeciwko adresu, pod który dostarczał pizzę, interesuje się nią. Okazuje się, że to nie przeprowadzka, a kradzież. A złodzieje inteligentnie postanowili założyć pończochy na głowę – żeby nie było wątpliwości, że są złodziejami. Ktoś mógłby powiedzieć – w porządku, zrobili to po to, by nikt nie rozpoznał ich twarzy gdy dojdzie do wpadki. Tak, jeden z bandytów zaraz po złapaniu chłopaka zdejmuje pończochę i pokazuje swoją prawdziwą twarz – inteligencja godna podziwu. Chłopakowi pomagają w ostatniej chwili Wojownicze Żółwie Ninja. Chłopaczyna, widząc wygłupiające się zmutowane zwierzaki znające sztuki walki, nie dziwi się specjalnie. Za to niedługo później, odkrywając te same Żółwie w mieszkaniu April, mdleje z wrażenia.

Po ponad 15 latach od wycieku i zmutowania szczura i czterech żółwi, ktoś orientuje się, że może jednak warto pozbyć się tego mutagennego świństwa. Rychło w czas. Oczywiście prym w medialnej walce przeciwko zalegającym chemikaliom wiedzie April (grana przez inną aktorkę, brak jakiegokolwiek wdzianka w kolorze żółtym). Splinter wyciąga z dupy szklany pojemnik po radioaktywnym szlamie, który ich zmutował, i pokazuje Żółwiom. Też rychło w czas. I to w zasadzie tyle z genezy Żółwi. Nie rozumiem, dlaczego liczyły na „coś więcej” w tej historii. Co więcej mogłoby w tym tkwić?

Nie rozumiem też dlaczego w ogóle naukowcy chcą się pozbyć tego radioaktywnego szlamu. Przecież to fantastyczne narzędzie! Sprawia, że rośliny rosną, zwierzaki też rosną i stają się inteligentne. Brak skutków ubocznych. Można nawet manipulować składem tak, aby dostosować poziom inteligencji mutanta, a w razie potrzeby skontruować antidotum w pełni odwracające skutki mutacji. Rewelacja – po co pozbywać się tak epokowego odkrycia? Może to jest prawdziwa geneza Planety Małp?

„Wojownicze Żółwie Ninja 2” dedykowane są pamięci zmarłego Jima Hensona, którego zapewne znacie jako twórcę „Muppet Show” i pokrewnej „Ulicy Sezamkowej”. Przez lata animował też i podkładał głos pod Kermita. Jego studio odpowiedzialne jest za animacje kukiełkowe na planie pierwszej, jak i drugiej części Żółwi. Efekty tego są oczywiście doskonałe, dorównują wysokiemu poziomowi tych z pierwszej części. Po stokroć wolę te kukiełki od animacji komputerowych – wyglądają po prostu realnie. Jedno, do czego mogę się przyczepić, to Splinter, który trochę bardziej przypominał mi lisa niż szczura. Nieco karykaturalny i komiksowy design służy stronie wizualnej filmu. Jest kolorowo i ciekawie. Do wersji, którą oglądałem, dodano nawet dziwne „bajkowe” odgłosy. Zbędne, wyrywające film już niemal całkowicie z nieco mroczniejszego tonu ustanowionego przez „jedynkę”, ale i nieprzeszkadzające w zabawie.

Laboratorium, do którego trafiają nasi protagoniści, przypomina jako żywo wizje przyszłości z lat 60 - wielkie komputery, masa światełek. Do komputera zasiada Donatello. Bladego pojęcia nie mam, jakim sposobem udaje mu się cokolwiek napisać przy pomocy tych trzech wielkich palców, którymi posługują się Żółwie. I jakim sposobem błędnie wpisane hasło do bazy danych ma wywalić w kosmos cały system? Jak to niby ma działać? Rozumiem blokadę czasową – ma sens, chroni przed atakami typu „brute force”, ale żeby po jednorazowym błędnie wpisanym haśle unicestwiać cały system? Pracownicy tego laboratorium albo musieli być nieomylni albo, zasiadając do komputera, musieli mieć pełne gacie przy każdej próbie logowania.

Cieszy natomiast to, że postawiono większy nacisk na podkreślenie różnorodnych charakterów Żółwi. Różnią się one nie tylko typem posiadanej broni i maskami. Każdy Żółw wykorzystuje tu w pełni swój potencjał i charakterek, choć nie zawsze wypada to w pełni wiarygodnie (Rafael odłącza się od grupy i robi to bardzo „z dupy” – tak zarapowałem, a co!). W pierwszej części niuanse różniące Żółwie były „smaczkiem”, choć mógł wyłowić je każdy fan. W sequelu stają się one jasne, oczywiste i pchają fabułę do przodu, a przy okazji podkreślają niezbędność każdego członka zespołu i opiewają pracę zespołową jako taką. Okrzyk „Cowabunga!” podskórnie odczytujemy jako „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, konotacje literackie wydają się być aż nazbyt oczywiste.

Film ten wciąż tarza się w ówczesnej popkulturze, ale twórcy nie naciskają już tak mocno na ten element. Wyraziste jest chociażby jawne nabijanie się z „Karate Kida”. Doktorek jako żywo przypomina doktorka z „Powrotu do przyszłości”, a atak na Shreddera przy pomocy głośnej muzyki przypomina scenę z Martym wypróbowującym sprzęt dźwiękowy doktora. Nie ma tego tak wiele, jak choćby w serialu animowanym. Rekompensować to ma bardziej młodzieżowe podejście bohaterów. Całość wywołuje wrażenie nadmiaru wygłupów i odrobinę czerstwych już tekstów. Czasem czułem jakby scenariusz był odrobinę „podpowiadany” przez młodzież.

Shredder to wysoce podejrzana persona. Wdzianko to jedna rzecz, drugą jest jego zamiłowanie do młodych chłopców. W filmie możemy usłyszeć, że jego klan rekrutuje każdego, kto zna sztuki walki, „szczególnie małolatów”. Podobnie wyglądało to w pierwszej części. W swoim klanie to Shredder jest prawdziwym guru i podejrzane jest dla mnie to, jakimi ministrantami lubi się otaczać.

Fani liczyli na pojawienie się wielkich nieobecnych – Bebopa i Rocksteadiego. Niestety, prawdopodobnie ze względów prawnych i finansowych nie wykorzystano tu ich wizerunków. Zostali oni zastąpieni przez Tokkę i Razhara. Członkowie klanu chcieli zmutować najbardziej drapieżne zwierzęta, jakie da radę załatwić. I nie jestem w stanie zrozumieć, kto zadecydował, że kolczasty żółw i wilk należą do najbardziej drapieżnych. „Patrz, jak drapieżnie ten żółw pożera liście! Bierzemy go!”

W teorii Tokka i Razhar mają być ultrasilnymi potworami, które poradzą sobie z Wojowniczymi Żółwiami Ninja. Shredder w pierwszej części radził sobie z nimi bez problemu, a ze Splinterem miał kłopot. Zatem skąd fiksacja na Żółwie? Po drugie – skoro mutanty te mają być silniejsze nawet od Shreddera, jakim sposobem liczy on na to, że uda mu się je zdyscyplinować siłą? Miał fart, że nie grzeszą one inteligencją (a spodziewał się chyba, że wyjdą od razu, cytując Makbeta).

Młody i Żółwie wpadają na pomysł, by zinfiltrować szeregi klanu, wstawiając tam swojego człowieka, i zaczynają realizować plan wbrew woli Splintera. Po pierwsze – po co się podszywać, by zinfiltrować, skoro obok naszego agenta bez większych problemów przedziera się jeden z Żółwi i udaje mu się pozostać w całkowitym ukryciu? Po drugie – co miałoby im to dać? W efekcie nie daje im to oczywiście nic, za to dają się złapać.

Dobra, wiem że wszyscy to wiedzą i sam już po prostu muszę parę słów o tym napisać. W filmie pojawia się sekwencja, w której walka mutantów przenosi się na teren koncertu „Vanilla Ice” (kto w takiej ruderze organizuje koncerty?). Wszyscy biorą mutanty za przebierańców, a Vanilla Ice „improwizuje” słynną już piosenkę z tekstem „go ninja go ninja go!”. Scena ta stała się niezwykle słynna, a odniesienia do niej możemy znaleźć nawet dziś (piję tu do motywu z gry „Metal Gear Rising: Revengeance”). Motyw ten bawi, a z perspektywy czasu nabiera ciekawej mocy. Sama piosenka ma potwornie repetytywny tekst, a mimo to w „zaimprowizowanie” go na miejscu nie uwierzyłem ani przez chwilę.

Końcowa walka jest nawet satysfakcjonująca. Tylko dlaczego nie uczestniczy w niej Splinter? Poprzednio okazał się wręcz niezbędny, a tym razem postanowił w tym czasie pomedytować i wychowawczo zostawić walkę Żółwiom. Rzeczywiście, będzie to dla nich nie lada wychowawcza nauczka, gdy zginą z ręki Shreddera. A może Szczur wysłał smsa o treści „Pomagam” i uznał, że na dziś to wystarczy? Pokutuje też jakaś dziwna maniera – Żółwie mogą bić bezosobowych członków klanu, ale zabić samego Shreddera nie mogą. W pierwszej części musiał to zrobić Splinter wespół z Casey Jonesem, (którego brak w tym filmie – bez jakiegokolwiek wyjaśnienia czy śladu). W drugiej mamy największy zawód, jaki można sobie wyobrazić w finałowym starciu.

Shredder zmienia się w mutanta, staje się Super Shredderem (mutuje nawet jego strój!) i dosłownie chwilę później rozwala kilka podpór, zwala sobie na głowę masę drewna i ... umiera. Tym razem bezdyskusyjnie i permanentnie, bo widzimy scenę analogiczną do tej z otwarcia filmu z ręką wychodzącą ze zgliszczy, po czym ręka ta robi „klap”. To zwykły Shredder przeżył upadek z dachu budynku i zgniecenie śmieciarką-śmierciarką, a Super Shredder zginął od paru desek, które się na niego zwaliły? Och, ależ przecież łapy Żółwi nie mogły się splamić krwią naszego głównego antagonisty, co by rodzice powiedzieli? Niewychowawcze to by było. I jeszcze nie daj Boże doprowadziłoby do jakiejś fajnej sceny walki podkreślającej moc kooperacji albo nawet jakiś sens by miało. Pfuj!


Nie ukrywam, że mimo starań oglądałem ten film przez pryzmat tęsknoty i miłych wspomnień. Żółwie miały nawet taką samą piłkę-globus, jaką ja miałem za młodu! Oglądało mi się przyjemnie, choć natłok nielogiczności i błazenada potrafiły skutecznie wybić mnie z rytmu. Ponadto zrezygnowano z tonów mroczniejszych na rzecz podejścia bardziej bajkowego i bliższego serialowi animowanemu niż pierwszym komiksom. Nie jest to wielka wada, ale podobało mi się bardziej poważne podejście do tematu. Ogromnym zawodem jest oczywiście końcówka walki finałowej.
Film gorszy niż część pierwsza, ale nadal na poziomie.

Ocena: 5/10

17 sierpnia 2014

Wojownicze Żółwie Ninja (1990)


Wojownicze Żółwie Ninja

(1990) reż. Steve Barron
Bardzo ciężko pójść dziś do kina na coś, co nie będzie kontynuacją, rebootem, adaptacją lub kolejną odbitką znanego schematu. Ciężko znaleźć coś, co choćby sprawia wrażenie bycia czymś więcej, bycia czymś oryginalnym. A mówię to po przejrzeniu samych tytułów, czasem plakatu, bo zwiastunów zwykłem nie oglądać. Ludzie wciąż szukają w kinie czegoś, co już widzieli wielokrotnie.

Kwejki, demotywatory i najprzeróżniejsze klony 9gaga prześcigają się w promowaniu kolejnych memów i obrazków z gatunku „gimby nie znajo”. Zobaczyć tam można największe hity lat dziewięćdziesiątych od gumy Turbo przez Nirvanę, Amigowe hity, HoM&M i wiele innych. To prawda, po raz pierwszy doświadczamy tak masowego starzenia się pierwszego w pełni świadomego „internetowego” i „skomputeryzowanego” społeczeństwa. I pojawia się tęsknota za czasami dzieciństwa, za bałwankiem Boulim, za Kukuruku, za „Mysterious cities of gold” i oczywiście za Wojowniczymi Żółwiami Ninja. Mam jednak wrażenie, że memy te dobierane są przez osoby rzeczywiście nie pamiętające tego, co pokazują. To pogoń za popularnością. Każdy młody chyba chciałby uchodzić za doświadczonego i znającego się na rzeczy, każdy „pamiętający” zaś wiele by zapewne dał, by móc sobie odjąć cyfrę od swojego wieku, bo przecież to wszystko miało miejsce tak niedawno. Na "Titanicu" byliśmy w kinie dopiero co. Ludzie urodzeni po 2000 roku mają już –naście lat? Jak to się stało? Kiedy?

Na początku lat ’90 Wojownicze Żółwie Ninja to było naprawdę coś. Dziś ciężko to sobie wyobrazić, bo szał tego kalibru jest już chyba rzadkością. Minecraft i Angry Birds wydają mi się czymś o mniejszym natężeniu. Wówczas Żółwie były wszędzie – na wszystkich zeszytach dla dzieci, na plecakach i tornistrach, na plakatach, na albumach z naklejkami, na „karteczkach”, nawet na okładkach pirackich kaset z muzyką (kompletnie niezwiązaną z Żółwiami). Na zachodzie szał pojawił się wcześniej niż u nas. I wtedy pojawił się pełnometrażowy, kinowy film z Żółwiami.

Pierwszy raz widziałem go kiedyś na kasecie wideo. I pamiętam, że byłem pod wrażeniem. Kolejna styczność z tym filmem to już youtube i filmiki tematyczne z Cinemassacre. I teraz, gdy światła dla Żółwi przygasły, a ich popularność wskrzeszana jest powoli w kinach, ten pierwszy, „archaiczny” film nadal będzie się dobrze trzymał? Nie będę trzymał nikogo w niepewności – tak, dziadek jest jeszcze w niezłej formie.

Wyobrażałem sobie, że będzie to bolesny powrót. Jak powrót do starej, zapomnianej gry, która dziś okazuje się tylko niegrywalną rozpikselowaną papką. Tak jednak się nie stało. I nie tylko za sprawą tęsknoty, ten film po prostu nie jest zły.

Spełnia wszystkie oczekiwania fana. Fabuła jest prosta, idzie utartymi ścieżkami przywodzącymi na myśl „Karate Kida”. To jednak zupełnie nie przeszkadza.

Od samego początku widz oczekiwał pojawienia się kluczowych postaci z ich nieodłącznymi atrybutami. Film doskonale wodzi nas za nos – to pokazuje rękę Shreddera, to April O’Neil w swoim żółtym ortalionie, to podniesiony właz kanałów i oczy któregoś Żółwia. Jesteśmy idealnie wprowadzeni w klimat muzyką. Pojawia się napis tytułowy, a Żółwie po raz pierwszy pojawiają się na ekranie w pełnej krasie. A ja, idiota, oglądam film w wersji z lektorem i słyszę właśnie na jakim poziomie będzie stało tłumaczenie – tytuł brzmi „Żółwie mutanty – rycerze ninja”. No tak, chwilę później sztylet sai Rafaela nazwany zostaje „mieczem”, a lektor niektóre sekwencje z młodzieżowym slangiem w ogóle odpuszcza.

Przyznam, że wspominając tę serię, miałem kilka zagwozdek, przy czym jedną z głównych było pytanie – jak oni zamawiają pizzę do kanałów? Cóż, ten film odpowiada na to pytanie w szczerze zabawny sposób. Nie dowiadujemy się niestety skąd biorą kasę na zamówienia. Może niczym Robin Hood, okradają bogatych i rozdają biednym? Czyli głównie sobie. A może gniotą puszki, skupują butelki, wysyłają małe dzieci z akordeonami do komunikacji miejskiej?

I skąd mają w kanałach telewizję? Satelitarnej by chyba nie złapali. Zresztą serial animowany chyba zdaje sobie sprawę z własnych ułomności i potrafi wypunktować ten element słowami Kranga „niezły sygnał jak na 5 mil pod ziemią”. Jeśli mają kablówkę, to jak ją opłacają, na kogo jest wykupiona i na jaki adres przychodzą rachunki?

I dlaczego w serialu animowanym April wciąż chodzi w tym samym wdzianku? Czy ona je w ogóle pierze? I czy Żółwie piorą kiedykolwiek swoje maski? I czy się kąpią i jak? W ściekach kąpielą można się co najwyżej nieco bardziej ubrudzić.

Częścią uroku i humoru tego filmu jest swoista naiwność i niewinność. Żółw ubiera płaszcz, kapelusz i już czuje się nierozpoznawalny. Głupszy pod tym względem był chyba tylko Superman, którego głównym przebraniem były okulary. Nawet Zorro zakrywał większy kawałek twarzy. Tu jest to potraktowane „na luzie”, można uznać to nawet za satyrę z klasycznego przebierania się superbohaterów. Przemawiają za tym liczne odniesienia do innych zjawisk popkultury (Critersy? „Skąd oni biorą te bzdury?”). Odniesienia do popkultury są liczne i są jedną z istotnych zalet Żółwi. Dziś w takich elementach dopatruję się product placementu, ale kiedyś u nas takich zjawisk nie było i każda satyra z innego produktu była czymś rzeczywiście niewinnym.

Tak przebranego Żółwia nie rozpoznaje Casey Jones (wg lektora „Kissy” Jones, co nawet można uznać za uzasadnione fabularnie), który uznaje go wbrew wszelkiej możliwej logice za skina pomalowanego na zielono. Nawet przypadkowy taksówkarz rozpoznał naszego bohatera bezbłędnie! To źle świadczy o naszym niespełnionym hokeiście, który z pewnością nie ma żadnego związku z niejakim Jasonem Voorheesem.

Na powrót Żółwia w domowym zaciszu (czyt. w ścieku) czeka Splinter. Szczur, który gra rolę nie tylko ojca i matki dla Żółwi, ale jest też ich mentorem, przewodnikiem, wszystkim w zasadzie. Mimo korzeni tkwiących przecież w krwawym komiksie dla dorosłego czytelnika, film obiera marketingowo uzasadniony kierunek kina familijnego. Serial animowany i cały zebrany wokół marki hype nie pozwalał już na żadne większe odstępstwa. Dlatego motyw rodzinny, relacje „rodzice-dzieci” są tematem, który stale się pojawia i wciąż wraca. Niestety, jest to motyw potraktowany bardzo powierzchownie, miałko i nieciekawie. O ile przy „ojcowaniu” Splintera wyczuwalna jest także rola mentora, o tyle w późniejszej fazie filmu bezpośrednio podawane dydaktyczne pouczanie i przestrzeganie przed „złymi sektami” itp. jest wręcz irytujące. Wojownicze Żółwie Ninja zyskały swój autorytet między innymi zbliżając się do młodzieży podejściem, slangiem, humorem i nie chciałbym, by ten autorytet był gwałcony i wykorzystywany w kampaniach „w słusznej sprawie”. Na szczęście do tak skrajnych czynów tu nie dochodzi.

Ogromną zaletą pierwszego kinowego filmu o Wojowniczych Żółwiach Ninja jest jego realność. Coś, o co ciężko w dzisiejszym kinie. Na ekranie widzimy aktorów w kostiumach. Te zapewne musiały być dość złożone, bo poruszają ustami, wargami, oczami, mają spory zestaw min. Aktorzy z kolei wyczyniają w tych kostiumach akrobacje godne samego Jackie Chana. Sama choreografia zresztą jest chyba filmami z jego udziałem silnie inspirowana. Zatem nie tylko możemy powpatrywać się w szczegóły faktury skóry Żółwi, ale i podziwiać ich w szybkich, dobrze zaaranżowanych i świetnie nakręconych scenach akcji. I zawsze wygląda to realnie. No dobra, można się przyczepić o nieco mechaniczny ruch ust w niektórych scenach, ale nijak nie psuje to immersji.

Backstory silnie trzyma się komiksowego pierwowzoru z drobnymi wariacjami tu i ówdzie. Brakuje Kranga, głównym antagonistą jest Shredder (wg tłumacza - „Szatkownik”). I bardzo dobrze, bo to chyba najbardziej rozpoznawalny antagonista serii. Jest wystarczająco realny i powiązany fabularnie ze Splinterem i Żółwiami. Troszkę zawodzi za to jego kostium. Shredder nosi czerwone, świecące się jak na dyskotece wdzianko, błyszczące spod metalicznego, nie do końca dobrze dopasowanego, pancerza. Zawodzi też zakończenie. Spodziewałem się dłuższego i bardziej wyrównanego pojedynku między Splinterem, a Shredderem. Za to Żółwie walcząc z nim nie tyle nie potrafiły współpracować, co nawet tego nie próbowały. Wystarczyło rzucić się czterech na jednego – jednocześnie – i byłoby im znacznie łatwiej niż podchodzić do walki po kolei.

Zresztą co można zdziałać z taką bronią? Jedyną rzeczywiście groźną były miecze Leonardo. Co mieli pozostali? Kawał długiego kija – przynajmniej o sensownym zasięgu – u Donatella. Nunczako Michelangela – szybkie, z krótszym dystansem, ale przynajmniej efektowne. I najbardziej lamerska broń ever, czyli wspomniane przeze mnie wcześniej sztylety sai. Krótki dystans, obrażenia tylko kłute. Jedyny sens w ich używaniu to obrona przed wrogiem, który posługuje się mieczem, czyli czysta defensywa. Kto wymyślił, żeby atrybutem jednego z głównych bohaterów były te właśnie sztylety? Zresztą gdzieś u źródła, jeśli mnie pamięć nie myli, wszystkie Żółwie miały miecze, a komiks z ich udziałem był czarno biały, więc czytelnik za nic nie mógł ich od siebie rozróżnić. Tu niestety nie podkreślono charakterystyki każdego Żółwia, a taki np. Donatello to jest niemal niezauważalny. Z łatwością to wybaczam, bo jak wiadomo, wszystkiego w stosunkowo krótkim filmie ująć się nie da, a grupa docelowa i tak będzie wiedziała kto jest kim.

Spodziewałem się też czerstwego i dziecinnego humoru, a dostałem kilka naprawdę fajnych gagów. Nie ukrywam, że uśmiech nie schodził z mej twarzy, a seans oglądało mi się przyjemnie. Ujęcia ukazują akcję tak, że zawsze wiem co się dzieje, nie wyczuwa się tu żadnego łatania niedoróbek na stole montażowym. Nie ma też chaosu szybkich cięć. Kamera bawi się ujmowaniem scen z różnych perspektyw, ukrywa umiejętnie, co ukryć należy, pokazuje i podkreśla, co widzieć musimy. Nie ma w tym kunsztu arcymistrza, ale zdecydowanie wyczuwalna jest sprawna ręka i pomysł na każdą scenę.

Mamy tu nawet elementy podchodzące pod thriller/horror. Mroczny klimat scen z końcówki, szaleńcza scena krzyku Splintera, mrok ścieków, Shredder przypominający nieco Bane’a z filmu Nolana (a także będący dość bezpośrednim odniesieniem do Vadera), z własną sektą nastolatków, nawet Casey Jones przypominający nam o starych horrorach – wszystko to dodaje pikanterii, nadaje ton ciekawszy, bardziej realny.

Choć schemat rodem z „Rockiego” jest tu wyraźny, choć silny klimat zwietrzałego młodzieżowego slangu można dziś określić najwyżej jako „cheesy”, to film jako całość wciąż broni się całkiem nieźle. Ponadczasowy okazał się humor, wysoka jakość wykonania choreografii, inteligentny i czasem zabawny montaż. Odniesienia kulturowe mogą być już nieaktualne, ale są tłem i dziś można je traktować jako ciekawy stempel czasu.

Gorąco polecam nawet jeśli jedyną opcją będzie odkurzenie starej kasety VHS z poobcinanym do 4:3 obrazem, kiepskim tłumaczeniem i nie zawsze trafiającym lektorem. Nadal warto.

Ocena: 6/10

P.S. Moja luba ma „na mnie” ustawiony dzwonek w telefonie „Denver – ostatni dinozaur”. Bezbłędna identyfikacja. Odbiera ze słowami „Halo? Denver?”